---

Sherlock Holmes nie pamiętał wiele z dnia upadku, który był początkiem powstania ich obu. Pamiętał jednak ból wypełniający jego płuca z każdą kroplą wody, pamiętał jak nie mógł zaczerpnąć oddechu i pamiętał jak bardzo przepraszał w głowie wszystkich ludzi, którzy przemknęli przez jego życie... najdroższego przyjaciela, swoją gospodynię, swojego brata, czy nawet losowego policjanta lub dzieci z ulicy. Każdą osobę, którą porzucił, by złapać największą zagadkę swojego życia, wiedząc że albo przeżyją wspólnie albo zginą oboje. Najbardziej na świecie przepraszał jednak ukochanego blondyna, gdy tracąc świadomość, wiedział że jego uścisk zelży i być może wypuści go z ramion, że być może wcale nie przeżyją oboje, tak jak mu obiecał. Sherlock Holmes bał się swojej słabości. 

Woda, a właściwie jej nadmiar  też wydawał się słusznym strachem. Z wszystkimi wspomnieniami, w których pożerały go fale Tamizy, osłabiając go i zmuszając do poddania się w walce o Williama, Sherlock nie mógł po prostu nie zacząć bać się jej głębi. Tego, że była potężniejsza od niego i mogła zrobić mu krzywdę. Tego, że jego świadomość i inteligencja nie mogły równać się naturalnej, niemyślącej sile. Tego, że nie mógł jej po prostu zastrzelić, jak człowieka, którego nienawidził. Głębia nie miała własnego rozumu, a pomimo tego niemal zabiła ich obu. Była powodem dla którego Sherlock każdego dnia budził się z pustką sercu, którą mogło zapełnić tylko czuwaniem przy łóżku Williama, licząc na jego powstanie i powrót do dawnego zdrowia. I nawet teraz, gdy widział go codziennie u swojego boku, bandaż na oku mężczyzny przypominał mu stale że był za słaby, by ocalić go całego, ocalić go w każdym aspekcie.

Gdy spadła na niego pierwsza kropla deszczu jeszcze zachowywał spokój, czując tylko lekkie ukłucie strachu, jednak gdy usłyszał pierwsze grzmoty, wydawało mu się, że nie będzie w stanie utrzymać się w jednym kawałku. Przed oczami znów widział rozmazany brudem Tamizy obraz tonącego obok mężczyzny i czuł swoją niemoc. 

— To tylko deszcz, durniu — mruknął do siebie pod nosem, wyrzucając na ziemię papieros zgaszony przez krople. Nie chciał się do tego przyznać, każąc sobie się opanować, ale prawda była taka, że taka mała rzecz zafiksowała go na jeszcze bardziej zlęknionych myślach. Jego uzależnienie nie działało na niego dobrze.

— Sherlock? — spytał William, przerywając wykonywaną czynność w pół kroku, gdy tylko usłyszał jego słowa. Jego skoczne kroki i wyciągnięte do góry ręce, gdy tańczył w deszczu cofnęły się do zwykłej postawy spacerowicza. — Nie wiedziałem, że aż tak ci przeszkadza, to co robię. Przepraszam.

— Nie mówiłem do ciebie, Liam — odpowiedział tylko, niepewnie obejmując go ramieniem, by ochronić go przed tym złym światem, który wysyłał na nich padający deszcz. Każda rozsądna osoba schowała się w swoim domu i nie musieli martwić się o krzywe spojrzenia ludzi. Jedyne zakłopotane spojrzenie posyłał mu William. — Nie martw się.

— Jeśli nie mówiłeś tego do mnie, to do kogo? — spytał blondyn, przekręcając głowę w pytający sposób. Gdy Sherlock widział go tak bezbronnego i ciekawego, chciał być jego bohaterem i obrońcą. To czego się bał, niszczyło go od środka, ale to on musiał być tym, który znajdzie rozwiązanie i który będzie tu dla Liama.

