Ryan
Wyglądałem jak siódme nieszczęście. Stałem w szybie jakiegoś sklepu próbując oszacować co Jack widział przed sobą. Jednak w tym momencie przypomniałem sobie dlaczego tak rzadko spoglądałem w lustro.
Nienawidziłem swojego wyglądu. Swojego nie męskiego, infantylnego koloru włosów przypominającego siano grzejące się na słońcu. Od dziecka miałem też sceptyczne spojrzenie na swoją twarz, na okropny profil, na za duży nos i dziwną cerę. Krótko mówiąc, w swoim wyglądzie nie akceptowałem NIC. Dlatego unikałem luster jak ognia piekielnego unikali chrześcijanie. Jednak czasem trzeba było nie brzydko wyglądać, pokazać się na jakimś spotkaniu czy rozmowie o pracę, wystroić albo chociaż sprawdzić czy dalej jesteś dla siebie w lustrze tylko jakimś punktem psującym całe odbicie w tafle szkła. Zepsutą kompozycją w której jedynym nie pasującym elementem była moja idiotyczna twarz i mój dziwny, wymuszony mocno, uśmiech.
Jednak nie mogłem być nawet indyferentny w stosunku do mojego wyglądu. Ciągle bolał mnie fakt, że w moich oczach byłem nie tyle brzydki co obrzydliwy. Dosłownie się sobą brzydziłem. Dlatego starałem się trzymać na uboczu, nie pokazywać się, nie próbować się zaprzyjaźnić. Czułem się źle w samym sobie. A taki Jack; potężny, przystojny jak jasna cholera, wysoki, słodki, umięśniony, przyciągający, pełen zapału i ambicji, otwarty i mający rzeszę znajomych, niesamowity mężczyzna, który...
...Nigdy by nawet na mnie nie spojrzał.
Pokręciłem szybko głową powstrzymując moje coraz bardziej wrzące policzki. Włożyłem dłonie do kieszeni i ponownie wznowiłem chód w zapomnienie. A przynajmniej próbowałem ochłonąć.
Jednak mimo, że dalej czułem do niego coś silnego na sercu co przyczepiło się do mnie i usilnie kopie mnie w pierś gdy go widzę, rozum i niepewność w tych chwilach nie opuszczały mnie. Wręcz przeciwnie, wracały ze zdwojoną siłą. To co mi robili w szkole było czymś co już znałem. Przywykłem do tego jeszcze za nim przyszedłem do tej pełnej nienawiści placówki zrodzonej z ludu podnieconych szaleńców i nie kontrolujących się buntowników.
Przywykłem ale nie za akceptowałem faktu znęcania się nade mną. Jednak gdy w myślach szukam Jacka znajduje go jakby był zupełnie nieświadomy niczego co się działo. Nawet mnie nie zapamiętał, nawet nie pomyślał o mnie chociaż raz przy wspomnieniach Liceum? Nie zachował mnie chociaż w stylu obolałego szczyla z podbitym okiem ciągle przewracanym przez rówieśników? Nawet na jego krótki rzut okiem nie zasłużyłem?
Ale ewidentnie czegoś ode mnie chciał. Skoro przyszedł tu do mnie, skoro równie dobrze się nawet przedstawił, a głos i oczy wyrażały chęć poznania mnie lepiej. Dlaczego? Czyżby żałował swego postępowania w liceum? A może chciałby mnie pognębić jak wszyscy?
Nie wiedziałem w co wierzyć. Nie chciałem oczekiwać, ani oceniać. Nauczyłem się zabijać nadzieję i korzystać z marzeń, że może być tak dobrze jakbym chciał. Jednak to tylko kłamstwa, próba uśpienia czujności żeby móc włożyć ci nóż w plecy.
Nie mogę do niego wyjść. Nie mogę się otworzyć niezależnie od tego co czułem i jak mnie do niego ciągnęło. Nie mogłem ponieważ stałem na cienkiej lince pomiędzy życiem, a śmiercią chybocząc się nad przepaścią. Jeśli wiatr chodź delikatny zawieje, ja mogę stracić równowagę i sam z popełnionego błędu stracić grunt pod nogami. Nawet jeśli moim gruntem jest ta cienka jak włos linka.
