Rozdział 1

Gerard skrzywił się, gdy SUV rodziny Wayów po raz kolejny podskoczył na wybojach. Przed chwilą wjechali na krętą polną drogę, i jego mama raz po raz klęła pod nosem, próbując wyminąć największe dziury i nie wpaść przy tym do rowu. Chłopak westchnął, spoglądają z rezygnacją przez okno. Dookoła - same łąki i drzewa, okazjonalnie w dali migał tylko pojedynczy budynek. Jechali już od pięciu godzin, a krajobraz nie zmienił się od dłuższego czasu. Gerard miał nadzieję, że oznaczało to, że są już w miarę blisko celu.

- Mikey, jesteś pewien, że dobrze skręciliśmy? - Donna Way spytała nerwowo, zerkając na chłopca zajmującego siedzenie pasażera. Zazwyczaj to Gerard siedział z przodu, jako starszy z braci. Czasem wymyślali sposoby, by uczynić podział bardziej sprawiedliwym - zmieniali się w połowie drogi, albo jeden z nich siedział z przodu w jedną stronę, a drugi w drodze powrotnej. Jednak Mikey był zdecydowanie lepszym nawigatorem, a ich mama nadal nie zdecydowała się na kupno GPS-a. Gerard ponuro przypomniał sobie, że tym razem drogi powrotnej nie będzie.

- Raczej tak, - odezwał się Mikey, pochylając się nad wielką papierową mapą rozłożoną na jego kolanach. Odruchowo poprawił grzywkę, która opadła mu na szkła okularów.

- Raczej czy na pewno?! - zdenerwowana Donna szarpnęła kierownicą, omijając kolejną dziurę.
Młodszy z braci zagryzł dolną wargę, sunąc palcem po zakreślonej czerwonym pisakiem trasie.

- Na pewno, - stwierdził w końcu twardo, unosząc wzrok na matkę. - Za parę kilometrów będziemy przejeżdżać przez jakieś miasteczko, tam droga powinna być lepsza.

- Mam nadzieję. - mruknęła kobieta.

Gerard westchnął, zrezygnowany, wciskając się głębiej w fotel. Było mu niewygodnie, od długiej jazdy ścierpły mu nogi i tyłek, skończyły mu się żelki a do tego okropnie potrzebował zapalić. Przeklinał w myślach moment, kiedy postanowił wsadzić swoją paczkę Marlboro do walizki zamiast do kieszeni. Zabiłby za papierosa. A nie było najmniejszych szans, żeby dał radę wygrzebać swój bagaż z wypchanego po brzegi bagażnika.

Po dwudziestu minutach faktycznie wyjechali na równiejszą drogę, i wszyscy odetchnęli z ulgą, widząc na horyzoncie stację benzynową. Zjechali na stację, i podczas gdy pani Way tankowała, psiocząc pod nosem na ciągle rosnące ceny paliwa, chłopcy wysiedli z auta żeby rozprostować nogi.

Gerard ponuro rozejrzał się dookoła, przechadzając się z Mikeyem u boku. Nadal nic tylko pola, i lasy, i więcej pól, i parę niepozornych domków rozsianych wzdłuż drogi. Jasne, wiosenne niebo raz po raz przecinały ciemne sylwetki ptaków, słońce przyjemnie grzało. Gerard przymknął oczy, po raz kolejny marząc o papierosie.

- Hej, Gee, - Mikey trącił go w ramię, wyrywają chłopaka z transu. - Trzymasz się jakoś?

- Staram się. - Mruknął starszy z braci. - Sorry, że tak zamulam, wiem że nikomu nie jest łatwo. Ale... - przerwał, sam nie wiedząc, co jeszcze można by powiedzieć o obecnej sytuacji. Nie chciał robić z siebie męczennika: wiedział przecież, że Mikeyowi też było trudno zostawić szkołę, dom i przyjaciół, których znał od dziecka. Teoretycznie Gerard powinien być bardziej optymistycznie nastawiony - jego jedynym kumplem w rodzinnym Belleville był niejaki Ray Toro, który w zeszłym roku skończył liceum i zdążył się już wyprowadzić. Po tym Gerard dokleił się do paczki Mikeya; to były dobre chłopaki, Patrick, Andy, Bob i Ryan, naprawdę traktowali go jak jednego ze swoich, a nie jakby trzymali się z nim z litości, ale nadal byli to przede wszystkim koledzy jego młodszego brata.

Mimo to, Gerardowi wcale nie uśmiechała się przeprowadzka na stare ranczo pośrodku niczego.

