Rozdział XVII
- Willie uważaj, byś się nie wywrócił! - poprosiła siedząc w cieniu.
- Dobrze! - odpowiedział wciąż skupiając się na poszukiwaniu błyszczących kamieni w wodzie. Kobieta uśmiechnęła się i oparła głowę na leżaku przymykając oczy.
Mijał pierwszy tydzień ich wspólnego wypadu na wieś. Z dala od śmierdzącego i pełnego złych wspomnień Londynu. Na początku była przeciwna wyjazdowi, ale teraz naprawdę cieszyła się, że uległa. Powietrze było czyste, pogoda słoneczna, a William chyba znalazł swój raj. Nie dało się go odciągnąć od rzeki. Uzbierał już całkiem pokaźną kolekcję kamieni. Syriusz i Kate wychodzili na długie spacery po lesie i nawet z daleka można było usłyszeć ich śmiechy. Za to rzadko widywała Severusa. Na początku w ogóle nie chciał jechać. Po tym jak usłyszał, że ona się go boi zamilkł dla niej.
Szczerze mu się nie dziwiła. Była niesprawiedliwa, powinna czuć się przy nim bezpieczna, bo przecież ją uratował. Co prawda nie tylko on, ale na nikogo innego tak nie reagowała...
Teraz miała wrażenie, że jej strach nie był winą Snape'a, ale mieszkania. Tutaj gdzie teraz była, czuła się spokojna i zaczynała tęsknić za docinkami jej Bazyliszka...
- Mary! Zobacz jaki ładny! - zawołał chłopiec wskakując jej na kolana i podstawił jej pod nos nakrapiany kamień. - Wygląda jak dalmatyńczyk! - zawołał ze śmiechem.
- Rzeczywiście, naprawdę śliczny. - uśmiechnęła się do niego. - Jesteś głodny? - zapytała odkładając książkę.
- Nie. - pokręcił głową.
- Jesteśmy tu cały dzień. - zauważyła. - Naprawdę nie jesteś? - zdziwiła się.
- Nie. - pokręcił głową, ale burczenie w jego brzuchu mówiło coś innego. Najwidoczniej wizja zabawy przewyższała u niego chęć zaspokojenia głodu.
- Właśnie słyszę. - wstała z leżaka. - Chodź do domu, później jeszcze tu wrócimy. - obiecała i właśnie ta ostatnia deklaracja go przekonała. Pobiegł jak torpeda w stronę domu po soczyście zielonej trawie. W szarej torbie brzęczały zebrane przez niego kamienie.
Ona spokojnie ruszyła za nim podziwiając piękno krajobrazu.
Ciekawe co u Severusa...
- Zobacz co mam! - zawołał chłopiec wbiegając do pokoju miłośnika peleryn.
- Mówiłem, żebyś pukał. - powiedział ponuro mężczyzna krojąc jedno ze swoich śmierdzących zielsk. William nie miał pojęcia co w tym takiego fajnego, że Snape robi to wręcz bez przerwy.
- Ale zobacz! - dziecko podetknęło kamień "dalmatyńczyk" pod jego ogromny nos.
Zirytowany chemik przerwał swoją monotonną czynność i łaskawie spojrzał czarnymi jak węgiel oczami na dziecko. Chłopiec był w pewien sposób zafascynowany, jak często te oczy zmieniają kolor. Gdy pracował, były czarne i zlewały się z źrenicami, gdy czytał stawały się brązowe niczym płynna czekolada, a w słońcu (czyli naprawdę rzadkie zjawisko) stawały się delikatnie jasnobrązowe niczym włosy Mary.
- Przyszedłeś tu żeby się na mnie gapić? - zapytał coraz bardziej zirytowany mężczyzna. Chociaż w życiu, nawet na torturach by się do tego nie przyznał, to był o tego smarkacza zazdrosny. Mały dostawał wszelkie pokłady sympatii i miłości, które jeszcze miała w sobie Mary Gabrielle Turing. Mimo, że był pogodzony z tym, ze tego drugiego nigdy nie dostanie, to przecież do cholery przed tym porwanie go lubiła... A przynajmniej łudził się, że tak było.
