Rozdział 3.0

Tak, wiem, wiem że długo mnie nie było, ale komentarze nowych czytelników sprawiły, że aż chce mi się pisać.

Trochę problemów osobistych - musicie mi wybaczyć.
Teraz postaram się w końcu znów wrócić do regularnego pisania, co za tym idzie - dokończę tę książkę.
Mam nadzieję, że nie zapomnicie o komentarzach i gwiazdkach. Dodaje mi to weny i chęci do pisania~

***

Chuuya wiedział doskonale, że musi w końcu wyjść z domu i zdobyć się, aby zająć się własnymi obowiązkami. Musiał także zmierzyć się z nieobecnością Dazaia oraz następstwami swojej nieobecności jako szefa Portowej Mafii i choć nie chciał tego przedłużać, strach przeszył go, gdy tylko stanął przed drzwiami własnego gabinetu.

Kouyou była poprzedniego wieczoru na herbacie, kiedy korzystał z wolnego czasu z synem, tak jak dawno już nie mógł z powodu zbyt napiętego grafiku. Kobieta przekazała mu, że mafia funkcjonuje naprawdę dobrze, a władzę w jego zastępstwie sprawuje nie kto inny, jak cudowne dziecko portowej Mafii.

Dazai się do tego nadaje - pomyślał Nakahara, otwierając na oścież drzwi, a przez krótki moment krążyła mu po głowie myśl, że może jednak powinien oddać stołek Bossa partnerowi. Byłby o wiele lepszym szefem niż Chuuya.

To co zobaczył jednak przed oczami przerosło jego wszelkie oczekiwania.

Dazai śmiał się w najlepsze z czegoś, co właśnie powiedział mężczyzna, siedzący na biurku z nogą założoną na nogę. Granatowy garnitur kontrastował z jego jasnymi, blond włosami. Kiedyś miał je długie, jednak teraz ścięte były kawałek za ramiona.

Kiedy trzasnęły drzwi, żaden tego nawet nie zauważył. Lub sądząc po instynkcie Dazaia - po prostu nie chciał zauważyć. Chuuya musiał głośno odchrząknąć, aby zdobyć ich uwagę.

— Wynocha - warknął, krzyżując ręce na piersi.

— Nie musisz się tak złościć, bracie - mruknął Verlaine, schodząc z biurka i otrzepując garnitur z niewidzialnego kurzu - już idę.

— Porozmawiamy o tym jutro, zajmij się sprawami - Dazai w jednym momencie przybrał beznamiętny wyraz twarzy - nie pomyl się w obliczeniach, może to źle się skończyć.

— Jasne, szefie.

Po tych słowach Paul Verlaine wyszedł z gabinetu, po drodze klepiąc Chuuye po głowie.

Rudowłosy mężczyzna warknął cicho pod nosem, po czym znów spojrzał na Dazaia.

— Myślisz, że co robisz? - Nakahara odezwał się ponownie, kiedy tylko drzwi gabinetu znów trzasnęły, tym razem za blondynem.

— A co mam robić? Naprawiam to, co zostawił po sobie Mori. Tłumaczyłem mu wiele razy, że popełnia błędy - brunet westchnął - ba! Wytykałem je palcem, ale on i tak nie rozumiał!

— Sprowadziłeś organizacje na właściwe tory, widziałem dokumenty. - Chuuya próbował nie działać pochopnie według emocji, choć spokojny ton przychodził mu naprawdę ciężko w danej sytuacji - Czym zajmuje się Verlaine?

— Aktualnie poleciłem mu trening chłopca, którego Yosano wyciągnęła z zapyziałego, rosyjskiego mieszkania - Osamu wyjął kilka dokumentów, kładąc je na biurku, aby Chuuya mógł się z nimi zapoznać - dzieciak ma dość potężne umiejętności, chociaż sam o nich nie wiedział.

— Słyszałem o tym - Nakahara przysiadł na krześle naprzeciw Dazaia - podobno miał siostrę.

— Tak, na początku nie chciał jej zostawić. Kouyou zajęła się nią, jest pod dobrą opieką.