- Hej, nie przejmuj sie. Też nie jestem zbyt entuzjastyczny. Ale wiesz, jak bardzo zależy mamie... - Odezwał się Mikey, posyłając bratu pocieszający uśmiech. Gerard uśmiechnął się w odpowiedzi, wzruszając ramionami i wpychając dłonie do kieszeni obcisłych czarnych jeansów.

- Swoją drogą... - odezwał się znowu okularnik, ściszając głos do konspiracyjnego półszeptu. - Mam coś dla ciebie.

- Och? - Gerard uniósł z powątpiewaniem brew, patrząc nieufnie na brata, po czym rozpromienił się gdy ten wyciągnął z kieszeni wymiętą paczkę Marlboro Red. - Mikey! Skąd je wziąłeś?! - wyszeptał, z nabożną czcią biorąc opakowanie i oglądając je ze wszystkich stron. Pisnął radośnie, odkrywając w środku szesnaście papierosów i obdrapaną zapalniczkę.

- Prezent pożegnalny od Boba. - Mikey wzruszył ramionami. - Domyślił się, że na takim zadupiu może być ciężko z zaopatrzeniem. Tylko nie wypal wszystkiego od razu!

Gerard przez ten czas zdążył już odpalić jednego szluga, i teraz mruknął coś z wdzięcznością, głęboko zaciągając się dymem i przymykając z rozkoszą oczy. "Bob, ty rudy skurwielu," pomyślał, w duchu życząc Bryarowi wszystkiego co najlepsze. "Jak ty mnie dobrze znasz".
Gdy czarnowłosy skończył palić, chłopcy wrócili do samochodu. Ich mama w międzyczasie zdążyła zatankować, zapłacić za paliwo i właśnie przyglądała się mapie, opierając się o maskę auta.

- Mamoooo... - Mikey doskoczył do jej boku, robiąc słodkie oczka. - Mamo, mogę hot doga?

- O, o, a ja kawę? - Natychmiast podłapał Gerard, uśmiechając się przymilnie do rodzicielki.

Donna założyła ręce na piersi, kręcąc głową:
- Nie ma szans.

- Ale mamooooo....

- Nie! Jeśli jesteście głodni, mamy kanapki w samochodzie.

Chłopcy skrzywili się, patrząc jak kobieta grzebie w bagażniku, by po chwili podać im po wymiętej bułce z sałatą i serem. Mikey bez przekonania wgryzł się w kanapkę, mrucząc coś pod nosem. Gerard pokręcił głową:
- Chyba nie jestem głodny. Mamy jeszcze kawę w termosie?

Donna podała mu naczynie. Czarnowłosy pociągnął łyk, krzywiąc się. Z mlekiem. Super.

- Jak nie chcesz, to nie pij - westchnęła kobieta, chowając jedzenie z powrotem do samochodu. Po chwili milczenia odezwała się:
- Hej, chłopcy... Wiem, że ta przeprowadzka nie jest dla was łatwa. - unieśli nad nią wzrok, dwie pary dużych, zielono-brązowych oczu. - Ale po tym, jak dziadek umarł... Wiecie przecież, że babcia nie poradzi sobie sama z ranczem. Kto wie, może zmiana stylu życia dobrze wam zrobi? Spędziłam tam całe dzieciństwo i naprawdę było fajnie. Może nawet nauczycie się jeździć konno?

- Totalnie! - pokiwał głową podekscytowany Mikey, już planując wszystkie swoje przyszłe przygody na końskim grzbiecie.

Gerard wzruszył tylko ramionami. W przeciwieństwie do brata wcale nie był jakimś wielkim fanem koni. Ogromne, trudne do kontrolowania zwierzęta, które mogły bez problemu stratować cię albo odgryźć ci rękę... Brr! Nawet się do nich nie zbliży.

- Na pewno będzie okej, mamo - uśmiechnął się do kobiety bez przekonania. Rozpromieniła się.

- Zobaczysz, Gee - przyciągnęła go do siebie, przytulając wyższego od siebie syna. - Wszystko się jakoś ułoży.

Poczochrała go po włosach. Gerard westchnął, wtulając się w kobietę i chowając twarz w burzy jej jasnoblond loków. Po chwili Donna pociągnęła podejrzliwie nosem:
- Paliłeś?

• • •

Około siedemnastej dojechali na miejsce. Gerard westchnął, gdy auto, wreszcie pokonawszy nieutwardzoną, wyboistą drogę, zaparkowało na podwórzu.

