I. Przygotowania do balu

W domu de Beaufortów panowało tego dnia wielkie poruszenie — Diane miała po raz pierwszy w swym piętnastoletnim życiu udać się na bal.

Od samego rana trwały gorączkowe przygotowania. Wszędzie walały się suknie, rękawiczki, gorsety, pończoszki, torebeczki, buciki, ozdobne spinki, szpilki do włosów, wstążki, tasiemki, kolczyki, bransoletki, pierścionki, naszyjniki i inne drobiazgi niezbędne każdej damie. Część z nich kupiono specjalnie z okazji debiutu młodej panienki w towarzystwie, inne zaś należały do jej matki, zjawiskowej hrabiny de Beaufort, która mimo niemal czterech dekad w metryczce chrztu wciąż olśniewała urodą.

Diane siedziała wśród tego wszystkiego i zastanawiała się, którą suknię powinna wybrać. Ojciec kupił dla niej śliczną, białą toaletę, jaką winny mieć na sobie debiutantki, Camille nie była jednak do niej przekonana. Jej zdaniem kreacja wybrana wspólnie przez Jeana i Diane była zbyt skromna jak na bal.

— Może ta byłaby lepsza? — zapytała, podając córce jedną ze swoich sukien.

Diane spojrzała na nią krytycznie. Toaleta proponowana przez jej matkę była naprawdę zjawiskowa, lecz jej dekolt był zdaniem dziewczyny zbyt wyuzdany.

— Nie, maman, ona zbyt dużo odsłania, to nie dla mnie.

— Ach, to może ta? — Podniosła z fotela bladoróżową kreację.

Ta również miała ogromny dekolt. Camille, odkąd pozbyła się zbędnej wagi i była jeszcze szczuplejsza niż jako młoda panna, uwielbiała eksponować swoje zbyt chude ramiona i mizerny dekolt, choć spotykało się to z uznaniem tylko z jej strony. W towarzystwie uważano, że przypomina kościotrupa.

— Nie, ta od papy jest najlepsza, maman, taka prosta, ale przy tym elegancka. Nie przyćmi mnie — rzekła i wzięła białą, skromnie wyciętą suknię z kryształkami przy dekolcie.

Camille westchnęła ciężko. Diane była grzeczna, urocza i słodka, gdy jednak na coś się uparła, nie dało się jej przejednać, zupełnie jak jej ojca.

— No dobrze, córeczko, jeśli tak sobie życzysz... Tylko później na nią nie narzekaj.

— Dobrze, maman.

— Niech Anne pomoże ci się ubrać, a ja zajrzę do papy. — Uśmiechnęła się ciepło do córki i wyszła z pomieszczenia.

W korytarzu dopadła do niej Lottie, wysoka, chuda trzynastolatka. Jej twarz była czerwona od płaczu. Suknię całą miała wygniecioną. Camille westchnęła na ten widok. 

Maman, dlaczego nie mogę pójść z wami? Ja też chcę tańczyć z chłopcami i mieć śliczną suknię! — jęknęła dziewczyna i spojrzała na matkę z wyrzutem. 

— Jesteś na to za mała, Lottie. Musisz poczekać jeszcze rok albo dwa — zaśmiała się dobrodusznie. 

Charlotte jednak te słowa ani trochę nie pocieszyły. 

— Ależ maman! Przecież to cała wieczność! — wykrzyknęła. 

— Nie przesadzaj, kochanie. A teraz idź do swojego pokoju pobawić się z Gigi. Biedna na pewno czuje się samotna. 

— Dobrze — westchnęła ze zrezygnowaniem, czując, że dyskusja nie miała żadnego sensu. 

Camille tymczasem weszła do pokoju dziecinnego, w którym Jean bawił się z ich najmłodszym synkiem, Victorem. Wszyscy dookoła rozpieszczali go jako najmłodszego w rodzinie, on jednak zdawał się być dobrym i niezepsutym dzieckiem. Na widok matki zeskoczył z kolan ojca i podbiegł do Camille. Wyciągnął ku niej swoje drobne rączki, na co rodzicielka podniosła go i przycisnęła do piersi. Ten chętnie położył główkę na jej ramieniu.