Wiem, że dałem sobie szansę. Ale wiem też, że dałem też ostatnią na jaką zebrałem wszystkie moje siły. Jeśli ją zmarnuję, upadnę. Po prostu, a nie będę w stanie już się podnieść. Za dużo ran, za dużo wysiłku i krwi przelałem w tej walce. Nie wiedziałem jak się wyleczyć.
Zmarszczyłem brwi próbując powstrzymać łzy gdy na mój nos kapnęło coś chłodnego i mokrego. Chwilę potem wyglądałem jak zmokła kura chodź kaptur trzymałem na głowie kurczowo trzymając go ręką bo wiatr planował mi go zerwać z głowy.
Policzki mnie piekły, nos niedługo odmówił mi czucia chodź lały się z niego stróżki kataru. Siąkałem nosem co rusz też wycierając narząd węchu, który najpewniej teraz przypominał pomidora koktajlowego. Uszy mnie zabolały i wydawało mi się w tej chwili że jedyne co w części uchroniłem kapturem to włosy.
Idąc drżałem co chwila z zimnej listopadowej pogody.
***
Pod palcami czułem odchodzącą farbę czy materiał który kiedyś dawał wrażenie gładkiej powierzchni klamki. Teraz była chropowata, zdzierana, gdy pchałem ją w dół zaskrzypiała podobnie do framugi drzwi przy otwieraniu, które też nie były w najlepszym stanie. Obje te przedmioty potrzebowały renowacji albo wymiany. Skrzypiąc pokazywały cierpienie i ból ich starego ciała składającego się z drewna czy metalu. Błagały o ulgę, ale najwyraźniej długo jeszcze będą czekać na wieczny spokój, stojąc coraz starsze i wykonując pracę bez możliwości emerytury dopóty lokator tego nie zadbanego domu wyrazi zgodę na odejście.
Wchodząc myślałem, że już cała ulica usłyszała, że syn wrócił do rodziców bandytów i patologicznego wychowania. Już widziałem te kobiety obgadujące mnie, szukające nowych plotek z analiz w głowie by podzielić się nimi z sąsiadami jako proste fakty zapieczętowane argumentem; ,,wszystko na to wskazuje", albo ,,To jasne, że tak właśnie jest". Nie próbują wejść, pomóc, wszystko obserwują, dodając swoje wyniki i spisując możliwości, bo ich życie jest na tyle pozbawione własnych problemów, że szukają z ciekawością historii o życiu innych biedniejszych ludzi, upajając się faktem swojej herbatki stojącej grzecznie przy parapecie obserwatorów.
W domu powitała mnie szczęśliwym trafem cisza i zapach mocnego alkoholu gryzącego powietrze i nozdrza. Odetchnąłem z ulgą przechodząc ostrożnie w przedpokoju rozglądając się co rusz. Ściany były w naprawdę kiepskim stanie, podłoga pode mną wydawała dziwne, skrzeczące dźwięki łamiących się desek.
- Mamo?- zawołałem trochę za cicho zaglądając do jednego z pokoi. Nie powitała mnie jednak kobieta, było to natomiast spite, śmierdzące ciało ojca śpiącego na brudnej kanapie. Na podłodze leżały butelki trunków. Patrzyłem na to drwiąco, zacisnąłem pięści próbując nad sobą zapanować. Odwróciłem się natychmiastowo i poszedłem do innego pokoju szybkim krokiem, nerwowym, pragnąc żeby ciśnienie ze mnie spadło, żeby serce trochę zwolniło, żeby gniew zelżał.
Kuchnia, do której wszedłem była nie w lepszym stanie niż inne pokoje. Zdezelowana i smutna, czystość może nie raziła ale popsute kafelki jeszcze grzeszyły urokiem koloru delikatnej bieli.
Zlew, szafki, stół na środku mieszczący się przy ścianie i lodówka, lekko przekrzywiona, na której w zamian za moje rysunki (które najpewniej by zawisły gdybym miał szczęśliwe dzieciństwo) był gruby kórz co świadczyło, że brudna lodówka była długo nie czyszczona.