- Nie, potrzebuję twojej pomocy. - powiedział chłopiec rezygnując z pokazywania mu tylko jednego kamienia. Otworzył płócienną torbę pełną najróżniejszych kamieni, o różnej barwie, strukturze, składzie i wielkości. Czarna, krzaczasta brew wywindowała do góry patrząc na to zbiorowisko z odpowiednią dla siebie dozą kpiny.
- Kamienie. - powiedział. - Mam ci pomóc zatłuc nimi Blacków? - zapytał, a w jego głowie już powstała przyjemna wizja przywalenia temu pchlarzowi. Tą wiecznie skrzeczącą papugę MOŻE oszczędzi.
- Nie! - zawołał brunet przyciskając do siebie swoje skarby, jakby bał się, że Snape za raz mu je wyrwie i spełni swoją straszną wizję. Mężczyzna w odpowiedzi wywrócił tylko oczami.
- To zmiataj stąd. - wygonił go gestem dłoni i z powrotem odwrócił się do stołu, by kontynuować siekanie. Na niewiele się to zdało.
- Chcę zrobić prezent dla Mary. - powiedział pewnie i dumnie wypinając swoją małą i wątłą pierś. Indywiduum w czarnej szacie spojrzało na niego przez ramię.
- Z kamieni? - zapytał czując, że chłopak jest jeszcze głupszy niż sądził.
- Tak. - kiwnął głową. - Chce zrobić z nich naszyjnik. - stwierdził. Czarne węgle patrzyły na niego przez chwilę przeszywającym wzrokiem i mały William myślał już, że go przekonał, gdy...
- Idź do Kate. - powiedział odwracając się z powrotem. Syn "tego, który zawiódł" poczerwieniał na policzkach ze złości.
- Nie, to ty masz mi pomóc! - powiedział i cudem powstrzymał się od tupnięcia nogą. Ta wypowiedź była dość bezczelna, by zwrócić uwagę przedstawiciela ewidentnie płci brzydkiej.
- A to niby dlaczego? - zapytał.
- Bo za tydzień jest dzień kobiet głąbie. - powiedział Willie tracąc resztki swojej uprzejmości. Z tym facetem trzeba rozmawiać równie bezczelnym językiem co jego.
Pan Bazyliszek, jak ostatnio zaczęła nazywać go ciocia Katie z kamienną twarzą spojrzał na dziecko.
- Dawaj te kamienie. - wyciągnął rękę odwracając wzrok.
Jakim cudem on dał się na to namówić?
Sam siebie pytał obrabiając kamienie zaklęciem, lub nawet ręcznie, by miały odpowiedni kształt i nie były tak ciężkie w noszeniu dla wciąż panny Turing. Wciąż się zastanawiał dlaczego wzmianka o dniu kobiet tak go przekonała. Tak właściwie, to nie miał pojęcia kiedy tak właściwie jest ten dzień. Na dobrą sprawę nie zdawał sobie sprawy z jego istnienia.
Był na nią zły, chociaż wiedział, że to nie jej wina. Patrzył na obrabiany właśnie kamień, przypominał mu odcień jej włosów w słońcu... Lepiej, by nie dowiedziała się, kto je zrobił... Mogłaby wtedy nie chcieć go nosić. Dmuchnął na trzymany w dłoniach kawałek kamienia i wystawił go do słońca. Miał teraz obły kształt elipsy. Przy takim zapasie kamieni będzie można zrobić też bransoletkę i pierścionek...
Spojrzał na kamienie i wziął w swoje długie, szorstkie palce jeden, który miał dziwaczny kolor. Z jednej strony był czarna, z drugiej prawie że piaskowo żółty, te dwa kolory łączyły się w sposób przypominający spiralę. Byłby idealny na pierścionek...