— Zadajesz mi trudne pytania — zaśmiał się Sherlock, a za nimi rozległ się głośny grzmot, do którego chwilę później dołączyła rozjaśniająca niebo błyskawica. Jego śmiech urwał się tak szybko, gdy tylko dotarły do niego te bodźce. Chociaż bardzo próbował się powstrzymać, ramię którym obejmował Williama zaczęło się trochę trząść. Mężczyzna położył dłoń na jego ręce, jakby próbując go ukoić. 

— Kochanie, spójrz na mnie —  William wiedział, że Sherlock nie będzie potrafił mu odmówić, gdy nazwie go z taką czułością. — Jesteśmy już tak blisko. Możemy przebiec, gdy jesteśmy już tak blisko mieszkania, prawda? Tego właśnie byś chciał?

Sherlock próbował mu odpowiedzieć, ale wiedział, że jego głos zacząłby się trząść. Ledwo utrzymywał się na nogach, gdy nie mógł opanować tego wszystkiego, co działo się w jego głowie, czuł o wiele za dużo na raz. Kiwnął więc tylko prosząco głową i lekkim truchtem ruszył w stronę ich mieszkania, ciągnąc Williama za sobą. Widział jak tęskne spojrzenia posyła kroplom deszczu jego kochany mężczyzna, jakby znów chciał zacząć między nimi tańczyć, ale on nie byłby w stanie wytrzymać tam ani chwili dłużej. Gdy już stali pod drzwiami, nie był w stanie wyciągnąć klucza z kieszeni, jego dłoń drżała za bardzo. Blondyn zrobił to więc za niego, ale nie obyło się to bez smutnego, pytającego spojrzenia. W głowie Sherlocka pojawiały się te uderzające myśli, że niepotrzebnie go zmartwił swoją cholerną głupotą.

— Jesteśmy przemoknięci jak szczury — zauważył prześmiewczo, padając na podłogę w przedsionku ich mieszkania. William obrócił się zaniepokojony, a Sherlock nie wiedział jak ma wytłumaczyć fakt, że nie był w stanie dłużej utrzymać się na nogach. Nie potrafił jednak po prostu teraz wstać, nie gdy czuł się tak przytłoczony i tak słaby. Jego najcenniejsza osoba przez chwilę posyłała mu pytające szkarłatne spojrzenie, ale w końcu musiał zdecydować się mu odpuścić.

— Przyniosę ci coś na zmianę, dobrze? — blondyn próbował zagaić, ale Sherlock nie był w stanie mu odpowiedzieć, czuł gulę w gardle, a jego serce zamierało, gdy pomimo dotarcia do mieszkania ciągle słyszał dźwięki z zewnątrz, a mury budynku drżały z każdym pomrukiem burzy. Zbyt zdenerwowany, by odpowiedzieć, tylko pokiwał głową i pozostał sam ze swoimi myślami, gdy William zniknął w głębi mieszkania. Nienawidził całej tej sytuacji, nienawidził tego, że nie mógł zapanować nad sobą i był problemem dla Liama. Nie znajdował jednak żadnego ukojenia, a pragnąc chociaż jakiejś namiastki zwyczajności, wyjął paczkę papierosów z kieszeni. Rzucił nią jak furiat, gdy zorientował się, że przemokły co do jednego. Nie podobało mu się własne zachowanie, ale nie miał pojęcia, jak nad sobą zapanować. Wszystko szło źle, a on był tak kretyńsko zlękniony.

Powstał z podłogi, by trzęsącym się krokiem przejść dalej do pokoju, szukając innych papierosów w kredensie. Gdy i jego ręce zaczęły się trząść, po zorientowaniu się, że nic tu nie ma, do pokoju wkroczył William gotowy uratować sytuację. Spojrzenie Sherlocka pewnie normalnie uciekłoby w stronę jego niezapiętej jeszcze koszuli, ale wszystko co widział, było niewiarygodnie rozmazane, gdy próbował powstrzymywać się od łez.

