Rozdział 18 • Malfoy do piachu •
— Nie mogę uwierzyć, że ustaliliście nazwę beze mnie.
Harry wzruszył tylko ramionami, pakując do ust kolejnego z ukrytych w jego torbie tostów. Spotkanie Gwardii Dumbledore'a, tajnego stowarzyszenia nauki obrony przed czarną magią, miało się odbyć zaraz po kolacji, jednak oni musieli znaleźć się na miejscu odpowiednio wcześniej. Nie mieli zbyt wiele czasu na posiłek, więc Harry i Ron wypakowali swoje kieszenie i tornistry czym się dało, na co Hermiona wywracała ze zirytowaniem oczami.
— Pomfrey zabrała cię na wizytę kontrolną. Nie mamy zbyt wiele czasu na działanie, Danielle — wyjaśniła Hermiona, wyrywając Ronaldowi z dłoni udko kurczaka. Co jak co, ale to wydawało jej się sporą przesadą.
— No ale nazwa! Powinniście byli mnie chociaż o to zapytać! Ta jest do dupy! — stwierdziła Ross, przerzucając swoje warkoczyki przez ramię i przyglądając się im uważnie. Wyglądały nawet okej. Odetchnęła z ulgą.
— Do dupy. Jak to, że Hermiona zabiera moje jedzenie. — Zgodził się Ron i wyciągnął rękę po udko, które przyjaciółka starała się trzymać z dala od niego. Sama nie wiedziała, co zamierzała z nim teraz zrobić, ale była pewna, że nie odda tego rudzielcowi. Tak dla zasady. — No weź, to niesprawiedliwe. Harry'emu nie zabierasz tostów.
— Proszę się odczepić od moich tostów — mruknął Potter, łapiąc instynktownie torbę i odciągając ją od Granger. Dan parsknęła śmiechem, przyglądając się tej istnej, chodzącej komedii. Ostatnie dni podobały się jej głównie dlatego, że cała ich czwórka wreszcie zachowywała się w miarę normalnie. Żadnych dziwnych tajemnic i niebezpieczeństw.
— Jesteście jak dzieci — westchnęła Hermiona, po czym pospiesznie skierowała się w stronę pobliskiej ściany.
Przeszła wzdłuż niej trzy razy, a gdy tylko pojawiły się drzwi, weszła do środka i wrzuciła udko do kosza znajdującego się zaraz przy wejściu. Ron jęknął przeciągle, mrucząc pod nosem coś o marnowaniu jedzenia.
Danielle tak naprawdę nie miała jeszcze okazji zobaczyć ich sali do ćwiczeń. Ostatnio musiała spędzić wieczór na wizycie kontrolnej u Pomfrey i chyba nigdy by tego nie odżałowała, gdyby nie to, że jeszcze niczego nie ćwiczyli. Ustalali tylko nazwę. O ile ustaleniem można było nazwać to, że Cho Chang wymyśliła śmieszny zbitek słów i jakoś się przyjęło. Skrót, GD, nawet się Danielle podobał, ale nigdy by tego nie przyznała. W końcu wyszedł od Cho.
Pokój, w którym się znaleźli, był ogromny. Oświetlały go wiszące przy ścianach pochodnie, podobne do tych znajdujących się w lochach. Pod ścianami stały drewniane biblioteczki, pełne rozmaitych książek, których tytuły znała zapewne tylko Hermiona. Na podłodze leżało mnóstwo miękkich, jedwabnych poduch. Na półkach w dalekim końcu pomieszania stały różne dziwaczne przyrządy. Ich zastosowania z pewnością nie znał nikt z ich czwórki.
Nie musieli długo czekać. Ledwo Hermiona rozsiadła się na poduszce i otworzyła obszerną książkę, którą zdjęła z jednej z półek, a rozległo się pukanie do drzwi. Nikt jednak nie czekał na zaproszenie. Parvati Patil i Lavender Brown weszły do środka, jednak nie przejęły się zbytnio wyglądem pomieszczenia. Danielle to nie zdziwiło. W końcu wszyscy już tu byli wcześniej. Oprócz niej.
Dziewczyny od razu podbiegły do Rona i Harry'ego, żeby zapytać ich o jutrzejszy mecz. Nie to, żeby interesowało je to jakoś specjalnie. Ross odnosiła wręcz wrażenie, że Lavender chce zaimponować Weasleyowi, co było conajmniej dość dziwne, ale nie przeszkadzało jej to. Chciała, żeby jej przyjaciele byli szczęśliwi i chyba dlatego starała się znosić ciągłe gadanie Harry'ego o Cho.