- No, chłopcy, jesteśmy na miejscu. - Uśmiechnęła się mama, wysiadając z auta. Gerard i Way poszli w jej ślady, rozglądając się dookoła. Co prawda odwiedzali dziadków co kilka lat, ale nie były to zbyt częste wizyty, szczególnie że ojciec chłopców nie przepadał za teściami. Gdy byli mali, czasem przyjeżdżali tu na wakacje. Jednak wraz z upływem lat, pogarszającym się zdrowiem dziadka, i zamieszaniem spowodowanym rozwodem rodziców wizyty były coraz rzadsze. Ostatnio byli tu chyba z pięć lat temu.

Czarnowłosy rozejrzał się, ciekaw, czy od ostatniego razu coś się zmieniło. Na pierwszy rzut oka: niewiele. Przed nimi wznosił się stary dom o ścianach z bielonego drewna, z długim zadaszonym gankiem i dachem z czerwonego łupka tak gęsto porośniętego mchem, że ledwo dało się zauważyć jego oryginalny kolor. Za domem rozciągał się sad, a w głębi podwórza widać było zabudowania gospodarcze. Za nimi, na horyzoncie, rysowały się pastwiska upstrzone odległymi sylwetkami koni.

- Wszystko po staremu, hm? - Mikey trącił go w ramię, wyrywając brata z zadumy. Chłopak wzruszył ramionami.

- Na to wygląda.

Tymczasem Donna pukała już do drzwi, i po chwili ukazała się w nich babcia Elena. Wszyscy rozpromienili się na widok starszej kobiety w znoszonych jeansach i koszuli w kwiatki, z siwiejącymi włosami upiętymi w wysokiego koka. Babcia uśmiechnęła się szeroko, rozkładając ramiona.

- O, jesteście już! Szybko udało wam się przejechać, o której wyjechaliście?

- Wcześnie. - Mruknął nieszczęśliwie Gerard, przytulając starszą kobietę i całując ją w oba policzki. - Cześć, babciu.

- Gerard, kochanie - westchnęła ukontentowana, tuląc chłopca. - Dobrze cię widzieć. Przefarbowałeś włosy?

- Tak jakoś wyszło - odparł, z zażenowaniem poprawiając czarne kosmyki. Elena przyjrzała się mu uważnie, i skinęła głową.

- Pasuje ci. A to... Czyżby to był Mikey?! - Zwróciła z kolei uwagę na drugiego z braci, porywając go w ramiona. - Jeju, jak ty wyrosłeś!

Gerard zachichotał, patrząc na bezradnego Mikeya uwięzionego w żelaznym uścisku babci. Nie cieszył się jednak długo. Niespodziewanie z drzwi domu wystrzeliły trzy brązowobiałe kulki i chłopiec został powalony na ziemie pod naciskiem trzech par łap. Impet uderzenia wydusił mu powietrze z płuc, ale psiaki już lizały jego twarz ciepłymi językami i wdrapywały się na jego brzuch i nogi, nie dając czarnowłosemu czasy na przejmowanie się obolałymi pośladkami.

- Przestań! - roześmiał się, odpychając piaskowo-białego border collie od twarzy, ale jego miejsce natychmiast zajęła suczka o kasztanowo-białej sierści, zapamiętale liżąc gerardowy policzek. - Riff Raff, Magenta, zostawcie mnie!

Korzystając z zamieszania, także trzecia psinka, w rudo-białe łaty, przepchnęła się do twarzy Gerarda, wciskając swój mokry nos w jego szyję i śliniąc mu się na koszulkę.

- Columbia, nie!

Po chwili nastolatkowi udało się powstrzymać psy od obśliniania mu twarzy i podnieść się do pozycji siedzącej. Z obrzydzeniem otarł policzek, ale na jego twarzy widniał wielki uśmiech.

- Cześć, psinki. - Zagruchał, drapiąc wszystkie po kolei za uchem. - Ale jesteście już duże!

W końcu ostatnim razem widział je aż pięć lat temu. Razem z Mikeyem byli wtedy tutaj na wakacjach, i akurat tak się zdarzyło, że starej suczce dziadków urodziły się szczenięta. I oczywiście ktoś wpadł na świetny pomysł, żeby powierzyć nazwanie ich trzynastoletniemu Gerardowi, który akurat odkrył wtedy "Rocky Horror Picture Show" i miał na jego punkcie absolutną obsesję przez następne kilka miesięcy (nie przeszkadzało mu jakoś, że nie rozumiał jeszcze wtedy połowy żartów i nawiązań). Dziadek na początku nie był zadowolony. No cóż, Riff Raff, Magenta i Columbia nie wydawały się przejmować.