— Proszę, weź to — powiedział William, wpychając mu w dłonie komplet suchej odzieży. Sherlock nie był mu nawet w stanie podziękować, ciągle zbyt przytłoczony, by mówić. Liam obok zajął się zapinaniem swojej koszuli, a Sherlock czuł na sobie jego spojrzenie, gdy odrzucił na bok własne ubrania, ale nawet nie potrafiło go to cieszyć. Ciężko przychodziło mu jakiekolwiek myślenie, jedynie przypominając samemu sobie, by odwrócić się bokiem do Williama, tak by ukochany nie musiał patrzeć na bliznę na jego ramieniu, po cięciu, które zadał mu wtedy na moście. Gdy nie mógł dopiąć ostatniego guzika koszuli, wiedział że jest tylko jednym wielkim problemem, wprowadzającym ponury nastrój do sytuacji, która mogłaby być całkiem zabawna.

— Dziękuje, Liam — wydusił z siebie w końcu, niezręcznie bawiąc się palcami, by odwrócić uwagę od tego, jak egoistyczne było pytanie, jak miał zaraz zadać. — Czy masz coś do zapalenia?

— Dawno nie paliłem, to brudzi płuca — westchnął William, ale pomimo tego wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. — A jednak ciągle noszę przy sobie chociaż jedną, ale będąc szczerym, wolę ciebie jako moje uzależnienie. 

Sherlock nie był nawet w stanie mu odpowiedzieć, wręcz wyrywając przedmiot z rąk Williama, gdy tylko go zobaczył. Wyjął po jednym papierosie dla nich obu, a gdy William zapalił swojego, on odpalił od niego. Dopiero po kilku sekundach, po paru wdechach, gdy dym wypełnił jego płuca, był w stanie myśleć normalnie, czując się winnym swojemu wcześniejszemu niekontrolowanemu zachowaniu. Nie wiedział jak miałby jednak za nie przepraszać, gdy znów czuł narastający lęk, gdy jego przywrócony do normalności umysł znów zaczął odbierać dźwięki i błyski z zewnątrz. Stał więc tam tylko głupio, unikając patrzenia na ukochanego.

— A teraz powiesz mi, co jest z tobą nie tak — spojrzenie Williama lustrowało Sherlocka, gdy wypowiadał te słowa. Mężczyzna przysiadł na parapecie, by uchylić okno, mające wywietrzyć pokój z dymu. Sherlock zauważył wpadające do środka krople i usłyszał grzmot od którego ciarki przeszły go po plecach. Zaczął krzyczeć na siebie w myślach, wyzywając swój absurdalny strach. Złość była jego sposobem na radzenie sobie z emocjami. Czasem złościł się na Johna przy najdrobniejszych okazjach, czasem złościł się na świat i losowych ludzi, ale zawsze złościł się na siebie. 

— Wszystko jest dobrze... Proszę cię, nie przejmuj się. Skąd pomysł, że może być coś nie tak? — odpowiedział zbywająco. Mógł być wściekły na siebie, ale nie zamierzał okazać tego Williamowi. Powinien być tym, który pokona swoje idiotyczne lęki i będzie silny, otrze łzy Williama i będzie jego oparciem. Nie mógł okazać nawet najmniejszej słabości.

— Skąd pomysł? — wymruczał Liam pod nosem, a Sherlock uświadomił sobie, że zadanie pytania było błędem. Rozpalone iskierki szkarłatnego oka wydawały się wędrować w innym świecie, w świecie myśli i samouświadomienia sobie, skąd wyciągnął takie, a nie inne wnioski. To była jego intelektualna uczta. — Dziwnie zachowywałeś się wtedy na dworze. Już wtedy zaniepokoiłem się o ciebie. A gdy nie zrobiłeś nawet najmniejszej uwagi, gdy wspólnie się przebieraliśmy? Byłem już pewny, że coś jest na rzeczy, zwłaszcza że nie zauważyłeś, że dałem ci do ubrania moją koszulę. Sposób w jaki palisz teraz papierosa, pokazuje, że jesteś nie w własnych myślach. Moje papierosy są markowe i w idealnym stanie, a gdyby nic cię nie martwiło i zachowywałbyś się jak zwykle, zgiąłbyś je trochę, by przypominały bardziej te, które ty palisz.