Po chwili zjawiły się Gina i Fay, a za nimi Ginny, Holly Atkins i niziutka Puchonka z włosami zaplecionymi w warkoczyki. Zamykające się drzwi przytrzymał Dean Thomas, który niedługo później już stał przy ścianie obok Neville'a, z którym przyszedł.
Danielle rozejrzała się. Hermiona czytała, Ron i Harry konwersowali z Parvati i Lavender (Brown udawała, że rozumie, na czym polega nurkowanie). Sama podeszła więc pospiesznie do dwóch Gryfonów, machając im już z odległości kilkunastu metrów.
— Hej, Neville, hej, Dean! — przywitała się, kiedy stanęła tuż przed nimi. — Gdzie zgubiliście Seamusa?
— Jest w bibliotece — odpowiedział od razu Neville i już miał kontynuować, gdy Dean się wtrącił:
— Chciałem, żeby też przyszedł. Tylko on mruknął coś o tym, że nikt go tu nie chce, więc nie będzie się naprzykrzał. Ma dziś gorszy dzień. I jeszcze ta kłótnia, jego i Harry'ego. Oni wciąż mają do siebie problemy.
— Na pewno on nie chce? — jęknęła Dan. Większość wypowiedzi Deana mało ją interesowała. Chciała tylko w jakiś sposób dowiedzieć się, dlaczego Seamus nie należał do GD. Myślała, że ktoś zaproponuje mu członkostwo. Jeśli nie na pierwszym spotkaniu, to zawsze mógł przyjść przecież na kolejne. Te ich kłótnie strasznie ją irytowały. Dlaczego nie mogli się po prostu pogodzić? Wszystko byłoby wtedy o wiele łatwiejsze!
— Wydaje mi się, że chce i chętnie by przyszedł. On po prostu unika Harry'ego. Od początku roku. Kłócą się od początku roku! I to przez zwykłą zazdrość!
— Zazdrość? — zapytała Danielle, unosząc do góry jedną brew.
— Są zazdrośni. O ciebie — szepnął Neville i natychmiast poczerwieniał na twarzy. Dean wywrócił oczami i gdyby miny mogły mówić, to ta jego krzyczałaby: No tak, co się będziemy kryć. Najlepiej powiedzieć wszystko co leży na języku! — Merlinie, po co ja to powiedziałem... Proszę, Danielle, nie mów chłopakom, że się wygadałem...
— Tu nie ma co się wygadywać — stwierdził Thomas, obierając zapewne strategię pod tytułem: no a co mi szkodzi? — To widać na kilometr, że są beznadziejnie zazdrośni. Tylko to debile i im udawanie nie wychodzi. Dan, ty tego nie widzisz?
— Nie... Harry i Seamus? Zazdrośni? O mnie? — parsknęła, jakby nigdy nie słyszała lepszego żartu. Och, jak chciała, żeby to była prawda! A przynajmniej ta część, która zakładała, że Harry miał być o nią zazdrosny. Niestety, nie taka była prawda. — Nie wiem, co z Seamusem, ale halo, halo, wiadomości z ostatniej chwili! Harry'emu podoba się ta cała Cho. Z wzajemnością. W każdym razie... Dean, spróbuj przekonać Seamusa. Niech przyjdzie chociaż na jedno spotkanie.
— Danielle, ty tak na ser... — zaczął Dean, ale Ross już wracała do przyjaciół, zostawiając ich dwójkę. Miał przeogromną ochotę pacnąć się w czoło z zażenowaniem. Czy naprawdę otaczali go sami idioci? Zawsze irytowało go to, jak ludzie potrafili być ślepi. I głusi. I ogólnie mało świadomi czegokolwiek.
— Ona chyba naprawdę nie rozumie — szepnął Neville. Jego twarz wracała już do normalnych kolorów, ale wciąż czuł się zawstydzony. Zazwyczaj nie rozmawiał o takich rzeczach. To go nie dotyczyło. Był zdania, że Seamus, Harry i Danielle powinni sami do wszystkiego dojść. — Hermiona też nie rozumie. Chłopaki też. Ale my rozumiemy, o co tu chodzi, tak?
