Rozdział XVIII
- Kate, powtarzam ci, weź tą bursztynową, pasuje ci do oczu. - powiedziała, już znudzona kobieta. Z okazji dzisiejszego święta wszystkich kobiet szanowny pan Black zabierał swoją piękną żonę na randkę. Oczywiście, pani Black tak się tym przejęła jakby to była ich pierwsza randka... Co było na swój sposób naprawdę urocze.
- Na pewno? - zapytała brunetka stojąc przed lustrem. - W sumie... Ta nie ma gorsetu, a Syri zawsze wścieka się, gdy musi się z nim siłować...
- Nie chcę tego słuchać! To wasze sprawy! - zawołała zakrywając uszy ze śmiechem. Katie spojrzała na nią rozbawiona.
- Będziecie mieć z Nietoperzem cały domek dla siebie. - poruszała brewkami.
- Nie zapominaj o Willim. - powiedziała. - A poza tym... Przecież dobrze wiesz jak jest. - odgarnęła włosy z czoła. Brunetka usiadła obok niej.
- Może... Daj mu jakąś szansę...
- Kate przecież już ci mówiłam, że pomiędzy nami nic nie ma. - powiedziała wstając i zdenerwowana podeszła do okna.
- A ja ci już mówiłam, że nie jestem ślepa. Żyć bez siebie nie możecie, ale oboje jesteście zbyt pokręceni, by to przyznać lub okazać. - nie odzyskała odpowiedzi. - Dobra... Pomilcz sobie i przemyśl to, póki jeszcze ci nie uciekł. - powiedziała i wyszła.
Magomedyczka odwróciła się w stronę drzwi z szeroko otwartymi oczami. "Póki jeszcze ci nie uciekł"? To znaczy, że on chce odejść?...
~<^>~
- Tak jest mamo. - zażartował Syriusz.
- Nie będziemy hałasować. - obiecała Kate z rozpromienioną twarzą. - A ty wykorzystaj okazję. - mrugnęła do niej.
- Tak, tak, bawcie się dobrze. - zbyła to i zamknęła za nimi drzwi, gdy już się pożegnali.
I zostali sami...
Choć nie do końca sami.
Tak jakby w ostatnim czasie miało to jakiekolwiek znacznie. Nieważne czy sami, czy w tłumie. Na ulicy czy razem w salonie... i tak oddzielnie. Bała się go i powiedziała to otwarcie... jak cios w plecy. Więc zastanawiał się, po cholerę teraz robi coś note bane właśnie dla niej?! Bo przecież nie dlatego że ten smarkacz prosił, już to ustalił sam ze sobą, bo nie miał w zwyczaju z kimś innym. On siedzi w najtrudniejszej robocie podczas, gdy gnojek jak zwykle zbiera czułości życia rodzinnego od Harpii.
- Na Salazara, zestarzałem się...
~<>~
Usiadła w fotelu.
Nieszczęsny dzień kobiet. Nawet Black, którego choć lubiła to miała za błazna... ale nawet on zabrał gdzieś Kate. Nie żeby miała kogoś takiego. Z czasem pogodziła się ze swoim niefartem w sferze uczuć. O ile można to tak nazwać, to prędzej jakaś klątwa. A na szczycie tej listy wisiał pieprzony Gordon... zaraz za równie pieprzonym, choć Bogu jej winnym Nietoperzem. Zdecydowanie potrzebowała kielicha ognistej whiskey... albo przynajmniej męskiego towarzystwa. To pierwsze było nieosiągalne przez eliksiry, które musiała przyjmować, ale to drugie...?
- Willy! - upiła łyczka ziół z zestawu Severusa w oczekiwaniu na chłopca. Zawsze był w pobliżu... i zjawiał się po chwili. - Willy! - zawołała ponownie. I wtedy w nią to uderzyło.
Nie widziała go od wyjścia Blacków z domu.
- Willy! - wybiegła za drzwi. Może poszedł szukać kamyczków? - Willy!!!
Przebiegła całą okolice i dookoła domu. Potem wróciła do mieszkania.
- Willy! - chodziła od pokoju do pokoju... aż do jego pracowni.
Poderwał się zdezorientowany, a gdy załapał kto i co, ukrył swoją prace.
- Czego ty się tak wydzierasz? - zimny dupek z lochów... jego ulubiony ton. - Wyglądasz jakbyś nazbyt entuzjastycznie podeszła do diety. - czerwone policzki, zadyszka i zmierzwione włosy, to zdecydowanie nie zbyt codzienny wygląd Harpii.
- Nie ma Willa. - wydyszała przerażona.
- Salazarze nareszcie! - uniósł ręce ku górze, chociaż prędzej powinien w dół, bo stary Slyterin stanowczo aniołkiem nie był.