— Masz mnie... W każdym aspekcie — zaśmiał się Sherlock, z niedowierzaniem patrząc na wszystkie rzeczy, które nieświadomie zrobił. Przyjrzał się brązowej koszuli... Do jasnej cholery, dlaczego nie zwrócił na to uwagi?! Zrozumiał dlaczego tak dziwnie mu się paliło, nieprzyzwyczajonym do tak ładnie złożonego papierosa, wypełnionego tytoniem z innych niż bliżej nieokreślonych źródeł. Z każdą sekundą jego śmiech stawał się coraz bardziej histeryczny, gdy uświadomił sobie, jak rozegrał go William. Mężczyzna był kilka kroków przed nim, a on całkowicie to przeoczył.

— Oczywiście że cię mam — odpowiedział jego najdroższy, chwytając jego dłoń w geście bliskości i pocieszenia. — Czasem bardzo chcesz przejąć kontrolę, ale chyba zapominasz, że nie jestem bezbronny i że też chcę o ciebie zadbać. Ja naprawdę nie mam nic przeciwko obejmowaniu prowadzenia.

Przyciągnął go do siebie, zachęcając do tego, by usiadł obok na parapecie. Sherlock miał już to zrobić, gdy na dworze rozległo się kolejne burczenie burzy, a ciemnowłosy zastygł w miejscu. Patrzył na brudne od kropel okno za Williamem, przypominając sobie widok, gdy tonęli. Chociaż oboje przeżyli, to był moment, gdy ich śmierć była najrealniejsza. To był moment, gdy nie mógł nic zrobić, gdy cały jego umysł mógł tylko pokłonić się przed bezmyślną siłą natury i jej prawami i chociaż to było dawno za nimi, ciągle czuł się tak głupio bezsilny jak wtedy. Ciągle zastygał w miejscu na sam widok burzy.

— Więc to jest problemem... — wymamrotał pod nosem William, zeskakując z parapetu, by zamknąć uchylone okno. Obrócił się do Sherlocka, który wpatrywał się w swoje buty, zbyt zawstydzony by spojrzeć ukochanemu mężczyźnie w oczy. — Powinienem był zauważyć wcześniej.

— Liam, to ja jestem winny — odpowiedział Sherlock hardym tonem, który zamienił się w bardzo piskliwy głos, gdy wypowiadając ostatnie słowo, odważył spojrzeć się w górę, trafiając idealnie w moment, gdy błyskawica rozświetliła niebo. Nie mógł się opanować i to wpędzało go w jeszcze większą niechęć do siebie. — To tylko głupi strach, nie przejmuj się mną.

— Nie mogę się tobą nie przejmować — odpowiedział mu William, od którego biła aura pewności i przekonanie w własne słowa. — Nadałeś kolorów mojemu życiu i byłeś powodem dla którego nie dałem pochłonąć się falom Tamizy. Nie chcę cię porzucać. Chcę z tobą żyć i chcę ci pomóc, więc potrzebuję, byś powiedział mi, co mogę dla ciebie zrobić. 

— Możemy odejść od tego okna i znaleźć sobie bezpieczniejsze miejsce — poprosił cicho, ciągle czując się onieśmielony z faktem, że to on był przedmiotem opieki, a nie opiekunem. Pomimo tego dał zaprowadzić się Williamowi do pokoju, dał posadzić się na swoim łóżku i dał opatulić się kocem. Gdy William krzątał się po mieszkanku, szukając materiału, którym mógłby zasłonić okno, w Sherlocku walczyły dwa uczucia. Bo chociaż ciągle oskarżał się o to że zmartwił Williama, buzowało w nim także niezwykłe uczucie grzejącego od środka ciepła, gdy wiedział, jak bardzo jest przez niego kochany. Była to walka jego serca i umysłu. Chciał być zawsze tym, który go obroni, ale być może powinien pogodzić się z faktem, że jego ukochany chce być dla niego tym samym. Nie mógł odmawiać wyciąganej ku niemu dłoni.

— Przepraszam, że tyle to trwało — wymamrotał William, niosąc prześcieradło na ramieniu i tacę z dwoma filiżankami herbaty w dłoniach, którą przejął od niego Sherlock, podczas gdy blondyn zajął się rozwieszaniem materiału na oknie. Pomieszczenie stało się przyjemnie ciemne, a spojrzenie Sherlocka nie uciekało już w kierunku szyby. William podszedł do niego swobodnym krokiem i przysiadł się obok na łóżku, chwytając filiżankę i uśmiechem zachęcając do tego samego. — Byłeś ze mną w moim najgorszym momencie życia i uratowałeś mnie, dałeś mi tą kolejną szansę. Naprawdę nie ma nic złego w tym, że mogę ci się odwdzięczyć.