— Tak, Neville... Wydaje mi się, że tak. Może dlatego nas to nie dotyczy. Jesteśmy na to za mądrzy. Na takie wieczne podchody.
— Ty jesteś. Mnie po prostu nikt nie chce — mruknął Longbottom i zanim Dean zdążył zaprotestować jego słowom, pociągnął go za rękę i zaprowadził na środek sali, gdzie formowała się już spora grupka innych uczniów.
Hermiona liczyła wszystkich zebranych. Stawała na palcach i wyginała szyję pod dziwnymi kątami, żeby sprawdzić, czy muszą jeszcze na kogoś zaczekać, czy można już zaczekać. Chwilę wcześniej potraktowała propozycję Harry'ego, żeby nieobecny się odezwał, głośnym prychnięciem. Doliczyła się trzydziestu sześciu osób, nie wliczając przy tym siebie samej, Rona, Danielle i Harry'ego. Oznaczało to, że kogoś brakowało. Szybko pojęła, kogo. Na przeciągły jęk i zapytanie, gdzie na Merlina jest ta łajza Lennox-Vargas, dostała błyskawiczną odpowiedź od bliźniaków. McGonagall miała dla niego zadanie i nie mógł przyjść. Hermiona przyjęła tę wymówkę, jednak jeszcze przez jakiś czas mruczała coś pod nosem. W końcu jednak pozwoliła Harry'emu zacząć wreszcie spotkanie.
Potter kazał wszystkim rozsunąć się po sali, żeby na środku zostało dość miejsca na dwie osoby. Przez grupkę od razu przetoczył się szmer. Czyżby szykował się jakiś pokaz? A może mieli się pojedynkować na zmianę?
— Pomyślałem, że powinniśmy zacząć od czegoś łatwego. Takiej powtórki, zanim przejdziemy do nieco trudniejszych rzeczy — zaczął Harry, stając na środku i starając się nie opuszczać wzroku na buty. — Nawet najprostszy Expeliarmus może wam uratować życie. Wiem, że pewnie ciężko wam w to uwierzyć, ale... Zaraz to zobaczycie. No, może nie do końca będzie to sytuacja zagrażająca życiu, ale wiecie, o co chodzi. Dan, pomożesz?
Danielle otworzyła usta ze zdziwienia. Nie spodziewała się być w centrum zainteresowania, a jednak teraz oczy wszystkich obecnych skierowane były w jej stronę. Szybko się opanowała i pokiwała głową, po czym wyszła na środek i wyciągnęła różdżkę zza paska spódnicy.
— Dzięki. Ja i Danielle zaprezentujemy krótki pojedynek, w którym wykorzystany zostanie Expeliarmus. Większość z was na pewno zna to zaklęcie, ale mimo to może ono sprawiać problemy, dlatego... Po prostu zobaczcie, jak my to robimy, a później poćwiczymy wszyscy.
Każdy w sali przytaknął z entuzjazmem (nawet Zachariasz Smith), więc Danielle i Harry skłonili się sobie nawzajem, po czym oddalili na kilkanaście kroków. Blondynka uśmiechnęła się szeroko, kiedy znów odwrócili się do siebie twarzami i wycelowali w siebie różdżki.
— Drętwota!
Zaklęcie rzucone przez Danielle pofrunęło w stronę Harry'ego z zawrotną prędkością, jednak chłopak zdążył zrobić szybko unik.
— Locomor mortis!
Dan podskoczyła nad świetlistą smugą lecącą w jej stronę. Przez moment obawiała się, że opadnie za szybko i zaklęcie i tak w nią trafi, więc dla pewności jeszcze w locie wycelowała w przyjaciela i krzyknęła:
— Depulso!
Przed tym Harry nie zdążył uskoczyć ani użyć zaklęcia tarczy. Nie do końca spodziewał się tak szybkiego ataku, więc w ostatniej chwili jedynie schylił się lekko, ale mimo to oberwał. Czar odrzucił go na kilkanaście metrów w tył, prawie pod drzwi pokoju. Z tłumu rozległy się ochy i achy, chichoty, a także jedno głośne "O nie, czy nic mu nie jest?", które wyszło z zaczerwienionych usteczek Cho.
Danielle wylądowała na podłodze i, na swoje szczęście, nie dostała wcześniej rzuconym zwieraczem nóg. Szybko, wyprostowała się i wycelowała różdżkę w Harry'ego, zanim ten zdążył się podnieść.
