Była sobie świnka morska

Ciepłe, niewyraźne kształty dookoła. Mięciutka bliskość mamusi i jej wilgotny języczek. Rozgrzewające mleko. To były moje pierwsze wrażenia po wyjściu na świat. Tylko to byłam w stanie wyczuć przez pierwsze kilka... minut mojego życia. Chyba pojawiłam się w naszym stadzie ostatnia, bo kiedy moje rodzeństwo ruszyło zwiedzać świat, mama jeszcze czyściła moje futerko.

Nie chciałam być gorsza, więc po chwili przepchnęłam się między łapkami mamusi. Kiedy wyszłam poza obręb naszej kryjówki, zauważyłam mojego brata i siostry radośnie fikających po trocinach. Ej, tak nie wolno! Zaczynać zabawę beze mnie? Zamierzałam szybko dołączyć do zabawy, ale moje zbyt duże łapki skutecznie mi to utrudniły. Przewróciłam się po dwóch chwiejnych krokach. Postanowiłam trochę z tym poczekać i odsapnąć przy mamusi. Wróciłam do domku z zamiarem schowania się pod nią... ale jej tam nie było. Gdzie ona się podziała? Ponownie opuściłam schronienie i zauważyłam, że w czasie mojej nieobecności rodzeństwo zdążyło doskoczyć do mamusi oraz zająć wszystkie miejsca. Co prawda dla jednej z moich sióstr również zabrakło miejsca, ale to i tak czysta niesprawiedliwość! Czy ja zawsze muszę być wszędzie ostatnia? Stwierdziłam, że nie dam sobą pomiatać i wepchnę się gdzieś z boku.

Dobiegłam do pozostałych. Tak! Już biegam! Wcisnęłam pyszczek pod brzuszek mamusi. O, jak milutko! Ale mój cel był inny. Teraz ja chciałam się najeść! Po obu stronach dojrzałam noski brata i siostry. Na początku spróbowałam odepchnąć siostrę. Długo się z nią przepychałam, lecz to ona była silniejsza. W końcu wcześniej się urodziła. Z bratem nie poszło mi lepiej. Postanowiłam poczekać. Kiedy oni skończą, ja będę tu przed drugą siostrą!

Wycofałam się. W czasie posiłku tamtych bawiłam się z Łatką, drugą siostrą. Miała całe ciało w trójkolorowe plamki. Skakałyśmy dookoła domku, pokwikiwałyśmy i trącałyśmy się noskami. Podczas któregoś z okrążeń zauważyłam, że mamusia jest wolna! Przywołałam Łatkę, ponieważ stwierdziłam, że miejsca starczy dla nas obu. Miałam podejrzenia, iż to ona urodziła się przede mną i dlatego tak dobrze się dogadujemy.

Na brata zaczęłam mówić Czarny, bo prawie całe jego ciałko pokrywała czarna sierść, tylko na nosku miał śmieszną biało - rudą plamkę, zaś na drugą siostrę Dzika, ponieważ podskakiwała najczęściej i najwyżej z nas – ona w przeciwieństwie do brata była prawie cała biała, jedynie jej głowa i pyszczek były czarno-rude. Mamusia miała biały paseczek na rudo-czarnym pyszczku, jedną rudą, a drugą czarną przednią łapkę oraz biały grzbiet. Ja też miałam trzy kolory – pyszczek po mamusi, biały pasek poprzecznie przechodzący przez czarne ciałko i gdzieniegdzie rude plamki.