— Skoro tak uważasz... — odpowiedział Sherlock, wypijając łyk gorącego płynu. Sparzył sobie język, ale nie zamierzał tego pokazywać, szybko zapanowując nad bezwolnym skrzywieniem się. Otwierał się na troskę Liama, ale małymi kroczkami.

— Zabolało cię... — zauważył William, a Sherlock przeklął w myślach to, że nic nie mogło ubiec jego geniuszowi. W tym właśnie go kochał, chociaż czasem okazywało się to niekorzystne. William chyba też widział, że urocza troska nie była rozwiązaniem, tym razem planując coś bardziej frywolnego i zabawnego. — Pozwól zaproponować mi rozwiązanie.

Nim Sherlock zdążył zorientować, co zapowiadała zbliżająca się do niego twarz najukochańszego blondyna, już poczuł jego usta na swoich własnych. Nie pozostawił Williama bez odpowiedzi, muskając jego wargi i uchylając swoje własne. Z każdą trwającą sekundą, z tym jak coraz bardziej pasjonujący stawał się pocałunek, serce Sherlocka topiło się coraz bardziej, a oparzenie na języku przestawało doskwierać. Wszystkie jego zmysły wyczuliły się, gdy czuł pocałunek, jakim obdarowywał go William i nawet jeśli oznaczało to wyraźniejsze słyszenie burzy, już go to nie obchodziło. Jedynym co się liczyło, była obecność Liama u boku i wyjątkowa bliskość, jaką go teraz rozpieszczał. Znów tonął, znów tracił swoją świadomość, ale tym razem nie było nic złego w zatraceniu swojego umysłu, na rzecz bijącego dwa razy szybciej serca. Tonął w miłości

— Złapałem cię, Sherly — William wyszeptał cicho, po urwaniu pocałunku dopiero, gdy Sherlockowi wyraźnie zabrakło tchu. Ciągle trzymał dłoń pod jego podbródkiem i głaskał łagodnie jego policzek, a Sherlock nie mógł zmienić faktu, że tracił dla niego głowę. Mógłby pozwolić na wszystko, byle tylko być jego. Ich sposobem okazywania sobie miłości nigdy nie było fizyczne jej uwidocznianie, zawsze był to wspólnie spędzony razem czas. Nie przywykli do dotyku, bo czuli się kochani po prostu przez bycie ze sobą, ale gdy było to takie przyjemne... Być może trzeba będzie poprosić Williama, by robili to częściej. Na pewno będzie to miłe dla nich obu.

Liam tymczasem wrócił do spokojnego picia herbaty. Sherlock nie mógł uwierzyć w to, jak imponujący był mężczyzna i jak spokojnie wrócił do tego, co wykonywał wcześniej, jakby nie doświadczył właśnie pocałunku, dodającego skrzydeł i dodatkowych pięciu lat do życia. Ciemnowłosy mógł go tylko obserwować z podziwem, ciesząc się tym, jakie miał szczęście. Świat był tak stary i olbrzymi, a jednak pozwolił mu żyć w tym samym momencie, w którym na tym świecie żył William. Chociaż wiedział, że nigdy może nie pokonać strachu i zawsze będzie czuł gdzieś z tyłu głowy obawę o to, że nie ma pełni kontroli nad sytuacją i nie jest w stanie ogarnąć wszystkiego umysłem, wiedział też że przy Williamie ten lęk ustaje. Sherlock czuł, że zaczyna akceptować szczęście płynące z przypadku. Zamiast myśleć o tym, jak zasłużył na radość i jak może ją utrzymać, może powinien po prostu z nią żyć.