Gdyby nie orientował się, kto jest pierwowzorem bazyliszka... to byłby pewien że miał on coś z genów Turing. Dowaliła mu tak morderczym spojrzeniem, że aż zrobiło mu się głupio... prawie. Smarkacza nie ma, nie musi robić kolii, a Harpia zajmie się wreszcie tym kim trzeba. Czyli nim.
- Może poszedł z Pchlarzami? - jego nowe, chyba ulubione przezwisko Papugi i Blacka jednocześnie. Bardzo adekwatne z resztą.
- Poszli na kolacje, myślisz że by go zabrali?
- Wreszcie zrozumiał że nie jest tu mile widziany i sobie poszedł. - sięgnął po książkę byle tylko nie podjudzać tego morderczego wzroku.
Nie wytrzymała. W dwóch krokach podeszła do niego i szarpnęła za surdut zniżając do poziomu swojego wzroku
- Słuchaj no. - nagle zrobiło się zimno, jakby pojawiła się cała armia dementorów ze swoim nieświeżym oddechem. - Pomożesz mi go szukać. - to nie była prośba.
- A co jeśli nie? - w jej oczach Severus Snape właśnie awansował na Mistrza Najgorszych Pytań. Spojrzała mu z bólem w oczy. No tak, mogła tu nie wchodzić. Był ostatnią osobą, która zrozumiałaby jej strach. - To nie. - odwróciła się puszczając go i wyszła. Sama go znajdzie, choćby miała przeszukać całą wieś.
Nieszczęsny pomiot Slyterina chwile patrzył na drzwi, za którymi zniknęła rozemocjonowana Harpia.
- Zabijcie mnie... - mruknął chowając kolie i pospiesznie wyszedł za nią. Jeszcze walnie się rykoszetem histeryczka jak gówniarz się nie znajdzie. Dogonił ją w drodze nad rzekę i bez słowa ruszył obok. Niech on tylko dorwie gnojka.
Jasne oczy spod zasłony brązowych loków spojrzały w bok. Kobieta bez słowa przyśpieszyła kroku. Niech wraca do siebie, skoro nie obchodzi go los tego biednego dziecka.
Snape wzniósł oczy do nieba. Salazarze daj mu cierpliwość, bo siły ma wystarczająco, by nią szarpnąć.
- Sumienie cię ruszyło? - była zbyt zdenerwowana, by myśleć o tym w jakim stanie były ich ostatnie relacje.
- Nie posiadam takowego. - zapewnił równie kąśliwie, albo i bardziej co ona. - Przecież nie mógł nigdzie uciec.
- Mógł się za to zgubić. - rozglądała się gdzie tylko mogła. Jeśli coś mu się stanie...
-Niby gdzie? W lesie? Dwa drzewa na krzyż, reszta to szczere pole. - zakpił.
- Gdybym wiedziała gdzie, to bym go już znalazła. - warknęła zła, prawie wściekła z bezsilności.
- Nie szuka się nikogo, jak wie się gdzie jest. - patrzył na nią. Wyglądała jak tykająca bomba i chyba właśnie uruchomił zapalnik.
- Przydasz się w końcu na coś czy będziesz tak stał i gadał?! - zatrzymała się patrząc na niego iskrzącymi z wściekłości oczami.
- A co ja mogę zrobić?! - również stanął - Zwiał bez słowa i tyle!
- Pomóż mi go szukać do stu dementorów!!! - miała łzy wściekłości w oczach.
- A co robię?! Spacerek odprawiam?! - stanął naprzeciw niej wściekły. Przyjął wyzwanie.
- Stoisz tu jak słup soli i na mnie wrzeszczysz! - wrzasnęła zaciskając pięści.
- A ty się mazgaisz jak stara baba nad rozlanym mlekiem! - odkrzyczał. Bo tacy byli najwyraźniej. Po co szukać dziecka? Można na siebie wrzeszczeć, tak by pół Anglii ich słyszało.
- A żeby cię czarna cholera zżarła! - odwróciła się na pięcie wściekła ze łzami na policzkach.
Patrzył jak odchodzi w stronę zarośli... oczywiście.
- Chodź, nie uciekł daleko. - powiedział, już spokojnie. Szatynka stanęła odwracając się i ukazując tym samym swój paskudny stan. Otarła oczy i ruszyła w jego kierunku. Włosy opadały jej na twarz zasłaniając ją.
- Może poszedł do wsi. - powiedziała stojąc w takiej odległości, by ją słyszał, ale niekoniecznie widział jej napuchłą od łez twarz.
Nawet gdyby chciał ją dotknąć... uspokoić... pogorszyłby sytuacje, zwiałaby z krzykiem od niego.
- Chodźmy. - nareszcie rozmawiali... nawet jak znowu o tym gnoju.
- Chodźmy...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top