— Co tam, mój maleńki? — zapytała i ucałowała chłopca w policzek.

Victor uśmiechnął się do niej uroczo.

— Papa powiedział, że idziecie gdzieś wieczorem.

— Tak, idziemy na bal z Lou, Diane i Alexandre'em. Ale reszta zostanie się z tobą bawić — odparła pocieszająco. 

— Ale ja nie chcę się z nimi bawić! Oni są dla mnie niemili i mówią, że jestem za mały, żeby się z nimi bawić! Tylko Robert jest dla mnie dobry!

— To będziesz bawił się tylko z Robertem, kochanie, a reszcie przekażę, że mają być dla ciebie grzeczni, dobrze? — Spojrzała na niego czule i pogładziła synka po jego brązowych włosach, identycznych jak te, którymi poszczycić się mógł jego ojciec.

Obaj mieli też jasnobłękitne oczy i uśmiechy, które sprawiały, że Camille topniało na ich widok serce. Śmiała się czasami, że ich najmłodszy synek był mniejszą kopią ojca. Ucałowała Victora w główkę i odstawiła go na podłogę, co było mu wyraźnie nie w smak.

Maman... — jęknął. — Czemu...

— Bo ja i papa za trzy godziny wychodzimy na bal i musimy zacząć się przygotowywać, wiesz? Do tego trzeba jeszcze pomóc Diane. 

— Ale przyjdziecie do mnie po balu? — zapytał z nadzieją. 

— Nie, synku — odparł Jean, podniósłszy się z krzesła. — Wrócimy bardzo późno, kiedy ty dawno już będziesz spał. Ale przyjdziemy się pożegnać, dobrze? 

Chłopiec uśmiechnął się na jego słowa i przytulił się do jego kolan. Jean posłał mu pełne czułości spojrzenie i wyszedł wraz z Camille, pozostawiając synka tylko w towarzystwie bony, która przez całą ich rozmowę siedziała w kącie, robiąc coś na szydełku. 

Na korytarzu Jean rozejrzał się, czy aby na pewno są z Camille sami, i przysunął ją delikatnie do ściany. Przez cały dzień nie zdążył jeszcze szepnąć jej żadnej czułostki, nie mówiąc o czymś więcej, gdyż jego małżonka, rzecz dla niej niezwykła, zerwała się z łóżka o świcie i zaczęła przygotowania do balu. 

Camille posłała mu uwodzicielskie spojrzenie, powodując tym samym szybsze bicie jego serca, i położyła mu dłonie na karku. Nawet po ponad dwudziestu latach, jakie minęły, odkąd po raz pierwszy się ujrzeli, potrafili czuć ekscytację na swój widok i perspektywę spędzenia kilku chwil tylko we dwójkę. 

Jean schylił się i złączył ich wargi w pocałunku. Wypełniło go błogie szczęście, jak zawsze, gdy miał przy sobie Camille. Upajał się jej ustami, zanurzając się w miłosnym uniesieniu. Nie potrzebował wielu czułości od niej, by być usatysfakcjonowanym, zazwyczaj starczyło mu muśnięcie dłoni czy pełne miłości spojrzenie, gdyż na więcej nie mieli czasu, zbyt zajęci dziećmi, lecz dziś czuł, że potrzebował więcej. A nie zamierzał czekać do nocy. Potrzebował jej teraz. 

I Camille nie mogła wytrzymać bez wyrazów miłości z jego strony, a pocałunek po przebudzeniu stał się już ich obowiązkowym rytuałem. Wydała z siebie pomruk zadowolenia, gdy zaczął całować jej szyję, i pociągnęła go delikatnie za włosy. Były już przyprószone siwizną, lecz dla niej nie miało to znaczenia, więcej, uważała, że dodawało mu to atrakcyjności, podobnie jak zmarszczki, które pojawiły się na jego twarzy. Jako dojrzały mężczyzna pociągał ją jeszcze bardziej niż jako młodzieniec. 

