Rozdział VIII
- Mary...Mówiłem ci już, że pięknie wyglądasz? - szatynka po raz kolejny w trakcie tego spotkania przewróciła oczami. Powtarzał to chyba już piąty raz! Czy On myśli, że kobiety na to lecą? A przynajmniej te, które nie mają tylko w cyckach, ale i w głowie...
- Tak, dziękuje... - mruknęła popijając zamówiony przez nią wcześniej napój czując się sztywniej niż w pracy.
- ...naprawdę cieszę się, że zgodziłaś się ze mną wyjść... - jego lubieżny uśmiech powoli zaczynał przyprawiać ją o mdłości, a intencje magomedyka były aż nazbyt oczywiste...
Spojrzała na swoją filiżankę. Coś było tu nie tak. Ta kawiarnia zwykle była pełna ludzi. A dziś? Ani żywego duch, lokal świecił pustkami, a w powietrzu wręcz można było wyczuć zagrożenie... Pogrążona w swoich spostrzeżeniach już od dłuższego czasu nie słuchała paplaniny Rosha. Może mieszkając ze Snapem podłapała jego paranoje? Ale to nie zmieniło faktu, że miała wrażenie, iż mężczyzna stojący przy wejściu patrzy właśnie na nich. Jego twarz zasłaniało szerokie rondo kapelusza, a dłoń sięgnęła do kieszeni... Sięgał po różdżkę...
Nie myliła się. Jej reakcja była wręcz podręcznikowa. Padła na podłogę ciągnąc za sobą za kołnierz niedoszłego amanta, zanim trafiło ich niezidentyfikowane czerwone zaklęcie. Zakład, że było jednym z niewybaczalnej trójki? Przewrócony stolik posłużyć im za jedyną tarczę. Z jej ust wydobyła się szpetna wiązanka przekleństw, gdy zaklęcie bombardujące wysadziło stolik obok
- Co tu się na gacie Merlina wyprawia?! - odwróciła wzrok w kierunku swojego towarzysza, który jak pospolity tchórz siedział ukrywając twarz przed uderzeniami zaklęć. -Gryfoni... - prychnęła posyłając kilka zaklęć na ślepo w stronę wrogów. Zdawała sobie sprawę z beznadziejności swojego położenia. Przewaga liczebna katów, brak świadków, tchórzliwy magomedyk, co prace dostał na piękne oczy nie byli dobrą kompozycją. Wiedziała, że szanse na wyjście cało są raczej mierne i musi uciec się do jakiegoś podstępu. Iście ślizgońskiego podstępu....
Przeczekała aż fala zaklęć napastników osłabnie i wtedy uderzyła swoim najmocniejszym ogłuszaczem. W sufit. Jej oprawcy na to ryknęli głośnym i chrapliwym śmiechem wierząc, że spudłowała. Wtedy belki sufitu wraz z tynkiem i wszystkim co tam było runęły prosto na czarnoksiężników.
- Hasta la Vista baby! - parsknęła śmiechem, przekonana, że właśnie zyskała nowe życie. Dopóki nie poczuła wbijającej się w jej plecy różdżki...
- Wybacz kwiatuszku...To nic osobistego. - miała ochotę udusić się histerycznym śmiechem. Powaliła kilku tyłkogłowych, podczas gdy on starał się nie poobdzierać swojej anielskiej buźki, a teraz okazuje się największym zdrajcą?! Dobre sobie.
- Gordon, ty cholerny szczurze... -warknęła nie mogąc się ruszyć przez rzucone na nią zaklęcie....
~<^>~
Przechadzał się ulicami Londynu. Jego wściekłość na Harpię powoli dawała zastąpić się nieodgadniętym niepokojem....
Mugolska strona Londynu miała tyle dobrego, że nikt nikogo nie znał. Nawet najwięksi czarodziejscy zbrodniarze, tu byli przypadkowymi, nie wyróżniającymi się z tłumu przechodniami. Snape mimo wszystko nie czuł się tutaj ani rozluźniony ani nawet bezpieczny. Gdzieś z tyłu głowy dalej pozostawała ta irracjonalna świadomość. Do tego ten Gordon... Działał mu na nerwy bardziej niż Wężogęby, jak zwykł nazywać Voldemorta po godzinach i tylko w swojej głowie. Nagle ulicą przemknęły mugolskie jednostki ratunkowe. Na sygnałach pędziły z wezwaniem do ataku w kawiarni...