— Expeliarmus! — krzyknęła, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem, a już po chwili różdżka Pottera wyleciała z jego dłoni i wylądowała u stóp Dan.
Większość biła brawo, Zachariasz Smith mruczał coś pod nosem, Cho Chang z przejęciem wstrzymywała oddech i przyglądała się podnoszącemu się z podłogi Harry'emu, a bliźniacy wymieniali się potajemnie syklami.
— I o to chodziło. Użycie Expeliarmusa w odpowiednim momencie może całkowicie zmienić przebieg walki — odezwał się Harry, kiedy już Dan oddała mu jego różdżkę i podniósł się na nogi. — Moim zdaniem to bardzo przydatne zaklęcie. Dan, dlaczego użyłaś go akurat w tamtym momencie?
— Bo byłeś zbyt rozkojarzony, żeby się tego spodziewać. I zbyt poobijany, żeby w porę rzucić Protego — odparła Danielle ze swojego wcześniejszego miejsca, wzruszając przy tym ramionami. Stojący obok Ron poklepał ją po plecach, szepcząc do ucha, że była świetna, a Parvati i Lavender złożyły jej serdeczne gratulacje.
— Właśnie dlatego wyczucie czasu ma znaczenie. Gdyby rzuciła to zaklęcie wcześniej, najprawdopodobniej odbiłbym je albo uniknął i szybko odpowiedział jakimś innym, korzystając z okazji. Brak wyczucia czasu może być zgubny. Tak samo, jak zbytnia pewność siebie, ale o tym innym razem... Teraz pora na to, żebyśmy dobrali się w pary i przećwiczyli to. Ale tylko Expeliarmus, bez pojedynków. — Przez Pokój Życzeń przelał się jęk zawodu. — Pojedynki innym razem, obiecuję.
Wszyscy szybko zaczęli dobierać się w pary, chociaż większość znalazła swoje jeszcze wcześniej. Poszło to tak szybko, że Danielle nawet nie zauważyła, że została sama. No, jeśli nie licząc wciąż stojącego na środku Harry'ego, ale on był nauczycielem, raczej się nie liczył. Zaczęła żałować, że nie ma tu Seamusa Finningana. Lubiła go, a jeśli jego obecność wkurzała Wybrańca, to tym bardziej powinien się tu znaleźć. Ją wkurzała Cho. W świecie powinna panować równowaga.
***
James Lennox-Vargas powstrzymywał się od wyjścia z siebie i stanięcia obok. Ten dzień okazał się dla niego wyjątkowo podły. Nie dość, że musiał opuścić spotkanie Gwardii Dumbledore'a z powodu jakiegoś widzimisię dyrektora, to jeszcze to widzimisię ogromnie go wkurzało. Dlaczego on zawsze dowiadywał się o wszystkim ostatni? Hadley z całą pewnością już wiedziała, ale nie mógł się upewnić, bo, w przeciwieństwie do niego, ona mogła pójść na dodatkowe zajęcia z Obrony. Właściwie miał możliwość zapytać Adele, czy słyszała już najnowsze wieści, ale nie wtedy, kiedy musiał oprowadzać po szkole Katastrofę, jak zdążył ją nazwać w myślach.
— Wiesz, zawsze mi się wydawało, że oprowadzanie po szkole polega na wskazywaniu i mówieniu, a nie milczeniu i... Okazywaniu ogólnego zniechęcenia.
— To źle ci się wydawało — burknął Gryfon, zaciskając palce na różdżce. Bawili się nim. Nie lubił, gdy ktoś się nim bawił. — Mnie się wydawało, że moja rodzina nie żyje, a jednak ty wyglądasz na całkiem żywą.
Amaryllis westchnęła. Wiedziała, że to był okropny pomysł, żeby zgodzić się na naukę w Hogwarcie. W końcu to i tak miał być jej ostatni rok. Wolałaby być z matką – gdziekolwiek ta w tym momencie przebywała. Bycie tu wiązało się z koniecznością poznania rodziny. Tej, o której marzyła jako mała dziewczynka. Matka nie ukrywała przed nią faktu, że gdzieś w Anglii istnieją inni członkowie jej rodziny. Zawsze jednak powtarzała, że nie mogą ich odwiedzać. Twierdziła, że wujek bardzo się na nią (mamę, oczywiście) gniewa i lepiej ograniczać się do świadomości, że nie są same. Szkoda tylko, że wujek Martin nie żył od trzynastu lat, tak samo, jak ciocia Catherine. Też czuła się oszukana. I to okropnie oszukana. Ale rozumiała Jamesa.