Jean oderwał się od niej i spojrzał na nią z miłością. Nawinął sobie na palec kosmyk jej włosów, który wymknął się z niedbałego upięcia, i zaczął się nim bawić. Camille zaśmiała się. 

— Jesteś uroczy. Nawet bardziej niż kiedyś. 

— A ty dalej jesteś tak samo śliczna, ale musisz mi przytyć, Cami. — Spojrzał na nią surowo. Jego małżonka myślała, że żartuje, on jednak był absolutnie poważny. — Naprawdę źle wyglądasz. 

— Ale wiesz, jak bardzo się męczyłam, kiedy przytyłam po urodzeniu Victora...

— Moim zdaniem było ci bardzo ładnie. Nie musisz wracać do tak pełnej figury, jaką miałaś wtedy, ale troszkę ciała by ci się przydało. Teraz, w domowej sukni i tej przekrzywionej fryzurze widać, jak okropnie chuda jesteś. Jakbyś była chora. 

— Przesadzasz, Jeanie... — odparła, wbijając wzrok w podłogę. 

— Nie, nie przesadzam. Widzę przecież, jak dajesz chłopcom swój obiad, a Alexandre zawsze zjada za ciebie deser.

— Oni bardziej potrzebują, ja już nie rosnę — odparła ze zmieszaniem.

Chciała jak najszybciej skończyć ten temat. Wiedziała, że Jean zaraz wybuchnie złością albo każe się jej opamiętać, co z ogromną stanowczością później wyegzekwuje. 

— Cami, oni dostają tyle jedzenia, że nie musisz sobie odmawiać. Jeszcze chwila, a zostanie mi tu kościotrup. A tego nie chcę. 

— Ale...

Maman! — Dobiegł ich krzyk Diane. — Potrzebuję cię!

Camille posłała mężowi porozumiewawcze spojrzenie i skierowała się do pokoju córki, zostawiając go samego. Usiadła na łóżku, na którym rozłożone były suknie, i spojrzała na stojącą przed nią w halce Diane. 

Teraz, gdy miała czas, by się jej dokładnie przyjrzeć, uznała, że jej córka jest naprawdę śliczna. Nie była tak beznadziejnie chuda jak ona sama w młodości, choć wciąż szczuplutka. Gęste, mocne, brązowe loki i jasnobłękitne oczy miała po ojcu. Małe, różowe usteczka przypominały płatki kwitnących róż. „Ktoś szybko skradnie jej serce i wyleci z rodzinnego gniazda, moja kruszynka" — pomyślała z goryczą i smutkiem. 

— Miałaś założyć suknię, kochanie. — Spojrzała na nią z wyrzutem.

— Wiem, ale zaczęłam się zachwycać tym wszystkim, co kupiłaś z okazji balu i...

— Dobrze, kochanie, to teraz niech Anne pomoże ci się ubrać. Denerwujesz się?

Diane stanęła na środku pomieszczenia i uniosła ręce, by ułatwić służce ubranie jej. Kobieta zaczęła krzątać się przy dziewczynie. 

— Bardzo... — odparła i spojrzała na matkę oczyma błyszczącymi z podniecenia. — Opowiesz mi o swoim pierwszym balu? Ile miałaś wtedy lat?

— Czternaście. — Camille uśmiechnęła się do swoich wspomnień. — Byłam tam z papą, Danielle, Antoinette i Hugonem. Miałam taką śliczną, błękitną suknię od papy... Okropnie płakałam, bo prócz Hugona i papy zatańczył ze mną tylko Lucien Renard... Ale co się dziwić, czternastolatki są jeszcze niezgrabne i nie potrafią czarować wdziękiem. Powinnam poczekać jeszcze rok. 

— A papa? Jego też poznałaś na jakimś balu, prawda? 