— Sprawa z dziećmi odrobinę mnie przeraża - rudowłosy wzdrygnął się - wiadomo już kto za tym stoi?

— Tak jak myślałem na samym początku.

— Ruski szczur.

— Tak jest, mój drogi Chuuya - Brunet oparł się o oparcie krzesła i podrapał po nosie. Błysk obrączki na jego palcu odrobinę pocieszył Chuuyę, ale nie na tyle, by uspokoić jego zszargane nerwy.

Czekała ich naprawdę ciężka praca, jednak to nie wszystko, co chciał omówić teraz z Dazaiem.

— Czy teraz wrócisz do domu? - zapytał w końcu o to, co tak bardzo ciążyło mu odkąd wrócił ze szpitala.

— Nie wiem, czy powinienem, Chuuya. - brunet spojrzał na niego wzrokiem, jaki Nakahara widział kiedyś dość często. To ledwo obecne spojrzenie, jakby za mgłą. Mafiozo widział co to oznaczało. Był pewien, że powinien w tym momencie ewakuować się jak najszybciej.

— Powinieneś. - Powiedział tylko i wstał z krzesła, po czym skierował się w stronę drzwi, jednak nie zdążył ich nawet otworzyć. Nagle został obrócony i w szoku oparł się o potężne drewno. Nie bał się, w tym momencie czuł jedynie determinację, nie zważając na to, co mężczyzna przed nim powie lub zrobi.

— Myślisz, że kim jestem? - Dazai prychnął. Skrzyżował ręce na piersi i przymknął oczy, po czym otworzył je, aby spojrzeć na partnera. Jego wzrok był pusty, jakby nigdy nie było w nim żadnej emocji.

— Dazai…

— Nie. Nie jestem nikim, kim myślisz, że jestem i nigdy nie będę. Zrozum to w końcu. Mógłbym ci powiedzieć, że cię kocham, że kocham dzieci, że nasze życie jest cudowne i je uwielbiam. Ale po co? Co ci to da? Kolejną żmudną nadzieję i kolejne miesiące życia w bańce?

— Dazai…

— Zamknij się! - mężczyzna złapał za poły kurtki niższego i przyparł go do drzwi, uśmiechając się przy tym krzywo - mnie nie da się zmienić. Nie da się, rozumiesz? Jak bardzo byś nie próbował, jestem już zepsuty, zgniły od środka. Nie wytniesz pleśni, która pokryła już całość owocu.

Chuuya był nad wyraz spokojny. Nie wyrywał się, nawet nie próbował się ruszyć.

Dopiero po chwili złapał nadgarstek Dazaia w swoją dłoń i spojrzał mu głęboko w oczy.

— Wiem. - odpowiedział, czekając moment, czy aby na pewno partner znów mu nie przerwie, jednak gdy nie odezwał się ani słowem, rudowłosy kontynuował - Wiem na czym stoję. Na środku jeziora pokrytego bardzo cienkim lodem. Cały czas pode mną pęka, jednak wiem, że gdy wpadnę do wody, to z własnej winy. Jednak chcę, abyś został, nawet będąc tak pusty. Nawet nic nie czując. Dlatego, że mam świadomość tego, że nie wpadnę do tej zimnej wody sam, gdy lód w końcu się zarwie.

Ciemnowłosy stał przez chwilę patrząc na niego, ale Chuuya widział, jak jego zatracone spojrzenie powoli mięknie. Dazai wracał do normy.

— Jestem okropny, Chuuya. Jestem zły. Zatraciłem się, tak bardzo. Już od tak dawna...

— W takim tobie właśnie się zakochałem, skurwielu. - Nakahara uśmiechnął się lekko, przymykając oczy. Osamu przysunął się do niego bliżej, powoli dłonią unosząc jego podbródek, aby spojrzał mu w oczy.

— Więc po tylu latach przyznajesz w końcu, że mnie kochasz?

— Przyznałem to już osiem lat temu, to twoja wina, że nie było cię, aby to usłyszeć.

Dazai prychnął, jednak było to bliższe śmiechu, niż pogardy.

— Myślisz, że po takim wyznaniu odpowiem tym samym?