— Mówiłam ci już. Mama twierdziła, że kontakt pogorszy sprawę. Że to powiększy konflikt pomiędzy nią a twoim...
— Nieżyjącym ojcem. Wybacz, ale nie wierzę w to, że nie wiedzieliście o ich śmierci. Przez trzynaście lat nie dawałyście znaku życia. Żadnej kartki na święta czy innej pierdoły. Przez jebane trzynaście lat życia byłem pewny, że jedyną moją żyjącą rodziną są siostry. I Vargasowie.
Nazwał ją Katastrofą, bo jej istnienie burzyło wszystko to, co do tej pory wiedział na temat swojej rodziny. Jako mały chłopiec trafił pod dach Vargasów razem z dwiema siostrami, tuż po tym, jak potwierdzono śmierć ich rodziców w wypadku samochodowym i rzekomo nie znaleziono żadnego pozostałego przy życiu członka rodziny. Nie to, żeby życie u Riley i Howarda mu się nie podobało. Nie mógł narzekać. Problem leżał w tym, że został oszukany, a przynajmniej tak się czuł.
— James, uwierz, że dla mnie to też nie jest łatwe... Ja myślałam... Nie wiedziałam, że ciocia i wujek nie żyją. Matka nic mi nie mówiła. Tylko tyle, że żyjecie, ale nie możemy się kontaktować. Z każdym pytaniem słyszałam "może za rok". Nawet nie wiedziałam, jak macie na imię. Jak pytałam, odpowiadała "nie wiem, chyba jakoś... Justin, Hannah i Amelie".
— Przynajmniej pierwsze litery się zgadzają — burknął James i rozluźnił palce zaciśnięte na różdżce. Jego złość lekko zelżała, ale nie zniknęła całkowicie. Nie rozumiał tego. Wiedział, że świat czarodziejów bywał pokręcony, ale to wydawało mu się przesadą. Jeszcze te sny, które miewał od jakiegoś czasu... Zawsze przedstawiały to samo. Widział to od boku, ale i tak sprawiało ogromny ból. Krew, gwiazda i nieobecne, zamglone oczy. Często wyśmiewał Emily za jej strach przed horrorami, ale teraz sam miał ich serdecznie dość.
Widok w snach przerażał go. Nie znosił patrzeć na swoje własne ciało, leżące gdzieś w krzakach i zlane własną krwią. Gorsze od tej niemal codziennej wizji było jedynie to, że sam nie wiedział, kiedy dokładnie miało to nastąpić i jak mógł temu zapobiec. Chciał, próbował, skontaktować się z Danielle Ross i zapytać ją o to, w końcu chyba miała o tym pojęcie większe od niego, ale coś go od tego powstrzymywało. Chyba zbyt się bał, zresztą, kiedy ostatnio próbował, dziewczyna kazała mu na siebie uważać. Może też to widziała? Przez myśl przeszło mu nawet udanie się do tej wariatki, Trelawney, ale zrezygnował z tego bardzo szybko. Emily przesiadywała tam stanowczo za często, w końcu chciała nauczać Wróżbiarstwa. Wolał nie ryzykować, że jego przyszywana siostra się o tym dowie.
A do tego wszystkiego była jeszcze Katastrofa. Pojawiła się znikąd i wszyscy próbowali wmówić mu, że jest jego kuzynką. Absurd. Nie wiedział już, czy powinien w to wierzyć, czy nie, ale każda opcja zakładała, że został oszukany. A Dumbledore bezczelnie się nim bawił. Jakby nie było nikogo innego, kto mógłby oprowadzić nową po szkole. Dlaczego akurat on? Bo podobno byli spokrewnieni? I co, tak po prostu miał w to uwierzyć? A nawet jeśli wierzył, tak czysto hipotetycznie, to nie widział tu powodu do radości.