~~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~~

Nawet się nie obejrzałam, a na świecie zaczęło się robić jasno. Wokół pojawiło się też więcej dźwięków. Po chwili przybiegły dwa duże stworzenia. Szybko schowaliśmy się w domku, ale nasza mamusia...? Ona podeszła do brzegu klatki i zaczęła podgryzać pręty. Czy to jadalne? Raczej nie było, bo stworzenia odeszły od nas, by po chwili wrócić ze świeżą trawką dla mamusi. Zaciekawiliśmy się nią, więc wyszliśmy z kryjówki. Stworzenie z długimi włosami położyło palec na pysku. Nie przejęliśmy się tym, bo dopóki zachowywali się spokojnie, nie sprawiali groźnego wrażenia. Podbiegliśmy do mamusi. Trawa leżała na dachu klatki. Zaczęliśmy kwiczeć, aby nam ją przyniosła. Widocznie nie zamierzała tego zrobić, bo kiedy stawała na tylnich łapkach nic nam nie zrzucała. Po chwili jednak kilka ździebeł trawy spadło na ziemię. Tym razem nie zamierzałam być ostatnia! Z uniesionym pyszczkiem podeszłam do zdobyczy. I spowodowałam reakcję łańcuchową. Rodzeństwo ośmielone moim zachowaniem również podeszło. Nie chciałam stracić trawy, więc szybko chwyciłam ją ząbkami i pobiegłam za domek. W oddali usłyszałam śmiech dwunożnych. Zajęłam się konsumpcją.

– Musiały urodzić się w nocy. – usłyszałam.

– Powiedzmy mamie!

Pomyślałam, że dwunożni wydają bardzo dziwne dźwięki.

Jakiś czas potem stworzenia wróciły z kolejnym osobnikiem ich gatunku. Kiedy otworzyli klatkę, mamusia zaczęła wyciągać się w ich stronę. Dorosły dwunożny wziął ją na ręce! Zaalarmowałam pozostałych. Co oni robili z mamusią?! Zaczęliśmy kwiczeć i gwizdać do mamusi, aby nam ją oddali. Ale mamusia...? Nie szarpała się ani nie wyrywała. Wydawało się nawet, że jest zadowolona! Po chwili usłyszeliśmy jej mruczenie. Przekonaliśmy się wtedy, że dwunożni, choć duzi, są niegroźni.

~~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~~

Dni mijały w tym samym rytmie. Spanie, jedzenie, bieganie, kwiczenie, skakanie, gwizdanie, jedzenie, zabawa... Dwa tygodnie minęły bardzo szybko. Dużo urośliśmy w tym czasie, zaczęliśmy wyprawiać się poza nasz teren. Dwunożnych bawiło, kiedy chodziliśmy krok w krok za mamusią. Zaczęła ustalać się między nami hierarchia: mamusia, Dzika, Czarny, ja i Łatka. Ja z moją ulubioną siostrą byłyśmy właściwie na tym samym poziomie. Czasami dzieliliśmy się na dwie grupy, Czarny i Dzika biegali swoimi ścieżkami, Łatka i ja – własnymi. Podział następował zazwyczaj wtedy, kiedy mamusia albo nie chciała z nami wędrować, albo spała w klatce. Zwykle chodziliśmy po takim dużym pokoju, lecz czasem otwierały się przed nami nowe drogi, na przykład wtedy, gdy jakiś zapominalski dwunożny nie zamknął za sobą drzwi.

Pewnego dnia Mama dwunożnych, tak ją nazywali, oświadczyła, że jesteśmy już dość duzi i można nas brać. Tylko co to oznaczało? Mniejsi dwunożni, Amelia i Wojtek, chyba nie mogli się tego doczekać, bo od razu podeszli do naszej klatki i wyciągnęli do nas ręce. No i co oni zamierzali? Chłopiec wyciągnął ręce do Czarnego. Wtedy mnie olśniło. Oni chcieli wziąć nas na ręce, tak jak co jakiś czas brali mamusię. Czarny wywinął się dwunożnemu i schował w domku. Dziewczyna chciała wziąć mnie. Prawie jej się udało, ponieważ robiła to delikatnie i uśpiła moją czujność, ale w ostatniej chwili zeskoczyłam z jej dłoni. Pobiegłam do domku, gdzie czekała już reszta mojego rodzeństwa. Mamusia wydawała się nie przejmować całym zajściem, bo leżała spokojnie w rogu klatki z przymkniętymi oczami. Jednak kiedy jeden z dwunożnych zechciał podnieść ją zamiast któregoś z nas, pokazała charakterek. Nastroszyła się ledwo widocznie i po prostu dziabnęła wyciągniętą ku niej rękę. Efekt był natychmiastowy: dłoń cofnęła się błyskawicznie, czym trochę nas wystraszyła. To była dla nas kolejna lekcja życia. Kiedy coś nam nie pasuje, trzeba zwyczajnie to odgonić. A nie samemu uciekać.