Przytłoczony myślami Sherlock padł na łóżko, pozwalając spiętym mięśniom się zrelaksować. Nim się zorientował, obok niego ułożył się i William, który wtulił swoją twarz w jego klatkę piersiową. Z każdym momentem Sherlock odprężał się coraz bardziej, gdy ciepło ciała Williama ogrzało go bardziej niż mógłby jakikolwiek koc, objął więc go ramionami, by nie opuszczać tego uścisku.

— Tamtego dnia, gdy nareszcie mnie złapałeś... Dokładnie tak mnie przytuliłeś — wymruczał blondyn, odrywając twarz od klatki piersiowej Sherlocka, by spojrzeć mu w twarz. — Dziękuje, że stałeś się powodem, dla którego nie mogłem umrzeć. Nie... Więcej. Stałeś się powodem, dla którego musiałem żyć.

— Tamtego dnia, gdy nareszcie cię złapałem? Na jak długo, kilka sekund? Później przetrwaliśmy tylko dzięki szczęściu losu — zaśmiał się gorzko Sherlock, znów czując te obwiniające się myśli. — Spójrz na swoje oko. Nie ocaliłem cię w całości. 

— Nie brzmisz, jak osoba, która jeszcze niedawno mówiła mi, że mogę pomalować świat, jak tylko zechcę. Musimy popracować nad tym, byś wartościował siebie tak bardzo jak wartościujesz mnie — zauważył William, wyglądając na skupionego, gdy odnotowywał to w głowie. — Będę o ciebie walczył, aż do ostatniej kropli krwi w moim ciele, do ostatniego mojego oddechu, do ostatniej resztki świadomości. Nie przetrwaliśmy dzięki szczęściu losu, a dzięki nam obu. Gdybyś nie osłonił mnie, gdy spadaliśmy, nie miałbym siły, by wyłowić nas z wody.

Sherlock przez chwilę się zawahał. William nigdy nie opowiadał mu całości historii z tej perspektywy. Usłyszał kiedyś przebąknięcie, że gdy on stracił przytomność, jego ukochany ciągle ją zachował i jakoś doprowadził ich do brzegu, gdzie uratował ich Billy, ale nie znał szczegółów. Uświadamiając sobie, że ich przeżycie rzeczywiście było zasługą ich wspólnej pracy, wspólnej miłości, poczuł dziwne ciepło w sercu, które znacznie przyspieszyło. Na jego twarzy pojawiły się łzy radości, gdy myślał o tym, co wspaniałego osiągnęli. Chwilę później musiał wypuścić Wiliama z ramion, by wytrzeć łzy, których zrobiło się odrobinę za dużo.

— Przepraszam... Wiem, że nienawidzisz płaczu — Sherlock wydusił z siebie skruszonym tonem, na co jego najdroższy tylko pokręcił głową w geście zapewniającym, że wszystko jest dobrze. Sam też wydawał zbierać się do płaczu, gdy wyglądał na tak poruszonego. 

— W takim razie oboje mamy coś do przepracowania — zauważył William, znów wtulając się w ciało Sherlocka, dając mu przed tym tylko krótki buziak w policzek. — Będę musiał nauczyć się kochać każdą twoją łzę, Sherly.

Sherlock znów otoczył go ramieniem, trzymając go jak odkrywca trzymałby największy skarb, jak matka trzymała małe dziecko, szepcząc mu tylko słodkie słówka i zapewnienia, jak bardzo go kocha. Nie wiedzieli ile mogło minąć czasu, który spędzili przytuleni do siebie, ale jedyną rzeczą, która jakoś wytrąciła ich z rytmu, było brzęczenie klucza w zamku, które chociaż mimo że zostało zauważone przez ich obu, przez żadnego nie zostało skomentowane. W wspólnym uścisku było im o wiele zbyt przyjemnie, by go teraz przerywać i iść przywitać się z przybyszem.

— Już jestem! — Billy nie pozwoliłby jednak o sobie zapomnieć, bo oto jego kroki rozlegały się w całym mieszkaniu, gdy wędrował w poszukiwaniu ich. W końcu stanął w drzwiach pokoju, a coś w jego spojrzeniu wyostrzyło się, gdy zauważył ich dwójkę przytuloną do siebie. — Do jasnej cholery, zamykajcie chociaż drzwi! 