- Chyba się za wami stęskniły, - zauważyła mama, gdy Mikey przyklęknął obok brata i został przywitany przez psiaki z jednakowym entuzjazmem. Brunet zachichotał, pozwalając im lizać się po twarzy i przeczesując palcami ich długą, puchatą sierść.

- Chyba tak, - zgodził się Mikey, próbując nie dać się przewrócić pod naporem piaskowo-białego psa. - Jeju, Riff Raff, zejdź!

Tymczasem Gerardowi udało się w końcu opędzić od zwierzaków i teraz otrzepywał swoje ubrania z ziemi. Skrzywił się, próbując doczyścić czarny t-shirt ze smug jasnobrązowego pyłu. Super. Jasne, cieszył się na widok babci i piesków, ale cała reszta nie napawała go optymizmem, a już na pewno nie wszechobecny brud i nieutwardzone drogi. Westchnął cicho, napomniał się w duchu i, przywołując z powrotem uśmiech na twarz, poszedł wyjąć bagaże z samochodu.

A bagaży było... No cóż, sporo. SUV był napchany aż po sam sufit, ale trudno się dziwić, skoro zapakowali do niego wszystko, co mieli. Już po rozwodzie rodziców większość majątku państwa Way została podzielona. Rodzice sprzedali dom, razem z nim pozbywając się większości dużych sprzętów. Potem chłopcy razem z matką mieszkali w wynajętym mieszkaniu, wyposażonym w większość niezbędnych urządzeń. Nieliczne przedmioty, z którymi Donna nie chciała się rozstać, a nie była w stanie wozić z domu do domu przechowywała u jakiś pomocnych znajomych.
Czarnowłosy zaczął wypakowywać pudła i torby, wszystko opisane jeszcze po poprzedniej przeprowadzce. Kartony z pościelą, książkami, butami, torby pełne ubrań, gier wideo i komiksów, kurtki zimowe, kosmetyczki, plecaki, pluszowy jednorożec Mikeya... Auto było naprawdę całkiem pojemne, uznał Gerard, kiedy w końcu udało mu się, z pomocą brata, przenieść cały dobytek na werandę przed domem.

W międzyczasie mama i babcia gawędziły między sobą, przyglądając się jak chłopcy pracują.

- Silne te moje wnuki, - zauważyła z dumą Elena, kiwając z uznaniem głową.

- To po dziadku, - Donna posłała jej melancholijny uśmiech, ściskając rękę starszej kobiety. - Chodź, mamo, pokażemy chłopcom pokoje.

- Nie będziemy spali w gościnnym? - Gerard uniósł brwi, zdezorientowany. W przeszłości zawsze dzielił z Mikeyem rozkładaną kanapę w pokoiku na piętrze. Fakt faktem, że było to dosyć dawno, a dzielenie z bratem pokoju (i łóżka) na pełen etat mogło być dosyć męczące...

- Doszłyśmy z Donną do wniosku, że lepiej byłoby gdyby każdy miał własny pokój. - wtrąciła się babcia, prowadząc ich wgłąb domu i w górę po schodach. Gerard z ukłuciem w sercu zauważył, że kobieta, choć wciąż żwawa i sprawna, nie rusza się już aż tak szybko jak kiedyś, a wchodząc po schodach musi przytrzymywać się balustrady.

- Ja zajmę pokój gościnny, - wyjaśniła mama. - A wy zamieszkacie w dawnych pokojach moim i cioci Marnie na poddaszu.

- Och? - Gerard uniósł z zainteresowaniem głowę. - Nigdy nie widziałem tych pokoi. Kiedyś nie mieliśmy tam wstępu, prawda?

- Było tam strasznie dużo rupieci, - potwierdziła Elena, prowadząc ich ku zakręconym schodom w rogu korytarza na piętrze. Po pokonaniu schodów wychodziło się na malutki korytarzyk z drzwiami po obu stronach. - Nadal zostało tam trochę rzeczy do uprzątnięcia, nie zdążyłam wszystkiego zrobić przed waszym przyjazdem.

- To nic, babciu. - Zapewnił Gerard, zaglądając najpierw do jednego, a potem do drugiego pokoju.