~~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~~

Po kilku dniach przyzwyczailiśmy się do zapachu dwunożnych, który zresztą wracał na futerku mamusi po wizycie na ich kolanach. Już dawaliśmy się też głaskać lub drapać, co kto woli. Biorąc przykład z mamusi marudziliśmy, gdy głaskali w niewygodnych miejscach, takich jak brzuszek lub łapki, a mruczeliśmy, kiedy w naszych ulubionych. Ja na przykład lubiłam pieszczoty za uszkami. Lubiłam też niedziele, jak dwunożni nazywali dnie, w których wszyscy byli w domu, a my mieliśmy czyste trocinki. Nie lubiłam za to sobót, gdy panował hałas, a Amelia lub Wojtek wynosili naszą klatkę do piwnicy, by nas tam wypuścić i wyczyścić nasz rewir. Darzyłam sympatią Tatę, który udawał, że mu na nas nie zależy, ale kiedy nikt nie patrzał głaskał nas i dawał pyszne roślinki, oraz Mamę, która uwalniała nas od natrętnych dzieci przychodzących czasem w gościnę. Amelię z Wojtkiem również lubiłam.

Podczas jednej z niedziel Tata wyniósł naszą klatkę na taras. Właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy słońce. No, może oprócz naszej mamusi. Ona na pewno już kiedyś je widziała. Wygrzewanie się w ciepłych promieniach było bardzo przyjemne, ale jeszcze przyjemniej się w nich goniło.

– Zobacz jak się cieszą! Im też dobrze robi wiosna! – usłyszałam radosny głos Mamy.

To prawda. Soczysta zieleń trawy i słoneczko napełniły całe stado świeżą energią. Później nawet wypuszczono nas na większy wybieg, prosto na ową trawkę! Z radości skakaliśmy wysoko jak nigdy dotąd. Potem uspokoiliśmy się i zaczęliśmy jeść, oczywiście. Bo dlaczego ma się zmarnować taka piękna trawa? W ciągu dnia byliśmy na powietrznym wybiegu. Miał on drewniany szkielet i był pokryty siatką. Od klatki różnił się właściwie tylko tym, że nie miał podstawy. Dwunożni wstawili też do środka nasz domek.

Przebywanie na świeżym powietrzu miało swój urok, jednak przytrafiła nam się tam niezbyt przyjemna sytuacja. Tata, który miał nas pilnować, zdrzemnął się na chwilę, a wtedy z cienia pod schodami na balkon wychynął ciemny kształt. Powolnym krokiem podszedł do naszego kojca. Z niepokojem schowaliśmy się do domku. Ledwie się tam już mieściliśmy wszyscy na raz. Straszne zwierzę syknęło na nas i zamachnęło łapą na obudowę wybiegu. To prawda, była ciężka, ale po kilku takich szturchnięciach mogła się przewrócić. Zaczęliśmy kwiczeć ze strachu. Naszego śpiącego opiekuna chyba to rozbudziło, bo zerwał się na równe nogi i podbiegł do stworzenia.

– A kysz! – usłyszeliśmy. – Zmykaj wstrętne kocisko!

Tata gwałtownie wymachiwał przy tym rękoma, co chyba wystraszyło intruza. Kot odwrócił się i czmychnął przez płot na sąsiednie podwórko. Wystraszeni jeszcze przez chwilę nie wychylaliśmy się na zewnątrz, jednak po chwili wyszliśmy do Taty. Ten pogłaskał nas wszystkich po kolei, łagodnie zapewniając, że nic nam nie grozi. Potem roześmiał się.