- Mary... - wiedziony przeczuciem szybko ruszył za karetkami. Co prawda nie zniżył się do biegu, ale mało brakowało, a jego kroki wynosiłyby po metrze. Gdy był już pod resztkami kawiarni o kretyńskiej nazwie "Daisy Cafe" mało brakowało a by upadł. Na gruzach, tam gdzie powinno być wejście leżał poturbowany płaszcz Harpi... - Kretynka...
~<^>~
Gdy odzyskała przytomność pierwsze co ujrzała to uśmiechniętą gębę Naczelnego tchórza św. Munga.
- Cześć perełko, wyspałaś się? - wyszczerzył w jej stronę białe i równe zęby.
- Rosh ty... - chciała wstać i przywalić mu z całej swojej, trochę osłabionej siły. Lecz szybko tego pożałowała, gdy krępujące ją więzy pociągnęły ciało z powrotem na zdezelowane krzesło, a przeszywający ból niczym Bombarda eksplodował w jej głowie.
- Spokojnie myszko... Nie rzucaj się tak, a nie będzie bolało.
- Nie nazywaj mnie tak... - oparła na krześle próbując złapać oddech. Czuła się jak worek ziemniaków, który przebył właśnie długa podróż po wyboistej drodze. - Czego chcecie?
- I to mi się właśnie w tobie podoba, nie owijasz w bawełnę, wolisz prosto z mostu...
- Przestań chrzanić do stu hipogryfów, tylko gadaj o co chodzi! - miała już po kokardę ciągłej paplaniny lekarza. W tym jednym przebijał nawet starsze panie w poczekalniach...
- Ja do ciebie grzecznie, a ty...
- Zamknij się Rosh. - do pomieszczenia weszła szczupła, żeby nie powiedzieć zasuszona kobieta o jasnych, prawie białych włosach. - Ja już nie mogę cię słuchać, a co dopiero ona. - uśmiechnęła się "przyjaźnie", było tam więcej szyderczości niż uprzejmości. - Jak minęła podróż? - przybliżyła się do unieruchomionej kobiety, która nie zaszczyciła jej odpowiedzią. - Z tego co wiem nie jesteś głucha, a mam nadzieję, że również nie głupia, więc grzecznie odpowiadaj jeśli pytam. - szyderczo niewinny uśmiech nie schodził z jej twarzy, a małe oczka gapiły się na nią przeraźliwie jasnymi oczami, jak gdyby czytały jej myśli...
- Była dość wyboista... - odpowiedziała bez przekonania. Nie miała pojęcia po co ta cała szopka z porwaniem i zdemolowaniem lokalu. Ale wiedziała jedno...
Snape nie da jej teraz żyć...
~<^>~
- Jak to nie możecie nic zrobić?! Przecież ona została porwana do ciężkiej cholery, a w tej dziurze, którą zostawili, aż zionie czarną magią!
- O czym pan bredzisz? Był wyciek gazu, dlatego ten mugolski lokal wybuchł. A to, że zniknęła panu jakaś paniusia, to się nie dziwię. Z takim charakterem?! - prychnął dyżurujący przy okienku zgłoszeniowym mężczyzna. Oczywiście, który auror bierze na poważnie faceta, którego gęba widniała na pierwszych stronach gazet z podpisem "Proces śmierciożercy."
- Słuchaj pan... wyślesz pan tam ten pieprzony oddział, pierdolonych aurorów, albo nie ręczę za siebie... - warknął niczym wygłodniały wilk, plując jadem niczym wąż, a jego wzrok dorównywał bazyliszkowi Slytherina...
- Panie... idź pan z tond, bo pana wyprowadzę i nie będzie to przyjemny spacerek...
- Gówno mnie to obchodzi.... Człowieku porwano kobietę. Weź coś zrób! - zaciśnięta pięść wylądowała na blacie z głuchym łoskotem.
- Nie ma jej za ledwie godzinę. Może poszła do koleżanki? Przyjdź pan jutro, a nie głowę zawracasz. - wściekły do granic możliwości opuścił tego pół mózga. Stanowczo nie potrzebował mieć jeszcze na karku wściekłych arurorów, bo ich kolega dostał "niechcący" niewybaczalnym. Znajdzie tą głupią Harpię, choćby miał przeszukać każdy zakamarek tej zatęchłej dziury sam!