Zmartwiło mnie to. I trudno się dziwić że nie martwiłem się jedynie stanem tego mieszkania. Matka często z obawy o gniew ojca pucowała wszystko z energią, która była porównywalna do energii osoby walczącej o życie. Zawsze próbowała chodź trochę doprowadzać wszystko do jak największego porządku, a zarazem do jak najmniejszego bólu, modląc się przy okazji o dobry dzień męża.
Ten dom, złączony z zaniedbaną działką, był czymś w rodzaju innego świata dla ojca, miejsca gdzie jego zaparcie i stoicki spokój mogły wyparować zastępując się uwolnieniem braku kontroli i emocji tak silnie pragnących uciec na zewnątrz, wyżyć się na Bogu winnej rodzinie. Nigdy chyba nie będę w stanie zrozumieć dlaczego tacy ludzie pałają się bólem najbliższych, dlaczego podwójna osobowość musi się trafiać oddzielnie co poniektórych osób.
W każdym razie to miejsce w którym jego lekarski spokój jest zastąpiony przez furię i krzyki, a jego sprytna ręka, stworzona do radosnych finałów praktycznie niewykonalnych operacji jest w tym świecie maszyną siły i uczuć włożoną w kilka ciosów zamaszystych i szybkich. Trafiających w często najczulsze punkty psychiki.
Ojciec miał inny dom. Bogaty, stworzony na pozór statecznego, postawnego wolnego lekarza, który upaja się seksem z co poniektórymi kobietami; czy to w klubach czy zapraszając chętne do jego domu, wykupując je i zdzierając z nich ubrania. Był obrzydliwym zboczeńcem, to także była jego inna twarz. Ale w jego o branży nie wiedzieli raczej o jego przygodach w łóżku. Niektóre biedne kobiety oczarował wyglądem i dżentelmeńską kulturą, uważając by trzymać je na dystans na tyle by i tak wzdychały jego imię widząc go przechodzącego przez korytarz.
Brzydziłem się nim. Także dlatego szybciej wypisałem się ze szpitala w obawie, że mogę go tam (nie daj Boże) spotkać nie mogąc chociaż uciec z takim stanem do jakiego doprowadził mnie tamten mężczyzna.
Moja matka nie zgodziła się go opuścić. Albo ją on omamił albo to ona miała całkowicie spraną psychikę po tych wszystkich latach. Nie wiedziałem jednak nie miałem zamiaru ją tak zostawić. Nie miałem zamiaru dalej być kozłem ofiarnym ojca.
Małą część tego co czułem w pewnym sensie ojciec poczuł na sobie podczas ostatniego spotkania...
- Mamo- odrzekłem ponownie marszcząc brwi wychodząc z kolejnego pokoju. Bałem się, dosłownie słyszałem moje serce bębniące w pierś. To dziś. To dzisiaj chciałem pokazać temu mężczyźnie że tak jak i on moje i mamy mogłem zniszczyć jego życie doszczętnie. Przynajmniej tego pragnąłem.
Nie chciałem krzyczeć jej imienia. Nie kiedy ojciec jeszcze spał. Racja, był spity, jednak jego pięści i tak trafiały tam gdzie chciał i tam gdzie akurat musiało zaboleć. Był ode mnie silniejszy, to prawda. Jednak nie byłem w stanie dalej znieść takiego życia. Nawet jeśli już dawniej uciekłem, moja matka została. Dzisiaj nie zostanie. Musiałem jej tylko to dziś wyjaśnić.
Ponownie. Jak to się mówi, po raz setny, chodź ta liczba była stanowczo zbyt mała. Odpuszczałem jej, ona często wyglądała jakby nie wiedziała jak się odnaleźć w życiu bez mojego ojca. Jakby przestraszyła się ucieczką w nowy, lepszy świat. Jakby miał ją na tyle otworzyć, że czuła się nim speszona. Jakby nie była szczęśliwa będąc wolna i samowystarczalna. Jakby nie cieszyło ją podejmowanie własnych wyborów. Przez to nie wiedziałem co robić. Po prostu nie wiedziałem. Zmusić jej nie mogłem, nie byłem ojcem, a ona gdy mówiłem o zwyczajnym życiu skrzywiła się jakbym mówiłem o czymś nieprzyjemnym, albo o tym co nie było jej dane.