– Nikomu nie powiecie, co się stało, prawda? – powiedział i puścił do nas oczko. Kiedy odchodził, zaczęliśmy głośno gwizdać na jego cześć.

~~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~~

Później przez kilka tygodni nie wydarzyło się nic godnego uwagi, może oprócz tego, że dwunożni przynosili naszej gromadce coraz większe ilości jedzenia, w klatce robiło się coraz mniej miejsca, a na zewnątrz cieplej. Z tego powodu częściej przebywaliśmy na wybiegu powietrznym lub biegaliśmy po domu.

Podczas jednego z tych zwyczajnych dni przyszła do nas jakaś rodzina składająca się z dwóch dorosłych i jednego młodszego osobnika. Ja z Łatką przez nieufność schowałyśmy się do domku. Czarny i Dzika niespecjalnie przejęli się tą wizytą, zwyczajnie fikali na zewnątrz. Chyba zrobiło im się trochę głupio, że nie poszli za naszym przykładem, kiedy młodszy dwunożny chwycił i podniósł Czarnego. Miał na sobie obcy zapach, więc Czarny, co logiczne, próbował się wyrwać. Chłopcu chyba jednak się spodobał, bo nie odstawił go na ziemię. Nasz brat po chwili się uspokoił, a nawet zaczął mruczeć. Przybysz widocznie wiedział, jak należy się z nami obchodzić.

– Biorą państwo tego? – usłyszałam Mamę.

– Tak, od początku mieliśmy go na oku. – odpowiedział obcy głos.

Mama przyniosła jakieś pudełko, po czym... włożyli Czarnego do środka! Czy oni chcą zabrać go gdzieś bez nas? Tak nie można! Zaczęłyśmy gwizdać, tym razem przyłączyła się nawet mamusia, nic to jednak nie dało. Obcy wyszli z domu wraz z Czarnym. Brat nigdy do nas nie wrócił.

W odstępie kilku dni zawitali do nas kolejni dwunożni: dorośli i dwie dziewczynki. Tym razem porwali Łatkę, moją ulubioną siostrę. Chcąc nie chcąc musiałam zacząć trzymać się z Dziką, która straciła część energii po odejściu Czarnego. Jednak po paru kolejnych dniach przyszła jakaś dwunożna, żeby zabrać Dziką. Zostałam tylko ja i mamusia. Ona nie była tak energiczna ja moje rodzeństwo, ale przynajmniej miałam towarzystwo. Teraz też nasza rodzina mogła więcej głaskać mnie i ją.

Pewnego dnia znowu przyszli dwunożni, a ja od razu wiedziałam, że nadszedł mój czas. Na pożegnanie polizałam mamusię po pyszczku. Dziewczyna o ciemnobrązowej sierści wzięła mnie na kolana. Oprócz niej przyszli, jak zwykle, dwaj dorośli. Pachniała obco, ale przyjemnie. Czułam, że mogę jej zaufać. Kiedy podrapała mnie za uszkami – w moim ulubionym miejscu! – byłam wniebowzięta. Wtuliłam się w jej kolana i zamruczałam radośnie. Ona zaśmiała się melodyjnie. Mama i Tata przyszli z pudełkiem, lecz dziewczyna nie włożyła mnie do niego. Wyszła z domu ze mną na rękach.

– Będziesz miała na imię Kori. – powiedziała.

Czułam, że zaczyna się nowy rozdział w moim życiu.

~~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~~

Okazało się, że dwunożni, którzy mnie zabrali, zostawili w domu jeszcze jedno małe stworzenie. Dziewczyna podeszła ze mną do jego legowiska, żeby pokazać mi ich młode. Przynajmniej ja uważałam, że to ich młode. Było o wiele mniejsze od nich i tylko leżało i spało prawie całe dnie.

Dziewczyna włożyła mnie do klatki stojącej w rogu głównego pokoju. Obwąchałam jej całą powierzchnię, zbadałam domek stojący na środku i na koniec położyłam się w nim na czystych trocinach. Moi nowi opiekunowie widocznie znali się na rzeczy, bo zadbali o wszystko, zanim zabrali mnie od mamusi. Trochę oszałamiały mnie zapachy nowego domu, ale postanowiłam, że kiedy tylko się przyzwyczaję, ruszę odkrywać nowe tereny.