— Nie, nie oczekuję tego od ciebie i nigdy nie będę. Twoje czyny mówią same za siebie.

Chuuya już nie raz był przy tym mężczyźnie, gdy jego osobowość przechodziła z jednego krańca na drugi, choć nigdy nie stało się to tak gwałtownie.

Detektyw poruszył dłonią, aby objąć palcami lekko policzek drugiego, po czym przyłożył swoje czoło do tego mniejszego, uśmiechając się nadal, jakby właśnie cały jego dotychczasowy szary świat nagle wybuchł kolorami.

— Dziękuję, Chuuya - szepnął, palcami gładząc jego kark - dziękuję.

_____________________________

Starszy mężczyzna szedł opierając się na swojej lasce ścieżką w Yamashita Park. Przystanął dopiero przed ogromnym statkiem zacumowanym w doku.
Pamiętał jeszcze, jak gdy był młody ten statek pływał po tych wodach, transportując towary, jednak dziś jedynie robił za dekoracje. W środku była restauracja, gdzie sam bywał kilka razy, mimo to nadal gdzieś w głębi serca miał ten kawałek sentymentu zza czasów, kiedy na środku zatoki na tym właśnie statku siadał razem z Szefem i omawiał plany Mafijne.

Hikawa Maru to jego ulubiony statek, to Adam Mickiewicz wiedział na pewno, nawet mimo swoich starczych zaników pamięci.

Mężczyzna westchnął, odpędzając niechciane, choć miłe wspomnienia i ruszył dalej przed siebie.

Jego słabe nogi poniosły go dalej wzdłuż alejki, a niebieskie oczy skandowały każdy najmniejszy ruch każdego najmniejszego człowieka, jakiego mijał.

Zboczenie zawodowe, nawet po tylu latach wciąż utrzymywał się w nim ten nawyk, nawet jeśli wzrok był już nie ten.

Gdzieś niedaleko słyszał śmiechy dzieci bawiących się rozpustnie w parku, głosy dorosłych, oraz rozmowy młodych ludzi wracających ze szkoły lub pracy. Do jego wytrenowanych uszu dobiegał nawet najmniejszy szmer, taki jak szum kół rowerów toczących się po kamiennym podłożu.

Starzec skręcił przy pomniku żeglarskiej piosenki i wszedł między ukwiecone kolumny.

Adam był już lekko zmęczony, dlatego przysiadł na jednej z ławek, ustawionych tam, podziwiając kwiaty wokół. Dawno nie wychodził na tak długi spacer, nogi powoli zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa.

Pochylił się lekko, opierając laskę o ławkę i pomasował prawe kolano, w którym już dawno wykryto reumatyzm.

Szkoda, że zawsze o tym zapominał. 

Nagle do jego uszu dotarł kobiecy krzyk.

— Złodziej! Ukradł mi torebkę, złodziej, pomocy!

Mickiewicz odchrząknął i złapał znów swoją laskę.

STUK.

Mężczyzna z kobiecą torebką, który właśnie miał przebiec przed nim, nagle w jego oczach zwolnił.

— Ciemno wszędzie - szepnął starzec, po czym ponownie uderzył drewnem o brukowane podłoże, po czym wstał i podszedł do złodzieja.

STUK.

— Głucho wszędzie.

Młodzieniec zwinął się, otwierając usta, jakby chciał krzyczeć, ale spomiędzy warg nie wychodził żaden dźwięk.

Jedynie kolejne uderzenie laski rozbrzmiało między nimi.

STUK.

— Co to będzie… Co to będzie?

Mickiewicz wyjął z ręki złodzieja torebkę, a świat wrócił do normy, jakby nigdy nic się nie stało. Oddał skradziony przedmiot zszokowanej kobiecie. Mężczyzna za nim powoli odzyskiwał zmysły, a kiedy doszedł do siebie na tyle, aby wstać, uciekł gdzieś poza zasięg ich wzroku.

— Ach, Aach… Nie jestem już w tym taki dobry…
Starzec jęknął i nie słuchając podziękowań kobiety odwrócił się na pięcie i stukając swoją drewnianą laską, zaczął powoli iść w stronę domu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top