Mężczyzna zacisnął dłoń na kamieniu. Mary nie nosiła biżuterii, a na pewno nie w dużych ilościach. Podarowanie pierścionka w jej przypadku powinno mieć większe znaczenie. Schował kamień do kieszeni szaty. Wrócił do pracy.
Nie powinien o tym myśleć, ani nawet tego chcieć.
Do jego umysłu powróciła natrętna myśl, a raczej wspomnienie z początku ich znajomości. To było po incydencie z herbatką w jego mieszkaniu. Nachyliła się do niego wtedy i wręcz wymruczała jak kotka do jego ucha "Ja się ciebie nie boję Sever". Zamknął oczy, jakim wtedy był szczęściarzem. Teraz ta sama kobieta boi się na niego spojrzeć. Kiedyś kokietowała go swoim wdziękiem, teraz zasłania swoje ciało i ukrywa je pod najcięższymi sukniami. Wiedział co ukrywała... Wiedział, że ma blizny, ale on też. Widział jak cierpi, a nie mógł nic zrobić...
- Obiad. - powiedział smarkacz, który wrobił go w tą robotę. Wszedł do jego pokoju trzymając w rękach talerz z ciepłym jedzeniem. Po zapachu rozpoznał w tym jedzeniu Cornish pasty. To duży pieróg, nadziewany wołowiną, ziemniakami i warzywami. Już wiadomo, że to Mary gotowała obiad.
- Postaw. - wskazał stolik zawalony narzędziami nie odwracając wzroku od szlifowanego kamienia. Chłopak o dziwo go posłuchał i nachylił się do niego, by lepiej przyjrzeć się pracy mężczyzny.
- Ładne. - przyznał oglądając brązowy kamień. Spojrzał na zawalony praktycznie wszystkim stół. - Dlaczego szlifujesz tylko te brązowe?
- Bo inne są za kruche. - stwierdził.
- Potrzebujesz więcej kamieni?
- Nie. - mruknął mając nadzieje, że ta mała gnidka za raz sobie stąd pójdzie. Małe dłonie chłopca złapały już obrobione kamienie połączone cienkimi drucikami. - Zostaw, bo zepsujesz.
- To będzie tak wyglądać?
- To dopiero początek.
- A jak będzie wyglądał koniec? - Snape wywrócił oczami, dlaczego jeszcze nie rzucił jakiegoś wyjątkowo złośliwego zaklęcia? Podał malcowi szkic, który zrobił, by samemu mniej więcej wiedzieć jak co zrobić. - Sam to narysowałeś? - zapytał zaskoczony chłopak.
- Nie, Wróżka Zębuszka mi pomogła. - sarkną i przysunął sobie talerz z jedzeniem.
- Ta Wróżka to bujda. - stwierdził patrząc na rysunek.
- No co ty nie powiesz. - wywrócił oczami.
- Jedzenie ci stygnie.
- To ostygnie, trudno. - mruknął i zaklną cicho, gdy mu się źle wygiął drucik.
- Nie wolno tak brzydko mówić. - zielone oczęta spojrzały na mężczyznę z naganą.
Snape ponownie wywrócił swoimi, rośnie druga Turing, a raczej jej męska wersja.
- Mnie wolno.
- Nikomu nie wolno.
- Ja nie jestem nikt.
- Powiem Mary. - powiedział naburmuszony. Te słowa sprawiły, że mężczyzna na niego spojrzał.
- Proszę bardzo kapusiu. - uśmiechnął się do niego paskudnie. Chłopca już nie było. Snape spojrzał na swoje jeszcze niedokończone dzieło. Czy to coś zmieni w ich relacjach?...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jejku, strasznie ciężko mi się kończyło ten rozdział. Nie chciałam przedłużać, a wiedziałam, że głupio będzie skończyć w takim niedopowiedzeniu.
Dobrze wyszło?
Tutaj na dole macie naszyjnik, który mniej więcej wygląda jak ten, który robi Severus.
Severusa jest oczywiście ładniejszy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top