– Karolina, przynieś coś śwince! – dobiegł mnie głos nowej Mamy. Dziewczyna po chwili przybiegła z jakimiś roślinami w dłoniach. Powąchałam je z domku. Jeszcze nie czułam się na tyle pewnie, że by z niego wyjść. Pachniały smakowicie. Wyrwałam kilka listków z dłoni Karoliny i wciągnęłam je głębiej do domku. Wewnątrz zajęłam się jedzeniem.

– Kori i Karolina. – szepnęła dziewczyna. – Mam nadzieję, że podoba ci się nowe imię.

Ona mówi do mnie? Ja jestem Kori? Jak dla mnie może być. Będę wiedziała, że kiedy to powie, nadejdzie jedzonko.

Wysunęłam kawałek pyszczka na zewnątrz, kiedy nagle Młode zaczęło wrzeszczeć w sąsiednim pokoju. Aż zabolały mnie uszka! Gwałtownie schowałam się z powrotem próbując to przeczekać. Jak długo to może trwać?! Zakwiczałam głośno, aby wyrazić niezadowolenie. Karolina podniosła domek i wzięła mnie na ręce. Próbowałam ugryźć ją lekko, aby mnie zostawiła, lecz ona wzięła mnie po schodach na kolejne piętro. Całe szczęście tam było ciszej. Przestałam się wyrywać. Karolina usiadła ze mną na – wnioskując po zapachu – jej łóżku i zaczęła mnie głaskać. W ciszy zdołałam się uspokoić.

Po jakimś czasie zorientowałam się, że musiałam przysnąć. Zbudziło mnie poruszenie Karoli. Postanowiłam zejść na ziemię. Podniosłam się na łapkach i zbliżyłam do krawędzi kolan. Wyciągnęłam pyszczek, ale ona chyba nie zrozumiała. Położyłam łapki niżej. Nareszcie! Dziewczyna wyprostowała nogi, a ja zsunęłam się po nich na podłogę. Pokwikując ruszyłam na obchód pokoju.

~~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~~

Przez kilka tygodni adaptowałam się do nowego otoczenia. Wszyscy dobrze się ze mną obchodzili, więc przestałam się ich obawiać. Przyzwyczaiłam się nawet do krzyków Młodego, którego pozostali nazywali Adasiem. Poznałam różne zakamarki domu i odkryłam kilka kryjówek, w których mogłam się schować, kiedy nie chciałam, aby ktoś mi przeszkadzał. Nie obawiałam się ugryźć lekko dłoni, która chciałaby mi coś przerywać, na przykład drzemkę. Tęskniłam, gdy Karolina wychodziła oraz gwizdałam na nią, kiedy wracała. Czułam się już całkiem bezpiecznie, skakałam dla zabawy po całej klatce, a Mama narzekała, że rozrzucam trociny. Mruczałam, gdy głaskano mnie za uszkami.

Tu był mój nowy dom.

Tu była nowa rodzina.



~~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~*~~


Hejka, tym razem coś dłuższego! Mam nadzieję, że wam się podoba ;). Rysunki narysowałam sama jakiś czas temu (dosyć dawno). Świnki z pierwszego rysunku są wzorowane na młodych mojej świnki morskiej (pod względem pozycji, nie ubarwienia). Ostatni rysunek pokazuje, jak mniej więcej wygląda moja świnka morska, Tini. Grafika z mediów została wykonana jako miniaturka do opowiadania na sameQuizy przez Liberę.

Zapraszam do komentowania!

Tinusia:

Jej młode (od góry: Kolorado, Bianka/Chmurka i Murzynek/Fiki), naprawdę  były trzy, nie cztery:

Słodziaki, prawda? ^.^ Już ich niestety nie mamy, oddaliśmy ;).

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top