— Tak... — Camille uśmiechnęła się szeroko. Czasem uwielbiała wracać pamięcią do tamtych dni, kiedy ona i Jean byli dla siebie mademoiselle de La Roche i monsieur de Beaufortem. Chociaż kochała swoje dzieci, czasem miała ochotę przenieść się do 1805 roku i znów być szesnastoletnią panną wirującą w ramionach przystojnego adoratora. — Pamiętam tamten wieczór ze wszystkimi szczegółami...

— Jak się poznaliście?

— Papa spóźnił się na bal. Wszyscy już szykowali się na ucztę, a ja akurat stałam z Lucienem Renardem przy wejściu. Nie mogłam go znieść... Papa go przegonił, a potem przetańczyliśmy całą noc...

W czasie ich rozmowy Anne dopinała guziczki i zawiązywała tasiemki przy sukni Diane. Gdy wszystko było już gotowe, dziewczyna obróciła się, prezentując się w całej krasie. Warstwy materiału przyjemnie szeleściły. 

— Jak wyglądam, maman? — zapytała. 

Sama była ukontentowana efektem. Krótkie, odstające rękawy nieco poszerzały jej drobne ramiona, a nieznacznie wycięty dekolt odsłaniał białą jak alabaster skórę. Przód ozdobiono delikatnymi, białymi i srebrnymi koralikami, w talii zaś suknię przewiązano szeroką szarfą. Gładka spódnica u dołu marszczyła  się w sporą falbanę. 

— Cudownie, moje dziecko! A teraz pójdę po biżuterię! — wykrzyknęła rozentuzjazmowana Camille i wyszła z pokoju.

Po chwili wróciła, niosąc w dłoniach ogromną, srebrną szkatułkę zdobioną masą perłową, błyszczącą w blasku świec. 

Diane na ten widok błysnęły oczy. Pamiętała tę szkatułkę z dzieciństwa. Matka trzymała w niej wszystkie swoje klejnoty. Gdy była mała, czasem pomagała Camille w doborze kolii czy kolczyków na bal. Puzderko to było otoczone nimbem świętości. Diane nigdy nie przypuszczała, że będzie jej dane założyć coś z kolekcji matki. 

Camille otworzyła szkatułkę. Oczom Diane ukazał się ogrom złota i srebra, wśród których skrzyły się niczym tęcza różnobarwne kamienie. Czerwone jak krew rubiny leżały obok szmaragdów zielonych niczym trawa. Szafiry, które kojarzyły się Diane z oczami matki, lśniły obok złotych topazów. Najpiękniejsze były jednak ogromne diamenty, które Jean sprezentował żonie z okazji dziesiątej rocznicy ślubu. 

Kobieta wyciągnęła ze szkatułki wisior z dużym, białym kamieniem, jej zdaniem bardzo skromny, a więc taki, jakiego trzeba było Diane, której młodzieńczej urody nie należało zbytnio przytłaczać. Założyła go na szyję córki, która ledwo mogła uwierzyć w to, że matka zdecydowała się powierzyć go jej pieczy.

Maman, jesteś pewna, że powinnam to założyć? — zapytała.

— Oczywiście, kochanie. A teraz pozwól mi cię wyściskać!

Nie czekając na reakcję córki, Camille przycisnęła ją do siebie i zaczęła gładzić po jej chudym ramionku. Diane, nieco od niej niższa, wtuliła się w pierś matki. 

— Och, maleństwo, nie tul się tak bardzo, zniszczysz sobie fryzurę — zaśmiała się Camille. 

Diane musiała przyznać jej rację. Jej misterne loki uformowane w w fikuśne upięcie, jej zdaniem przypominające kokardę, mogły łatwo ulec destrukcji.

Wtem do pokoju, nie zapukawszy, wszedł Jean. Był już odziany w swój wyjściowy frak i odpowiednio ufryzowany.

— Czy mogę zobaczyć moją córeczkę? — zapytał.

Na te słowa Diane podbiegła do niego i ucałowała go w policzek. Jean spojrzał z tkliwością na córkę. Zdawało mu się, że jeszcze niedawno była jego małą, ukochaną dziecinką, którą nosił na rękach i kupował jej lalki.