Wszedłem do łazienki, jednak tam też nie było, przywitało mnie jedyne praktycznie nie używane mydło.
Wtedy serce biło mi jeszcze szybciej gdy wchodziłem do ostatniego pokoju.
Poranne promienie słońca zaczynały oświetlać pomieszczenie małego pokoiku, nieco lepiej wyglądającego niż inne miejsca w tym jakże okrutnym dla moich wspomnień miejscu. Szafa, stara acz ślicznie zdobiona; delikatnie i uparcie dalej się nie zamykała, a jedne z drzwiczek wystawały nieco nienaturalnie. Stała przy kącie mocno wtulona w szarą ścianę która kiedyś była najwidoczniej czysto biała. Obok niej, stał mały stolik przy którym mieściło się rozkładane łóżko na którym leżała odwrócona do światła słonecznego kobieta skulona jak dziecko w brzuchu matki, w pozycji embrionalnej, w której z resztą i ja przywykłem spać.
- Mamo- powtórzyłem podchodząc do mojej matki delikatnie stawiając kroki. Uklęknąłem przy łóżku i położyłem jej dłoń na ramieniu ostrożnie ją ruszając, próbując także obudzić.
Ona najwidoczniej poczuła dotyk, ale inny, nie wiedziałem czy nie szturchałem ją za mocno po tym jak zareagowała. Natychmiast się podniosła z szybkością błyskawicy i przylgnęła kręgosłupem do brudnej ściany.
Zmarszczyłem brwi. Coś mi ruszyło serce gdy w tej sytuacji mogłem jej się przyjrzeć.
Miała na sobie stary, szarawy T-shirt i czarne, rozciągnięte spodnie. Włosy długie, opadające jej na napięte ramiona, zniszczone, nieumyte i nieuczesane były jak wcześniej zaznaczyłem, w kiepskim stanie. Chodź wody jej na higienę by wystarczyło, ona natomiast nie wykonała moich próśb o zadbanie o siebie. Była naprawdę piękną kobietą, serce się krajało na myśl jak mogła by być szczęśliwa gdyby ten mężczyzna nie zniszczył jej życia, psychiki i zdrowego myślenia. Lecz dłużej tego nie będę tolerował. Dłużej nie pozwolę katować jej się swoim własnym umysłem.
Uśmiechnąłem się do niej delikatnie przeklinając siebie w myślach, że przez tak długi czas jej nie odwiedzałem. Że ją praktycznie zostawiłem, jakby próbowałem wyjść na prostą udając że przeszłość nie dociekała pytaniami o tym co teraz się tu dzieje. Byłem egoistą, wstrętnym i myślącym jedynie jak by tu zapomnieć o sprawie w której czułem się taki bezradny.
Mój uśmiech jednak nie przekonał ją zbytnio. Dalej wgapiała się we mnie dziwnie przerażona i zagubiona. Uderzyła mnie tym w serce, chodź nawet o tym nie wiedziała.
Postanowiłem, że zaryzykuję i wyciągnąłem rękę w stronę jej otwartej dłoni. Z ulgą stwierdziłem że przyjęła ją. Nieco niepewnie, ale się uspokoiła i spojrzała na mnie bardziej przytomnie.
- Mamo, ty nie możesz tak dłużej- podjąłem poważnie patrząc jej w oczy. Byłem stanowczy, nie wiedziałem jednak na ile może to pomóc. - Musisz uciec, zacząć żyć. To nie jest normalne co się dzieje w tym domu, wiesz? Ludzie nie są tacy, powinniśmy to zgłosić, powinniśmy wreszcie wszystko na nowo odbudować- mocniej ścisnąłem jej rękę gładząc ją delikatnie kciukiem. Dłonie miała takie wysuszone, takie kruche i delikatne...
