[04] Atak
Zwoje Żywiołów to podstawa Umiejętności Złodziei. Nikt z nas nie potrafi żadnego jutsu, nikt z nas nie jest ninja.
To Zwoje dały początek Złodziejom. Dawno temu, gdy Świat Shinobi był jeszcze bardzo młody, przywódcy wiosek nie chcieli wojny. Zawarli sojusz, którego przypieczętowaniem miała być wymiana zwojami zawierającymi informacje o wszystkich cechach, ograniczeniach, możliwościach oraz mocnych i słabych stronach ojczystych żywiołów Kage, a tym samych ich krajów.
Kage spotkali się tam, gdzie krzyżują się wszystkie drogi i podpisali pakt pokojowy. Jednak, gdy chcieli dokonać wymiany informacji, okazało się, że Zwoje z bezcennymi informacjami zniknęły.
Nasz pra ojciec Kitsume wykradając Zwoje całkiem zmienił mentalność Złodziei. Dzięki Zwojom Żywiołów opracowaliśmy Umiejętności. Przestaliśmy być zwykłymi kieszonkowcami wytykanymi na ulicy. Staliśmy się silni, byliśmy w stanie założyć własną Gildię.
Do dziś Zwoje Żywiołów są największym skarbem, i najskrytszą tajemnicą Złodziei. Bez nich bylibyśmy nikim, więc każdy z nas gotów jest oddać życie, byleby tyko je chronić.
T
ej nocy księżyc świecił wyjątkowo jasno, a ja wiedziałam, że to znak. Przez te 8 lat nauczyłam się ufać swojemu instynktowi, który nie raz wyciągnął mnie z opresji. A dziś znowu miałam to uczucie. Czułam mrowienie na całej długości kręgosłupa, a pazury same się wysuwały.
Zirytowana głośno prychnęłam, gdy po raz kolejny, odruchowo popatrzyłam za siebie. Głupia!
A potem znowu skierowałam wzrok na księżyc. Wydawało mi się że wręcz pulsował jasnym światłem. Zbyt jasnym.
*Zły omen.*
Podejmując szybką decyzję o końcu patrolowania na dziś, zniknęłam jednym z przejść do mojego miasta. Sprawnie kluczyłam korytarzami Dolnej Ścieżki, bezwiednie kierując się pod dębowe drzwi. Targowisko przebyłam nerwowym krokiem nie zwracając uwagi na ludzi, którzy tak jak kiedyś przed Arubatorosu, umykali mi z drogi.
Bez zastanowienia, najszybciej jak umiałam przemierzałam uliczki miasta złodziei. Do głównej siedziby wpadłam biegiem, by zaraz potem jak burza wlecieć do gabinetu Arubatorosu.
- Mamy kłopoty.
Złodziej tylko zmierzył mnie opanowanym spojrzeniem. Ja znałam jego, a on znał mnie. Wiedziałam, że chce konkretnych informacji, a on wiedział, że ja takowych nie posiadam, jednak po tylu latach współpracy nauczył się ufać mojemu instynktowi.
- Postawię ludzi na nogi, ale najpierw opanuj się i powiedz mi co już wiesz.
Przymknęłam powieki i odetchnęłam głęboko starając się opanować emocje.
- Szykuje się coś dużego. Walka, krew, jatka. Tu w Mieście. Ktoś zmątwił*.
- Idź i szukaj czegoś co naprowadzi cię na jakiś ślad. Znasz zasady... - chciał dokończyć, lecz ja zniknęłam już za oknem. Podjęłam szybką decyzję o skontrolowaniu Dolnej Ścieżki. Biegłam uliczkami kątem oka widząc Uzdrowicieli pakujących apteczki, grupujących się Wojowników, Dyplomatów analizujących naszą sytuację polityczną i Skrytobójców sterczących nad mapami i wymyślających taktykę obrony Miasta. Mój bieg i ich zajęcia przerwał gwałtowny wybuch.
Z opadającego dymu wyłonił się wielki wąż. Na jego głowie stał Orochimaru z wrednym uśmieszkiem na twarzy. Za nim stał Kabuto i ktoś kogo dobrze znałam - Tokoge. Nie mogę uwierzyć!On nas zdradził?
*On? Wszyscy zawsze uważaliśmy go za psychola, który ciągle się powtarzał, jąkał, zapominał co miał zrobić i gdzie jest.*
Za wężem stała armia żywych trupów.
Orochimaru zmierzył nas spojrzeniem. Najwidoczniej uznał nas za nic niewarte śmiecie.
- Pozbyć się ich. - a wąż skierował się w stronę Siedziby. Wydając z siebie ryk wściekłej lwicy rzuciłam się w wir walki.