Teraz miał przed sobą dorosłą już pannę, której uroda zaczynała rozkwitać. Było jej tak ślicznie w tej białej, delikatnej kreacji! Starł dłonią łzy wzruszenia. Napawała go duma z posiadania takiej córki. 

— Kochanie moje — westchnął z rozrzewnieniem i przytulił ją do siebie. Diane chętnie położyła głowę na ojcowskiej piersi. — Dopiero byłaś takim maleństwem, a teraz... Taka piękna dziewczyna... Niedługo się zakochasz i mnie opuścisz...

— Ależ papo, nie chcę jeszcze wychodzić za mąż. Zostanę z tobą tak długo, jak będę mogła — wyszeptała cichutko i ucałowała ojca w policzek.

Jean spojrzał na nią z tkliwością. Na myśl, że Diane miała za kilka lat opuścić jego dom, ogarnął go trudny do wysłowienia smutek. 

— Wiem, kochanie, ale w końcu będziesz musiała wyjść za mąż, to naturalna kolej rzeczy. A teraz koniec smutków, bo i maman zrobiło się przykro — powiedział, patrząc na Camille, w której oczach szkliły się łzy. — Dzisiaj mamy się radować! A teraz zostawiam was same, musicie się skończyć stroić. — Uśmiechnął się i wyszedł. 

Diane skończyła się ubierać i poszła przyglądać się przygotowaniom matki. Camille zajmowały one dużo mniej czasu niż córce z racji na jej wprawę i zdecydowanie. Już tydzień temu wiedziała, w co się dzisiaj odzieje. 

Mademoiselle de Beaufort nie mogła wyjść z podziwu, jak pięknie prezentowała się jej matka mimo wieku. Białe ramiona śmiało wyglądały zza żółtej sukni, której spódnicę bogato zdobiły falbany. Czarne loki ułożone w misterny kok, jeszcze nieprzyprószone siwizną, okalały jej drobną twarz niczym korona. Na szyi lśniła rocznicowa kolia od męża, w drobnej dłoni zaś dzierżyła małą, żółciutką torebeczkę na złotym łańcuszku. Stopy przyoblekła w delikatne safianowe pantofelki, w których miała przetańczyć całą noc. 

Jean otworzył szeroko usta, gdy ujrzał, jak pięknie, razem i osobno, prezentują się jego żona i córka. Były niczym świt i mrok, pierwszy, wiosenny kwiatek mający dopiero rozkwitnąć i róża pyszniąca się swą urodą. 

— Jesteście obie przepiękne... — wyszeptał z podziwem.

Podał Camille ramię i zaprowadził ją do powozu, po czym wrócił po córkę. Widział, jak Louis i Alexandre, ustrojeni w swe fraki, wchodzą do swego powozu. Uśmiechnął się do siebie. Bardzo kochał swych synów. Martwiło go jedynie, że Alexandre zdradzał niepohamowany pociąg do psot, a Louis jeszcze nie chciał się żenić. 

  Usiadł obok żony i ujął jej dłoń, Diane zaś zajęła miejsce naprzeciw nich. Nie mogła się napatrzeć na swoich rodziców. Głęboko w jej sercu lęgło się pragnienie, by znaleźć tak dobrego, czułego męża jak jej ojciec. Nie wiedziała nawet, ile jej rodzice przecierpieli, by wciąż być razem i żyć we względnym szczęściu. 

— Diane, pamiętaj, że w pokoiku obok będzie na ciebie czekała Anne z igłą i nićmi, gdyby coś stało się z suknią. Przed wejściem dostaniesz karnecik. Dopilnuj, żeby żaden młodzieniec nie zajął ci wszystkich tańców — ostrzegła ją matka.

— Ej, a ja tak zrobiłem! — obruszył się Jean. 

— Ale ja tego chciałam! — zachichotała Camille.

Mąż spojrzał na nią figlarnie i złożył pocałunek na jej szyi. 

Kres ich śmiechom i czułościom położyło szarpnięcie powozu sygnalizujące, że znaleźli się już na miejscu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top