- Znalazłem mieszkanie do którego możemy się wprowadzić- kontynuowałem gdy nie doczekała mnie jej odpowiedź- Tak, naprawdę znalazłem. Trzeba przyznać, że mieszkanie jest małe, ale miejsca starczy dla nas obu. Wiesz, że pracuję, czynsz jest dość wysoki ale prócz mojej pracy zaoszczędziłem nieco pieniędzy, by móc dokładać- nie chciałem się dowiedzieć na ile tygodni czy miesięcy to wystarczy. Moich oszczędności nie było dużo, trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy. - Mamo- powtórzyłem. - Przeprowadź się do mnie. Będziesz szczęśliwsza, już nikt nie podniesie na ciebie ręki, przysięgam.
Tą obietnice przysiągłem sobie już dawno temu.
Przez chwilę patrzyła na mnie trochę zagubiona i zamyślona, następnie zatrzepotała morskim spojrzeniem dwa razy, lecz dalej nic nie mówiła.
- Będziesz mogła iść na leczenie- Ja też wtedy się tego podejmę. Obiecałem sobie że zrobię to kiedy będę wiedział że mama będzie bezpieczna. Nie wcześniej- Będziesz mogła...znowu zacząć żyć. Zasłużyłaś na to, przepraszam że tyle musiałaś czekać...
- Synku...- odezwała się głosem delikatnym, ulotnym i cichutkim, a ja natychmiast podniosłem głowę wyżej czekając- Ja...
Usłyszeliśmy trzask rozbijanych butelek i natychmiast podskoczyłem podnosząc się lecz dalej uparcie trzymając dłoń matki która teraz kurczowo się za nią złapała. Serce przez to zabiło mi mocniej.
- Eee! Suko! Gdzie jesteś!- odezwał się niewyraźny, chrapliwy głos ojca i odgłos jego nierównych kroków po skrzypiącej podłodze.
Mama chciała się podnieść zatrzymałem ją jednak natychmiast stając jej na drodze. A więc usiadła mocno wbijając w moją rękę paznokcie jakby chciała protestować.
Zacząłem się rozglądać wokoło, a mój wzrok zatrzymał się na świetle słońca w szybach brudnych okien.
Natychmiast się do niej odwróciłem patrząc prosto w jej zaskoczone i przestraszone spojrzenie. Jednak dostrzegłem w nich coś jeszcze. Coś czego jeszcze w jej oczach nie spotkałem. Błysk determinacji? A może ciche błaganie mnie o pomoc? To nie było teraz ważne, ponieważ napawało mnie siłą. Tak, to ten dzień. Nareszcie.
- Wyjdziesz oknem- zacząłem mając na dzieje, że wszystko zrozumie- Czekaj na mnie dwa domy dalej. Zaraz wrócę, odwrócę jego uwagę - Szybko zdjąłem plecak z ramienia i wyjąłem notatnik z którego wyrwałem kartkę wpisując na niej adres długopisem który także wyjąłem.
- Adres naszego domu- podałem jej. Ręce jej drżały. Uśmiechnąłem się ciepło- Będzie dobrze. Po prostu skieruj się w stronę tego domu, lepiej jednak żebyś nie czekała jakiejś odległości, może cię dogonić- rozmyśliłem się usłyszałem coraz to głośniejsze kroki i zagryzłem wargę- No już, biegnij.
Otworzyłem szybko jej okno i skrzyżowałem z nią na chwilę moje zmartwione ale i przepełnione nadzieją spojrzenie. Następnie wybiegłem z pokoju zatrzaskując za sobą drzwi.
Przełknąłem ślinę, oczy zaszły mi mgłą.
- Ty!- usłyszałem chrapliwy głos i natychmiast się wyprostowałem odwracając głowę instynktownie w stronę nawoływania.
Pijany, gniewny, nie kontrolujący siebie samego. Takiego znałem ojca, takim właśnie był naprawdę. Zmarszczyłem brwi i ostatecznie powstrzymałem chęć ucieczki która uderzyła mnie w głowę że zdwojoną siłą. Wszystko krzyczało ,,Uciekaj!",a ja stałem dzielnie na miejscu.