— James? — zaczęła niepewnie Amaryllis. Czuła się dziwnie w towarzystwie tego chłopaka. Sprawiał wrażenie okropnie ponurego i markotnego, na dodatek widocznie był na nią zły. — Znowu się nie odzywasz... Jeśli nie chcesz, to nie musimy tego robić. Pewnie miałeś jakieś plany, ja... Nie wiedziałam, że dyrektor ot tak zaproponuje oprowadzanie. Serio, możesz mnie tu tak zostawić, nie będę miała nic... No, może mógłbyś najpierw powiedzieć, jak dojść do Wieży Gryffindoru, ale jeśli nie, to sama...
Jamesa coś poruszyło. Był zły, to prawda. Teraz jednak zauważył, że tak naprawdę to wyładowywał całą tą swoją złość na nie tej osobie, co trzeba. Czym Katastrofa była mu właściwie winna? Sama go nie oszukała, raczej nie miała zbyt wielkiego wpływu na własną matkę. I na Dumbledore'a. To ich powinien winić. Swoją domniemaną ciotkę i dyrektora. A może nie tylko ich? Może był ktoś jeszcze? Ilu wiedziało? Teraz nie był nawet pewny tego, czy ktokolwiek poinformował o zaistniałej sytuacji jego siostry. A Vargasowie? Gdyby wiedzieli, to by mu powiedzieli. O to był spokojny.
— Jesteś w Gryffindorze? — zapytał, ale nie odważył się spojrzeć na dziewczynę. Małe kroczki. Najpierw musiał przestać się tak złościć.
— Tak. Tak jak ty i... — przyznała, ale ugryzła się w język. Szybko zauważyła, że to nie jej obecność tak działa na Jamesa. Tu chodziło o coś innego. O jej matkę. Czy to do niej żywił urazę? Z pewnością. Pewnie czułaby to samo.
— Wiesz o mnie więcej, niż ja o tobie. Kto ci powiedział, że...
— Masz na szyi krawat w barwach Gryffindoru. To dlatego — odparła Amaryllis i uśmiechnęła się lekko. Chyba szło jej całkiem nieźle. Nigdy nie była zbyt dobra w stosunkach międzyludzkich, być może dlatego, że przez całe lata jedyną osobą, z którą żyła na co dzień, była jej matka. Nie chodziła wcześniej do szkoły, uczyła się w domu i w ogóle rzadko wychodziła. Nie wiedziała, dlaczego, ale wolała się nie przekonywać i nie wykorzystała żadnej okazji na wymknięcie się z domu. — Jesteś na siódmym roku, prawda?
— Nie. Na szóstym — mruknął i zatrzymał się. Nawet nie zauważył, że doszli do Wielkiej Sali. Po kolacji była okropnie opustoszała i nikt już się tam nie kręcił. — Hadley, Adele i Mike też. Hadley i Adele to moje siostry. Rodzone. Mike to brat, ale nie... Wiesz, kocham go jak brata, ale nie ma między nami pokrewieństwa.
— Hadley i Adele to zupełnie co innego jak Hannah i Amelie — zauważyła siedemnastolatka, także stając w miejscu. Hogwart bardzo jej się podobał. W zamku panował przyjemny, rodzinny klimat, ale czuć też było powiew czegoś złowrogiego i tajemniczego. To ją intrygowało. Co było z magicznych światem nie tak? Matka zawsze ją przed nim przestrzegała, powtarzając, że czeka tam jedynie wielkie zło, które chce dopaść je obie. Ale mimo to uczyła ją przeróżnych zaklęć i klątw. Amaryllis nie rozumiała tego ani trochę, przez co jeszcze bardziej ciągnęło ją do odkrywania wszystkich ukrytych tu zagadek. W końcu gdzie było to całe zło? Jedyne, jakie spotkała, było daleko stąd i zostało pokonane, więc nie było powodów do zmartwień. — I chyba wiem, o co może ci chodzić... Ale nigdy nie kochałam kogoś jak brata.
— Justin i James też zasadniczo się różnią. Zresztą... Jak poznasz Mike'a, zrozumiesz. Jego nie da się nie pokochać — stwierdził James i spojrzał na twarz Amaryllis. Nie byli do siebie ani trochę podobni. Miała skórę ciemniejszą od niego, a włosy mogły przypominać najwyżej te należące do Hadley. Brązowe, falowane. Nie jasne i proste jak jego. Nawet oczy były inne. Też przypominały mu siostrę. Podchodziły pod błękit. Zastanawiało go, czy jej matka też tak wyglądała. — Tylko proszę, nie narzucaj mu się. Jest dość nieśmiały i... Zmiany go przytłaczają, okej? Najlepiej to nikomu się zbytnio nie narzucaj. Zazwyczaj nikt nowy nie pojawia się w środku roku szkolnego i to na ostatni rok. Lepiej nie prowokować plotek.