Obydwa były zastawione pudłami i starymi sprzętami, ale przejście i przestrzeń wokół łóżek zostały uprzątnięte. Dach na szczęście nie był ścięty zbyt stromo, dając chłopcu nadzieję, że uda mu się nie walić głową w sufit przy każdej porannej pobudce. Dodatkowo na zewnętrznej ścianie w każdym z pokoi znajdował się spory wykusz z oknem.

- Zajmiemy się tym, prawda, Mikes? Jak chcesz to mogę wziąć tą bardziej zabałaganioną. Pewnie będziesz tyle czasu spędzał w stajni, że nie będziesz miał kiedy sprzątać.

- Naprawdę? - Mikeyowi zaświeciły się oczy. - Dzięki, Gee!

- Nadal nie jesteś fanem koni, co? - Babcia mrugnęła do Gerarda.

- Nie bardzo.

- Trudno, - kobieta wzruszyła ramionami. - może jeszcze się do nich przekonasz.

- Wątpię, babciu. - Czarnowłosy zdecydowanie nie planował zbliżać się do tych wielkich bestii. Może co najwyżej da jakiejś marchewkę albo poogląda jak Mikey jeździ, oczywiście z bezpiecznej odległości - ale nic więcej.

Mama i babcia zaszyły się w kuchni, zostawiając Mikeya i Gerarda z misją rozpakowania bagaży. Chłopcy (co prawda narzekając, ale bez wielkiego oddania) zabrali się do pracy, segregując swoje rzeczy i zanosząc wszystko do odpowiednich sypialni (a te pudła, z którymi nie wiedzieli co zrobić, po prostu zostawiali na górnym korytarzu). Przy dwóch parach rąk i ograniczonym rozmiarze ich majątku robota szybko im poszła, i już dwadzieścia minut później wpadli do kuchni, zdyszani, z rozwianymi włosami i nadzieją na babciny obiad.

- W samą porę, - uśmiechnęła się Elena, akurat zdejmując ostatnią porcję racuchów z jabłkiem z patelni. - Właśnie miałam was wołać. Nakrywajcie do stołu.

- Tak!! - syknął Mikey, szczerząc się do brata. Och, ten chłopak uwielbiał racuchy. Gerard miał nadzieję, że babcia nasmażyła ich ze sto, bo sam Mikey pewnie zje z połowę.

Nie mylił się. Dwadzieścia minut później chłopcy zdążyli pochłonąć: Gerard 12, a Mikey 29 racuchów, i teraz siedzieli ociężale przy kuchennym stole, patrząc na swoje talerze i resztkę racuchów, których nikt nie miał siły już zjeść.

- Nie dam rady, - jęknął czarnowłosy, przesuwając szczątki placka po talerzu. - Jeśli zjem jeszcze choćby jednego, to się porzygam.

Mikey w odpowiedzi tylko wydał z siebie niezrozumiały dźwięk, opierając ciężko głowę o blat dębowego stołu.

- Smakowało wam? - rozpromieniła się babcia, zbierając brudne naczynia ze stołu. - Muszę was trochę odkarmić, jesteście tacy chudzi! Wyglądacie jak patyki.

Mama zachichotała, podnosząc z blatu dżemy i jogurt. - Chłopcy, pomóżcie babci pozmywać.

Bracia Way wydali z siebie agonalny jęk, unosząc na kobietę błagalny wzrok. Elena machnęła ręką:

- To nic, ja pozmywam. Odpocznijcie sobie.

- Dziękuję, babciu. - wymruczał Mikey, a Gerard zawtórował mu, z powrotem opadając na siedzenie.

Gdy już udało im się w końcu wstać od stołu, okazało się że jest późne popołudnie, i w sumie to wszyscy są zmęczeni i nawet Mikeyowi nie zależy na zobaczeniu koników na tyle, żeby jeszcze gdzieś łazić. Rodzina posiedziała trochę w salonie, rozmawiając o pracy na ranczu i szkole w pobliskim miasteczku, do której Mikey i Gerard zaczną chodzić gdy skończą się wakacje (wszyscy byli zgodni co do tego, że nie ma sensu zaczynać nowej szkoły na parę tygodni przed końcem roku). W końcu za oknem zaczęło robić się ciemno. Babcia zerknęła na wiszący na ścianie zegar:

- Ale już późno! Muszę jutro wstać wcześnie rano, a wy pewnie jesteście zmęczeni po podróży. Sio, do łóżek!

- Dobranoc, babciu - Gerard pocałował kobietę w policzek, a zaraz po nim tak samo postąpił Mikey. Skierowali się do swoich sypialni, po drodze kłócąc się, kto pierwszy skorzysta z prysznica.