- Profesor Snape? Co pan tu robi? - nagle zza zakrętu wyrósł pewien irytujący bachor ogólnie znany jako "chłopiec, który przeżył".
- Salazarze...Tylko nie ty Potter. - z prędkością światła przemierzał długie korytarze ministerstwa, a kudłaty okularnik nie wiedzieć czemu podążał zaraz za nim. - Nie mam czasu na duperele...
- Co się dzieje? Było pana słychać z drugiego krańca budynku. - przyśpieszył nieco kroku.
- Skoro było mnie słychać, na pewno doskonale wiesz o co chodzi. - wysyczał przewracając oczami, które mało nie wypadły z orbit.
- O jakiej kobiecie pan mówił? - puścił kąśliwą uwagę mimo uszu i zapytał prawie truchtając by go nie zgubić. Zirytowany do granic możliwości Snape, zatrzymał się wyjmując z bocznej kieszeni różdżkę. - Mary Turing została dziś napadnięta i porwana w mugolskiej kawiarni. Twoi "współpracownicy" są zbyt głupi by zrozumieć powagę sytuacji, a ja mam już swoje podejrzenia. Więc jakbyś był tak łaskawy Potter i zszedł mi z drogi zanim cię nie przeklnę jakąś wymyślną klątwą na temat której miałeś wykład i prawdopodobnie go przespałeś...
- A z kont pewność, że została uprowadzona? - nie dawał za wygraną, choć do tond miał w pamięci szybkość z jaką Snape rzucał klątwy, a z pewnością szybciej niż on przypomni sobie przeciw zaklęcie....
- Nic się nie zmieniłeś Potter. Tak samo niedomyślny jak ojciec. Miejsce wypadku to jedno wielkie pobojowisko, aż zionące czarną magią. Brakuje tylko mrocznego znaku na niebie...
- Voldemorta już nie ma, chciałbym tylko zauważyć...
- Merlinie... Potter po co ja w ogóle strzępie na ciebie język... - mruknął bardziej do siebie niż do bruneta. - Twój mały móżdżek nie jest w stanie pojąć takich rzeczy, a mi brak czasu...
- Jeżeli jest ich więcej, to sam pan nie da rady. - nadal nie ustępował.
- Przed chwilą z Twoich wypowiedzi wynikało, że sam w to nie wierzysz. - zauważył zbliżając się do czarnych kominków.
- Nigdy nie widziałem, by na czymś panu, aż tak zależało... a co dopiero na kimś... - dokończył gdy przystanęli przy jednym z kominków.
- Bardziej powinno cię interesować to, że ministerstwo bagatelizuje pojawienie się neośmierciożerców pod własnym nosem. - złapał proszek i po chwili zniknął w odmętach zielonej mgły.
- Milutki jak zawsze...
~<^>~<^>~<^>~<^>~<^>~
Nilme - Dla ciebie zawsze Potter. Nieprawdaż Sevciu?
Severus - Milcz...
Harry - Profesor znowu ma humorki?
Nilme - Jak widać. Sorry za obsuwę Królewny me drogie.
Harry - Ale ona ma tyle rzeczy na głowie, że Merlin jeden wie. Widzieliście jej telefon?! Jedno ff w trakcie, a trzy kolejne zaczęte. Jak?! A te wszystkie screeny tych dziwnych schematów komputera? Co to jest?!
Severus - Zawrzyj się Potter, jęczysz jak mandradory przy przesadzaniu...
Nilme - Yyy nie przypominaj...
*wzdryga się*
A tak z innej beczki Potter...
Grzebałeś w moim telefonie?!!!
Harry - Niluś... spokojnie...
Nilme - Ja ci dam spokojnie...
*podwija rękawy i wyciąga różdżkę*
Fred - Ze względu na...
George - ...dużą ilość przekleństw oraz...
Fred - ...drastyczne sceny nie przeznaczone dla...
George - Oczu tak pięknych pań...
Fred - Królewien, do tego..
George - Zapraszamy na kolejny rozdział..
Fred - ...tej dość dziwacznej historii.
George & Fred - Adieu à la princesse!*
* Żegnajcie królewny!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top