Nie dziś.
- Co tu robisz szczylu!- krzyknął. Był coraz bliżej, chodź tak się zataczał że nie wiedziałem czy kiedykolwiek do mnie dojdzie. Przynajmniej jego alkoholizm był mi na rękę i dawał jakąś szansę- Doskonale słyszałem cię w komórce tego kaleki!
Wstrzymałem oddech. Najwidoczniej jego spity umysł mógł myśleć trzeźwo. Jednak wiedziałem że jego pięści nie będą w stanie zrobić tego samego.
Musiałem się skupić. Sprawić żeby stracił przytomność, musiałem zyskać na czasie puki ojciec nie zda sobie sprawy z ucieczki mamy. Dlatego puki co postanowiłem walczyć albo unikać ciosów. Ugięłam nogi i zacisnąłem pięści. Noga i ręka jednak dalej mnie nieco kuła a miejsca po siniakach dalej dawały się we znaki.
Jednak nie odpuszczę.
Mężczyzna dysząc ciężko stanął na przeciwko mnie prostując się nagle, jakby próbując mi udowodnić swoją wyższość albo sprawić żeby dotarł do mnie jego wysoki wzrost. Nie doczekanie jego.
Chciałem go uderzyć i dosłownie świerzbiły mnie palce ku temu. Jednak coś kazało mi poczekać. Spojrzeć w jego oczy, jakby wyrażały wszystkie moje pytania, jakby kryły wszystkie odpowiedzi na moje krzyki z całego mojego życia.
Myliłem się. Był w nich tylko gniew i nienawiść, a także nieposkromiona agresja, i to ona dała mi w kość. W zasadzie uderzyła mnie prosto w żebro. Podskoczyłem metr dalej i ugiąłem się pod naporem bólu. Znowu zaczął do mnie podchodzić jednak wiedziałem doskonale, że zapomniał o prawdziwej walce. Nie byłem workiem treningowym, byłem przeciwnikiem, a jako przeciwnik miałem szansę na kolejny ruch.
Zebrałem w moją pięść wszystko na co mnie było stać. Przed oczami zobaczyłem łzy matki, koszmary jakie mnie budziły, wszystkie siniaki i krzyki jakie przeżywałem. Wtedy wziąłem zamach i uderzyłem. Prosto w twarz. Mężczyzna przewrócił się jak domino poruszone przez jeden ruszony palec. Pod jego plecami zadudniła przerażona podłoga.
- Ty skurwielu- wycedził niewyraźnie podnosząc się. Krew lała się z jego czerwonego nosa. Miałem nadzieję, że był złamany.
Dosłownie modliłem się, żeby już nigdy nie będzie prosty. Jednak nos to nie jedyne co chciałem mu zrobić. Nie jedyne co miałem w planach złamać. W sercu czułem coś co mnie nagle omotało. Pragnienie szczęku jego połamanych kości uderzających o grunt. Zazgrzytałem zębami przymierzyłem się do uderzenia w brzuch gdy się zaczął podnosić. W tym uderzeniu nie miałem już myśli kłębiących w głowie. Miałem coś innego, co mnie także przeraziło. Zdecydowanie, uzależnienie, gniew.
Ojciec zatoczył się i tym razem nie był to powód alkoholu nagromadzonego w jego brudnych żyłach. Spuścił głowę, jego nieogolona broda pobrudzone była krwią która dalej lała się ciurkiem z nosa. Słone krople uderzały o ziemię z impetem mieszając się z brudnym drewnem.
Warknął coś nieraźnie i podniósł wzrok. W jego oczach czaiło się coś obcego.
Furia.
I jak taran, czy byk zgarbił się biegnąc w moją stronę na ugiętych nogach. Nie zdążyłem zareagować. Powalił mnie na ziemię, a ja uderzyłem plecami o podłogę. Chwilę później czułem obrzydliwe i wielkie dłonie zaciskając się na moim gardle. Widziałem jego oczy, jego twarz, która nie zamierzała przestawać. Złapałem rękami za jego ramiona bezskutecznie. Czułem jak powoli tracę przytomność. Głową coraz ciężej opadała na zimne deski a nogi słabły chodź dalej próbowały bezskutecznie kopać powietrze.