Po pól godzinie nasza sytuacja nie przedstawiała się dobrze. Choć byliśmy dobrze wyszkoleni w walce, nikt z nas nigdy nie przygotowywał się do walki z zombie - przeciwnikami nie odczuwającymi bólu ani strachu i praktycznie nieśmiertelnymi. Wielu z naszych nie żyło, inni byli niezdolni do walki. Wycofałam się z pola walki i ruszyłam Dolną Ścieżką w stronę Kryjówki, gdzie spodziewałam się znaleźć Złodzieja wysłuchującego raportów Mistrzów Fachu. Wiedziałam, że może mnie potrzebować. Faktycznie, gdy wpadłam do ukrytego za grubymi ścianami pomieszczenia Arubatorosu przechadzał się nerwowo po dywanie słuchając paplaniny o naszej obecnej sytuacji. Na moje wejście zareagował westchnieniem swojego rodzaju ulgi i nerwowym gestem nakazał Starszyźnie opuścić pomieszczenie.
- Obawiam się że nie mamy szans.
Skinęłam głową. Wiedziałam o tym. Przecież nie jestem ślepa! Tylko dlaczego, teraz kiedy ktoś głośno wypowiedział te słowa, czuję się jakbym miał poszatkowane wszystkie wnętrzności? Dlaczego czuję taki ucisk w klatce piersiowej?
Złodziej chyba wiedział jak się czuje. Myślę że miał tak samo.
- Nie oddamy Orochimaru Zwojów. To dziedzictwo Złodziei.
Ponownie skinęłam głową. Moje gardło zacisnęło się boleśnie i wiedziałam że nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa.
- Pamiętasz jak zawarliśmy umowę? Obiecałaś spełniać moje rozkazy bez kwestionowania ich tak długo, jak działałem dla dobra Gildi.
Po raz trzeci skinęłam głową. Przeczuwałam czego ode mnie oczekuje. Nie chciałam tego ale... czy to było jedyne rozwiązanie?
Wyciągnął zza pasa jeden mały zwój.
- Zapieczętowałem wszystkie Zwoje Żywiołów w tym jednym. Nie oddaj go w ręce tego węża. - Chwycił moją dłoń i położył na niej zwój. Po chwili namysłu ściągnął z palca serdecznego srebrny pierścień z grawerami w nikomu nie znanym języku, który jest symbolem jego władzy; symbolem Złodzieja. - To wszytko co pozostało po dumnej i potężnej Gildi Złodzieji. Przestrzegaj Zasad, trzymaj się tradycji, nie splam swojego i naszego honoru. - Schylił przede mną głowę. -Od dziś jesteś Złodziejką.
Zszokowana przyglądałam się wszystkiemu co do tej pory robił, a z jego ostatnimi słowami gwałtownie zrobiłam parę kroków w tył.
- Ty nie możesz.... Ja nie...
Podszedł do mnie i mnie przytulił. Opadły mi ręce.
- Anei... jesteś dla mnie jak ukochana wnuczka. Dałem ci wszystko najcenniejsze co miałem. A teraz zachowaj się jak na Złodziejkę przystało i broń naszego dziedzictwa. - poczułam że wilgotnieją mi oczy. Otarłam łzy nerwowym ruchem.
- Czas się skończył. Uciekaj Złodziejko. - mocniej zacisnęłam dłoń na zwoju w mojej ręce.
- Żegnaj Arubatorosu. - I wybiegłam zanim zdążył powiedzieć jeszcze choćby słowo.
Arubatorosu wiedział co robi. Znał swoje położenie, swoją sytuację. Rozkazał Mistrzom uciekać i w bezpiecznym miejscu ponownie zacząć nauczanie fachu. A gdy został już sam opadł na wygodny fotel spoczywający dokładnie naprzeciwko drzwi. Popijając whisky czekał na nieuniknione.
-Hokage-sama! Hokage-sama! - do gabinetu wpadł młody shinobi widocznie przestraszony i spanikowany - wybuchy we wschodniej części wioski! Slumsy Konohy zapadają się!
- Jak to zapadają się?
- Budynki zapadają się pod ziemie jakby ktoś je podkopał. Walą się jak domino.
Hokage odprawił młokosa. Z półki w biurku wyciągnął butelkę sake i nalał sobie trunku do kieliszka.
Jest już na to za stary.
Orochimaru zmrużył wściekle oczy i by się wyładować uderzył w twarz swojego informatora, który przeleciał kilka metrów i uderzył w ścianę. Kabuto dyskretnie się wycofał przyzwyczajony do takich sytuacji. Ciało złodzieja leżało martwe na środku pokoju. Mimo bolesnych tortur nie pisnął ani słówka, a jego martwe oblicze zastygło w złośliwym uśmieszku.
Gdy przebiegłam targowisko większość zombi rzuciło się w pościg za mną. Wielu zgubiłam w plątaninie tuneli, paru zabiłam. Na powierzchnię wyszłam w pobliskim lesie. Niestety sporo z tych żywych trupów powędrowało za mną. Zakłócają moją żałobę!
- Wiatr! Woda! Błyskawica! Pierwsza wspólna Umiejętność - burza!
Nad Konohą w zastraszającym tempie zaczęły zbierać się ciemne chmury.
Oddychając ciężko po trudnej Umiejętności pobiegłam dalej nie zważając na zmęczenie i rany.
Wąż nigdy nie pochwyci czarnej pantery.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top