Rozdział XII

~ Harry ~

- Oddaj mi jego ciało, synu - usłyszałem cichy, głęboki głos, dobiegający zza drewnianych drzwi. Nie wiedziałem, gdzie jestem, czemu się tu znalazłem.
- Nie mam go jeszcze, panie -  odpowiedział dobrze mi znany mężczyzna. - Ale już niedługo... w chwili gdy opuszczą go przyjaciele...
- Niczego się nie nauczyłeś... on nigdy nie jest sam. Nawet teraz, czuwa nad nim ten mały...
- On jest niegroźny.
- Zna runy, ty w jego wieku dopiero poznawałeś magię, on osiągnął kolejny stopień wtajemniczenia... Jest potężniejsi niż jego rodzice...
- Ale tak jak każdy z nas ma słaby punkt, my mamy jego matkę...

***

   Obudził mnie trzask łamanego drewna. Szybko otworzyłem oczy. Znajdowałem się na ulicy, siedziałem oparty o ścianę kostnicy. Niedaleko mnie stał Luke, w ręku trzymał połamaną różdżkę. Moją różdżkę...
- To nie ja, naprawdę - wyjąkał i niespodziewanie odskoczył do tyłu. Potrzebowałem paru sekund, aby się rozbudzić i zacząć rozumieć, co się tu dzieje.
   Była noc, na tle czarnego nieba i ciemnych budynków wyróżniała się błękitna, jaśniejąca ściana, znajdująca się zaledwie parę metrów od nas. Za nią w długim rzędzie ustawiły się postacie w długich czarnych płaszczach, nie miały kapturów, ale ich twarze zasłaniały srebrne maski z zielonymi ozdobami.
- Co... -  nawet nie wiedziałem o co miałbym zapytać.
- To pułapka - odpowiedział chłopiec i wykrzywił twarz w dziwnym grymasie. - Pojawili się niedawno. Musisz ostrzec naszych.
- Jak?
- Mnie pytasz? - dopiero, kiedy Luke to powiedział, zrozumiałem, że zachowuję się jak dziecko, znowu potrzbowałem pomocy. To, że szukałem jej u nastolatka, mogło świadczyć tylko o tym, jak bardzo byłem zdesperowany. Musiałem wziąć się w garść i zająć się nie tylko sobą...
- Jedyny sposób to teleportacja - powiedziałem na głos. - Nie ma mowy, abym cię tutaj zostawił samego.
- Dlaczego?  I tak mi tu nie pomożesz. Musisz zapewnić mojej mamie bezpieczeństwo...
- Nie mogę - pochyliłem głowę, czułem się jak uczniak. Nigdy nie byłem, aż tak za kogoś odpowiedzialny.
- Przecież jesteś przyjacielem mojej matki - spojrzał na mnie tym swoim, proszącym spojrzeniem.  - Musisz! Tak będzie lepiej. Spotkamy się potem... może u ciebie w domu....
    Znowu, kolejny raz ktoś się poświęcał, nie mogłem tego znieść, że to ja opuszczałem pole walki. Jednak czułem, że Luke mam rację. Biła od niego ta sama mądrość, jak ta od Hermiony.

***

   Cały czas próbowałem się skontaktować z Draco, ale coś mi na to nie pozwalało. W pewnej chwili zorientowałem się, że cały czas ktoś za mną podąża. Podbiegłem do najbliższej bramy i wyjąłem różdżkę. Wziąłem głęboki wdech, wyjżałem na ulicę. Ktoś pociągnął mnie na ziemię. Z mojej dłoni wypadła różdżka. Moje ciało coś przygwoździło do ziemi.
- Witaj przyjacielu - usłyszałem znajomy głos. Mężczyzna przewrócił mnie na plecy. Na mojej twarzy pojawiły się rude włosy.
-Ron? - zmarszczyłem brwi. Nie mogłem oddychać. Kolanem przygwoździł mnie do bruku.
- Miło, że mnie poznałeś - na jego twarzy pojawił się grymas. Policzki miał pełne, poszarpane, jakby  zaatakowało jakieś dzikie zwierze. Nos miał złamany. Ale moją uwagę przykóły jego oczy. Czerwone, pełne rozpaczy i bólu oraz szaleństwa. Zrobiło mi się go żal. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, teraz...
- Gdzie twój syn, Potter - wyharczał.
- Ja nie mam syna - starałem się go zepchnąć, ale był za ciężki.
- W takim raziem Mionka z ciebie też zrobiła idiotę - powiedział z nutką satysfakcji w głosie. - A myślałem, że po prostu jest ci być dupkiem i nie mieć syna, ale... no to się zaczyna robić ciekawie.
- O czym ty pieprzysz? - powoli zaczynała do mnie dochodzić prawda, ale nie potrafiłem w to uwierzyć. Przecież...
- Luke jest w idealnym wieku Harry. Wtedy się przespaliście, kiedy was opuściłem... taką daliście mi karę...  - ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie mówił tego ze złością. - Nigdy się nie zastanawiałeś dlaczego on ma oczy jak ty, czemu nie jest rudy, jak cała moja rodzina, albo skąd u niego taka moc...
   Nie odpowiedziałem. Przygryzłem wargę i zacząłem rozmyślać nad tym, dlaczego zamiast zdenerwować się na Mionę, poczułem ciepło w sercu i ogromną radość.