Chciałem coś powiedzieć ale z mojego gardła wydobył się tylko niewyraźny chrapliwy głos, którego niestety nawet ja nie byłbym w stanie odczytać.
Powoli traciłem przytomność ale usilnie próbowałem złapać oddech albo wyrwać się ojcu. Już nie było nikogo kto będzie w stanie mnie z tej opresji wyciągnąć. Jestem tylko ja i on. Gniew i nieustępliwość przeciw żalowi i chęci rewanżu. Jednak nie mogłem ukrywać faktu, że też czułem wściekłość, że w chwilach kiedy traciłem coraz więcej sił pozwoliłem sobie ją uwolnić. Na zewnątrz wypuściłem wszystkie uczucia i siły jakie mi zostały. Wszystko mogło pomóc, wszystko mogło chodź trochę sprawić żebym przeżył!
A musiałem przeżyć. Nie mogłem odpuścić. Tą walkę MUSIAŁEM wygrać.
Nie było innego wyjścia.
Łzy zapiekły mnie w kącikach oczu. Napiąłem mięśnie szyi i klatki piersiowej. Zagryzłem wargę czując ból żeber. I próbowałem krzyknąć.
Spojrzałem w oczy mojego przyszłego mordercy. Chciałem żeby śnił o moim ostatnim tchu, żeby nawiedzał go codziennie, żeby nie mógł się skupić przez to na pracy. Niech patrzy na moje żywe, a następnie coraz bardziej umierające oczy, niech wspomina to, niech cierpi żałując i płacząc.
Chodź wątpiłem czy ten człowiek miał jakiekolwiek serce które ścisnęło by go z wyrzutów sumienia.
Wykorzystałem moje siły żeby mocno go złapać za nadgarstek i uśmiechnąć się półgębkiem. Twarz mi drżała ale otworzyłem usta możliwie szukając języka w gębie.
- ...Pieprz się...- wymamrotałem niewyraźnie dzielnie patrząc mu prosto w oczy.
Jego tęczówki ze źrenicami nagle powędrowały w kierunku czaszki. Głową natomiast opadła mi na klatkę. Zdziwiony przeczesałem palcami włosy próbując złapać oddech na sinej szyi.
Gdy przestałem kaszleć po nagłym nabraniu powietrza spojrzałem w górę, a obok mnie na ziemi zagrzechotała ciemna, stara patelnia.
Mama stała nad nami trzęsąc się usilnie nad bezwładnym ciałem ojca. Wygramoliłem się spod niego i z niepokojem stwierdziłem że w ustach miałem krew. Jednak nie to dla mnie było teraz ważne. Wstałem natychmiast przegryzając wargę przy nagłym bólu klatki piersiowej. Pobiegłem do przerażonej kobiety łapiąc ją za rękę.
- Chodźmy- ponagliłem lecz ona nie ruszyła się patrząc się w leżącego na przeciwko mężczyznę. Stanąłem między nimi by mogła na mnie spojrzeć. - Mamo, musimy iść- prosiłem.
- Cz- czy... Czy on...
Ukląkłem nad nieprzytomnym ojcem nachylając się nad nim z odrazą. Dotknąłem jego nadgarstek sprawdzając puls. Także rzuciłem okiem na patelnię i na obrażenie po uderzeniu.
Wstałem.
- Żyje- zapewniłem i jeszcze raz złapałem ją za rękę i pociągnąłem do wyjścia. Tym razem nie protestowała.
Ja jednak nerwowo stwierdziłem, że to był dopiero początek. To nie był ,,ten dzień", ojciec szybko nie odpuści. Nie dopóty nie będziemy stali ostatecznie przeciw sobie. Nie, kiedy nie udowodnię mu, że mogę wygrać, że nic mi nie podskoczy.
Albo dopóty jeden z nas nie zginie z rąk drugiego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top