- Proszę cię, Mikes, przecież wiesz że będziesz tam siedział z godzinę! - czarnowłosy spojrzał błagalnie na brata. - Nie rób mi tego.

- Jestem młodszy, powinieneś być dla mnie miły. I zużyjesz całą ciepłą wodę!

Kłótnię przerwała Donna, która wyminęła chłopców na schodach i, nawet na nich nie spojrzawszy, zamknęła się w łazience.

- Dobranoc, chłopcy! - krzyknęła przez zamknięte drzwi, i po chwili usłyszeli szum puszczonej wody. Spojrzeli na siebie bezradnie.

- Wiesz co, trudno - poddał się Gerard. - Umyję się jutro.

- Ja też - mruknął smutno Mikey, wlokąc się nieszczęśliwe w stronę schodków na poddasze. - Dobranoc. Mam nadzieję że w nocy nie zjedzą mnie szczury.

- Spokojnie, pewnie psy wszystkie wytępiły. Dobranoc, Mikes.

Gerard zamknął za sobą drzwi, i oparł się o nie, wzdychając ciężko. Rozejrzał się po pokoju, po raz pierwszy dokładnie mu się przyglądając. Pomieszczenie było całkiem akceptowalnych rozmiarów, ale teraz większość przestrzeni zajmowały rozmaite graty i kartony. Ściany pokrywała drewniana boazeria, z identycznego jasnego drewna wykonana była pokryta kurzem podłoga, za to sufit, ścięty od strony która nie graniczyła z pokojem Mikeya, pomalowano na biało. Po przeciwległej stronie pokoju, pod oknem, stało świeżo zasłane łóżko z drewnianą ramą. U jego stóp stały bagaże chłopaka. Czarnowłosy skrzywił się, idąc w stronę łóżka po niezamiecionej podłodze i obserwując, jak jego skarpetki z każdym krokiem stają się coraz brudniejsze. Zdecydowanie będzie musiał tu posprzątać.

Jakoś udało mu się przejść przez połać kurzu, i już po chwili siedział na łóżku, zsuwając jeansy z chudych, bladych nóg. Rzucił spodnie w kąt pokoju, a zaraz za nimi podążyła jego koszulka i skarpetki. Pozostawszy w samych bokserkach, zakopał się pod kołdrą, z przyjemnością wdychając zapach świeżej pościeli. Za oknem właśnie zmierzch zmieniał się w ciemność nocy.

Gerard musiał przyznać, że jak na razie nie było tak źle - może dom nie posiadał takich luksusów jak ich dawne mieszkanie, była tylko jedna łazienka a pokój chłopaka był o wiele mniejszy niż poprzedni, ale przynajmniej miał własną przestrzeń, i była tu z nim jego rodzina. Cieszył się, że będzie miał okazję spędzić więcej czasu z babcią. Nadal jednak trudno mu było uświadomić sobie, że to nie jest tylko czasowy pobyt, wakacje na ranczu, dwa tygodnie a potem powrót do własnego domu, do miasta, do szkoły, do znajomych... Gerard westchnął głęboko, obracając się na bok. Jakoś sobie poradzi. Będzie musiał. Zacisnął oczy, starając się jak najszybciej zasnąć. Na szczęście los był dziś dla niego łaskawy, i już po chwili chłopiec spał głęboko, a wpadające przez okno światło księżyca rzucało jasne smugi na jego spokojną, pogrążoną we śnie twarz.



Witam serdecznie w pierwszym rozdziale mojej nowej historii :3

Jeśli ktoś mnie zna jeszcze z dawnych lat to może wie, że zazwyczaj piszę prozę w trochę innym stylu, więc ten frerard to dla mnie ciekawy eksperyment. Rozdziały pewnie nie będą pojawiać się zbyt często bo jestem zajętym człowiekiem (napisanie tego zajęło mi miesiąc lol), ale mam dużo naprawdę niesamowitych pomysłów i obiecuje że będzie fajnie!

Shoutout dla oal i @AvocadoCats za wspieranie mnie w pisaniu, beta-reading, słuchanie o wszystkich moich silly pomysłach i pomoc w rozstrzyganiu ważnych kwestii typu "czy Gerard powinien nosić kapcie"

BTW ważna kwestia!! Pieski wyglądają tak:

Riff Raff:

Magenta:

Columbia:

(obrazki nie moje, skradzione z pinteresta)

Do zobaczenia w następnym rozdziale xoxo

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top