~ Hermiona ~

    Było tu przerażająco pusto i biało. Znajdowałam się w ogromnej, jasnej bibliotece,  jednak nie mogłam dosięgnąć żadnej książki.  Zrezygnowana usiadłam na podłodze i zaczęłam się zastanawiać czy tak właśnie wygląda śmierć,  nigdy nie wyobrażałam spbie tego jako poczekalni. W ogóle o tym nie myślałam.
    Nie mogłam zamknąć oczu, nie byłam w stanie zasnąć. Siedziałam tylko i patrzyłam się przestrzeń, wiedząc, że tutaj czas nie istniał. Musiałam czekać i wierzyć, że zostanę wybudzona w porę, nie mogłam znieść myśli, że miałabym to spędzić resztę swojego życia. Ta monotonia zaczynała mnie męczyć...

    Nagle na horyzoncie pojawiła się kolorowa plamka. Zbliżała się coraz bardziej, zaczęła przybierać ludzką postać. Najpierw ujrzałam jej kontury, następnie kolejne detale.
   Nie miałam ochoty wstawać, nie przeraziłam się tej niskiej i na swój sposób pięknej kobiety. Ciemne włosy wystawały jej spod barwnej chusty, która mieniła się odcieniami zieleni i srebra. Udziana w długą suknie i ciepły płaszcz prezentowała się zupełnie dobrze.
- Kim jesteś? - wyciągnęłam w jej kierunku rękę, wywołując tym samym uśmiech na jej lekko pomarszczonej twarzy.
- Nikim ważnym. Nikim o kim słyszałaś - odpowiedziała i usiadła na przeciwko mnie. - Ale myślè, że rozmowa ze mną pomoże ci zrozumieć parę rzeczy. Zacznę od tego, że Harry już wie.
    Nie musiała mówić nic więcej. Doskonale wiedziałam co ma na myśli. Niby powinnam poczuć ulgę, że prawda wyszła na jaw, ale doskonale wiedzialam, że to jeszcze bardziej wszystko skomplikuje.
- A Luke? - przyjarzałam się uważniej kobiecie. Miałam wrażenie, że już ją gdzieś spotkałam.
- Ty jesteś jedyną osobą, która może mu to powiedzieć. Jeżeli ty się nie odważysz... nigdy nie pozna prawdy.
   Kiwnęłam głową. Dłonią poprawiłam włosy i spojrzałam w pustą przestrzeń.
- Tom uprzedzał mnie, że tak się stanie. Aby wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej, wszystkie kłamstwa znikną.
- Tak? - ona uniosła brwi i uśmiechnęła się łagodnie. - Co jeszcze mówił?
   Już miałam jej odpowiedzieć, ale... skąd wiedziała o kim mówię. Nie mówię, że mugoli, ale samych czarodziejów o tym imieniu było wielu.
- Zrodził się bez miłości, nie do niej stworzony - kobieta zaczęła nucić. - Potomek Wielkiego Węża...
    Kobieta zaczęła się zmieniać. Urosła i zeszczuplała, jej figurę okrył długi, czarny płaszcz, a twarz zasłoniła srebrna maska z zielonymi ornamentami. Dłonie stały się większe, bardziej zadbane, na jednym z nim zobaczyłam pierścień z zielonym kamieniem.
- Salazar - szepnęłam. Chciałam się cofnąć, ale sceneria się zmieniła, staliśmy na skraju urwiska,  moją sylwetkę otoczył wiatr. Wolałam nie ryzykować krokiem w tył.
- Gdzie jest mój potomek? - zapytał, a potem zaczął syczeć. Moje oczy napełniły się łzami. Nic nie rozumiałam. Mówił w pradawnej mowie węży, dlaczego nie było koło mnie Harrego?
- Nie przystoi ci płakać, księżniczko - powiedział i rozpłynął się w bezgranicznej ciemności...

    Sama znalazłam się w jaskini. Na podłodze pełno było węży. Dziwne, ale nie bałam się. Zaczęłam iść przed siebie. Na ciemnych ścianach lśniły złote runy. Ich blask był dziwnie znajomy.
- Kiedyś mogliśmy żyć w zgodzie - Salazar stał kilkadziesiąt metrów ode mnie. W dłoni trzymał święty miecz Gryfindoru. - Lecz opiekun twego domu zniszczył to, nad czym pracowaliśmy razem... Zinszczył nas... a mi pozostał tylko żal...
- Kochałeś go - bardziej stwierdziłam niża zapytałam.
- Podobno ja nie potrafiłem kochać  - powiedział i sięgnął do swojej maski. Jakaś część mnie, bardzo chciała zobaczyć jego twarz. Ale w tym momencie poczułam silne szarpnięcie. Wszystko zaczęło się kruszyć.
W tle usłyszałem tylko krzyk Salazara:
- Uznaję was!

Na początku chciałabym Was wszystkich prosić. Nie miałam ani weny, ani czasu na napisanie tego rozdziału. Mam nadzieję, że cieszycie się z mojego powrotu:)
Wasza Mari♥

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top