Byłeś
Snuję nić naszych wspomnień z nieznośnym trudem, jednakże pomimo igieł melancholii wbijających się w moją duszę, pragnę zatrzymać parę naszych chwil niczym hafciarz tkający haftem krzyżykowym obrazy pięknych chwil.
Zaczęło się od oczu — twych cudnych oczu wdzierających się dogłębnie w duszę, ilekroć na mnie spojrzałeś, badających na wskroś moje wnętrze i potrafiące odczytać każde uczucie tłukące się w moim sercu. Na ich widok zawsze wstrzymywałam oddech, nie mogąc nadziwić się, jak Bóg mógł stworzyć coś tak kunsztownego i pozwolić mi na podziwianie ich przez tyle dni mojego młodzieńczego życia.
Ujrzawszy je po raz pierwszy, myślałam, że nie patrzysz na mnie ty, a jakieś dwa szafiry — misternie oszlifowane, skąpane w chłodnym blasku zimowego poranka i wystawione na widok tylko dla wybrańców. Kiedy dłużej o tym pomyślę, wspominam ten jeden wieczór, którego beztroskość zatarła się w mojej pamięci, ponieważ wyryte niczym ostrym dłutem koszmary dni po nim następujących skutecznie zdołały go przyćmić.
Pomieszkiwaliśmy w małym domku nad brzegiem morza. Słońce już dawno położyło się do snu, ale żadne z nas nie chciało mu potowarzyszyć w spoczynku. Zamiast tego siedzieliśmy na dywanie przed starym piecem kaflowym, nasłuchując strzelania ognia tańczącego po suchych drwach. Osłaniałeś mnie swoimi ramionami, jak gdybym miała zamarznąć lub ktoś miałby mnie zaraz porwać. Wspólnie milczeliśmy, gdyż chyba oboje zdawaliśmy sobie sprawę, iż nawet szept nie pasował do tej chwili — jedynie cisza komponowała się z rytmem bicia naszych serc, a słowa, wypowiadane nawet z największą czułością, zakłóciłyby jedynie ten spokój.
Delikatnie przyciągnąłeś mnie bliżej siebie i przejechałeś końcem nosa do mojej odsłoniętej szyi. Przeszedł mnie wtedy przyjemny dreszcz, przez co mimowolnie zadrżałam w twoich ramionach. Krzyżyk wiszący na mojej szyi delikatnie zderzył się z zawieszką z szafirem i zabrzęczał cicho. Do dziś pamiętam tę subtelną melodię, jak gdyby pochodzącą z mojej duszy i wyrażającą moje wszystkie emocje oraz uczucia do ciebie — czyste i szlachetne niczym drobny, jednakże nie cudniejszy od twych oczu, klejnot. Oparłeś brodę o moje ramię. Czule ucałowałeś płatek mojego ucha...
Na zewnątrz robiło się coraz chłodniej, lecz wtedy myślałam, iż moje serce roztopi się niczym skała głęboko pod ziemią, stając się przeraźliwie gorącą magmą. Odnalazłam twoją dłoń i chwyciłam ją niepewnie, jakbyś miał się zaraz spłoszyć, uciec ode mnie na drugi koniec świata i już nigdzie nie wrócić. Niemniej odsunęłam się od ciebie i wstałam, wciąż trzymając cię za rękę. Zdziwiony zrobiłeś to samo i bez najmniejszego oporu pozwoliłeś mi się poprowadzić ku drzwiom.
Wyszliśmy i w jednej chwili obydwoje zadarliśmy głowy ku niebu. W noc bezchmurną nieboskłon przypominał twoje oczy — ciemne, jednak piękne, pełne uczuć migocących niczym gwiazdy, hipnotyzujące tak bardzo, że nie chciało się odrywać od niego spojrzenia, bezkresne oraz niezgłębione.
Zrobiłam krok ku tobie i niczym małe dziecko objęłam cię z pełną ufnością oraz skrytym strachem przed nadchodzącą przyszłością. Wiedziałam, że uśmiechnąłeś się pod nosem, jednak to dobrze — od zawsze kochałam twój uśmiech. Jedną ręką ująłeś moją dłoń, a drugą czule pogładziłeś mnie po włosach. Wtedy jednocześnie przez nasze dusze musiała przejść ta sama siła, ponieważ czułam, jak moje i twoje serce gwałtownie przyspiesza, bije mocno, jakby chciały na raz uciec z naszych piersi i udać się gdzieś w siną dal.
Usłyszałem, jak z trudem przełknąłeś ślinę. Nie mogliśmy już tak dłużej trwać. Jednocześnie odsunęliśmy się każde od siebie o pół kroku. Spojrzałeś wtedy na mnie lękliwie pytającym wzrokiem, a ja zamiast słownie wyrazić swoje uczucia, rozpięłam swoją bluzę i pozwoliłam jej swobodnie opaść z moich ramion na ziemię. Patrzyłeś na mnie wtedy oniemiały, z błyskiem niedowierzania w swoich niebiańskich oczach, jednakże w najmniejszy sposób nie zaprotestowałeś, a czekałeś niecierpliwie. Ujęłam twoje policzki w dłonie, uśmiechnęłam się delikatnie i pozwoliłam naszym ustom nacieszyć się własnym smakiem — słodyczą nocy niemożliwej do powtórzenia
Do dziś pamiętam, jak leżałam na piasku, czując bijący od niego chłód, a ty z anielskim umiłowaniem ucałowałeś moje czoło, nieśmiało połaskotałeś moje ucho, z większą pewnością twoje palce delektowały się dotykiem mej skóry. Złożyłeś pocałunek na moim mostku, dałeś nacieszyć się mojemu brzuchowi gorącem twoich ust, a udom delikatnością dłoni.
Zatopieni w szumie fal, pod obserwującymi nas gwiazdami, z dala od cudzych spojrzeń...
Niemniej i to musiało dobiec końca, choć z całych sił pragnęłam, żebyśmy wiecznie istnieli tylko we dwoje na tej plaży, wśród ciemności nocy, ciesząc się sobą. Kiedyś musiał nadejść koniec, mimo iż sprzedałabym własną duszę, byle ten moment trwał wiecznie — utrwalony w jakiś magiczny sposób, zatopiony w niemijającym nigdzie czasie, gdzie nic nie wraca ani nie postępuje.
Znad horyzontu wydobył się mdły blask brzasku. Pierwsze promienie złotego słońca wylewały się nad linią morza, obijały od jego powierzchni i raziły mnie w oczy. Wraz z początkiem nowego dnia zrodziła się we mnie nieuzasadniona obawa chcąca pożreć kawałek po kawałeczku moje serce.
Zerknęłam na ciebie, leżącego na boku, wpatrującego się we mnie. Uśmiechnąłeś się delikatnie, jakbyś wyczuł mój strach i chciał go od razu przepłoszyć. Spojrzałam znów na falujące morze, zaciągnęłam się słonym powietrzem. Przymknęłam na moment powieki — ta rozpięta tafla wody już zawsze będzie przywodzić mi wspomnienie ciebie, twoich oczu tak spokojnych, niezgłębionych i patrzących na mnie z błyskiem podobnym do światła jutrzenki rozpoczynającej nowy dzień.
Drogocenny szafir, rozgwieżdżone niebo czy blask morskiej wody o poranku — przypominają mi ciebie i tylko ciebie oraz twoje oczy...
>>>*<<<
fruziapo, 1.07.2022 r.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top