— Billy, to nie tak! — poderwali się oboje, w tym samym czasie wypowiadając słowa świadczące o ich niewinności. Wyglądali jakby musieli się tłumaczyć, co nie pomogło ich sytuacji.  A Billy pomimo bycia ich niewinnym przyjacielem, zawsze wydawał się kilka kroków przed nimi.

— Zasłonięte okno, Sherlock w twojej koszuli, łzy słodkiej agonii na jego twarzy? Nie jestem głupi. Mój panie, co ja z wami mam... Nie mogę was zostawić samych nawet na chwilę! — zaangażowanego w temat Billy'ego nie sposób było powstrzymać. Ciężko było stwierdzić, czy bardziej się z nich śmiał, czy faktycznie zamartwiał. — Chociaż dla was to właściwie bardzo dobrze, że was zostawiłem, jak mniemam.

— Billy! — krzyknął na niego Sherlock, przywołując go do porządku i jednocześnie zajmując się wytarciem ostatnich łez z kącików oczu. Chłopak pokręcił głową, nie chcąc z nimi dalej dyskutować. Trzasnął dla nich drzwiami, by zostawić ich sam na sam, ale ciągle mogli słyszeć, jak chodzi jeszcze po domu, grzmiąc pod nosem rozbawione mantry o grzeszeniu pod jego dachem.

Gdy drzwi zostały parsknięte, Liam parsknął rozbawiony, co udzieliło się i Sherlockowi. Oboje zwijali się teraz ze śmiechu, który nie mógł po prostu ustać. Zleżało im na sobie odrobinę za bardzo, by naprawdę przejmować się sprostowaniem o czymkolwiek pomyślał Billy.  Nie chcieli, aby ich rozbawienie ustawało. Po wszystkim co przeżyli, zasługiwali na to, by teraz móc się śmiać. Sherlock nie mógłby kiedykolwiek pomyśleć o tym, że gdy w końcu odkryje tożsamość Pana Zbrodni, gdy w końcu go złapie, będą mogli po prostu leżeć obok siebie i być tacy szczęśliwi. Jednak byli i nie było w tym nic złego. Sherlock nie mógłby także pomyśleć, że moment gdy prawie zginął, gdy jedną ręką utrzymywał Williama na moście, tak naprawdę był momentem, w którym oboje zaczęli naprawdę żyć. Mężczyzna zdał sobie sprawę, że w życiu nie chodzi tylko aspekty nad którymi może zapanować, ale też o piękno małych, nieprzewidywalnych rzeczy.

— Jeśli następnym razem będę miał jakiś problem, to zwrócę się do ciebie — wyszeptał cicho, znów kładąc się i otwartymi ramionami, zapraszając Williama w objęcia. — Ja naprawdę cię kocham, Liam.

— A ja naprawdę o tym wiem — odpowiedział  William, czochrając dłonią długie włosy Sherlocka, zanim w końcu złożył pocałunek na jego czole i położył się w jego ramionach. — Wywołujesz burzę w moim sercu.

— Burze są okropne — zauważył Sherlock, znów zwracając uwagę na dźwięki dobiegające z dworu. Czując obecność Williama obok siebie, nie denerwował się nimi tak bardzo. Wiatr, deszcz i nawet pioruny nie mogłyby pokonać jego miłości do ukochanego, nawet jeśli byłyby w stanie pokonać jego ciało i umysł. Hałas gromów przestał uderzać w jego głowie, gdy jedynymi uderzeniami były te serca Williama. — Ale ty jesteś całym moim światem, a nawet jeśli zdarzają się w nim burze, to kocham ten świat.

Sherlock Holmes ciągle pamiętał tracenie świadomości na dnie Tamizy, przerażenie otaczające go, gdy widział siebie i Williama na skraju śmierci, nie mogąc już nic zrobić, jak tylko zamknąć oczy i pozwolić sobie utonąć. Po tym przeżyciu nie sądził, że mógłby zasnąć w trakcie szalejącej na dworze burzy, ale właśnie teraz słodko spał, bo tak jak, gdy podczas sztormu statki miały latarnie, które prowadziły je w bezpieczne miejsca, on miał swojego ukochanego mężczyznę w ramionach. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top