— Yhym, ok, irmão.
— Hiszpański?
— Portugalski. Czasami brakuje mi słowa w angielskim. — Amaryllis wzruszyła ramionami i wsunęła dłonie do kieszeni swojej przydużej, zielonej bluzy.
James pokiwał ze skupieniem głową. Więc Portugalia. To mógł być klucz. Jeśli miał rozwiązać dziwną i pokręconą zagadkę własnej rodziny, musiał zacząć od Portugalii. Nie to, żeby Amaryllis go obchodziła, a tym bardziej jej matka. Coś mu podpowiadało, że to nagłe pojawienie się członków jego rodziny (a przynajmniej osób, które się za nią podawały) mogło mieć większy lub większy związek z jego snami. Z jego śmiercią.
Musiał to rozgryźć. Nie spieszyło mu się w zaświaty.
***
Ron był blady. Bledszy niż Danielle na co dzień i bledszy niż Harry przed swoim pierwszym meczem. Dan podejrzewała, że gdyby ktoś przystawił do twarzy Weasleya bielutką kartkę papieru to nikt nie zauważyłby różnicy pomiędzy ich barwami. Przy stole Gryffindoru każdy śmiał się i ekscytował nadchodzącym meczem. Każdy z wyjątkiem Rona.
— Chyba byłem chory, że postanowiłem się zgłosić — mruknął rudzielec, ignorując próby karmienia przez Harry'ego. Nie miał ochoty na jedzenie, chociaż przyjaciel bez przerwy przekonywał go o tym, że przecież musi, bo inaczej zemdleje. — Chory. Dlaczego mnie nie powstrzymaliście?
— Nie pieprz głupot — powiedział Harry, ze znurzeniem dokładając na talerz przyjaciela coraz to nowsze dania, tworząc ogromny miszmasz. — Będzie dobrze. To normalne, że się denerwujesz.
— Nic nie będzie dobrze. Jestem do niczego. Do niczego!
— Ron, ogarnij się i przestań jęczeć! — zganiła brata Ginny, siedząca zaraz obok spokojnie jedzącej śniadanie Danielle. Od kiedy blondynka dowiedziała się, że Weasleyówna chodzi z Michaelem Cornerem zapałała do niej jakąś większą sympatią. Już nie patrzyła na nią jak na potencjalną konkurencję, ale jak na naprawdę dobrą koleżankę. — Jesteś dobry. Może nie taki jak Wood, ale Wood trenował dłużej niż ty. Zresztą, nie było nikogo lepszego na obrońcę, więc nawet jeśli coś nie wyjdzie, to mogło być przecież gorzej. Nawet Fred i George stwierdzili, że jesteś świetny. Przestań robić z siebie ofiarę i weź się w garść.
— Yhym — mruknął jedynie Ron i spojrzał na pucharek pełen herbaty w taki sposób, jakby rozważał, czy się w nim nie utopić i oszczędzić stresu z wyjścia na boisko.
— Cześć.
Danielle i Ginny musiały się obrócić, żeby zobaczyć, kto przyszedł się przywitać. Była to Luna Lovegood, czwartoroczna Krukonka. Zazwyczaj ubierała się nieco odmiennie i dziwacznie (tak, jak i się zachowywała), ale większość członków GD zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Tym razem Luna miała na głowie wielką głowę lwa, która w tak dużym stopniu przypominała prawdziwą, że Dan podskoczyła na ławeczce i ochlapała się mlekiem.
— Kibicuję Gryffindorowi! Zobaczcie, co robi ten lew! — powiedziała Luna, typowym dla siebie, rozmarzonym głosem i dotknęła różdżką kapelusza. Lew otworzył paszczę i ryknął tak realistycznie, że większość siedzących blisko uczniów podskoczyła, Danielle wylała na siebie jeszcze więcej mleka, a profesor McGonagall poważnie zastanawiała się nad interwencją, ostatecznie jednak poświęcając całą swoją uwagę dokończeniu owsianki. — Fajnie, co nie? Chciałam, żeby pożerał węża, ale nie było już na to czasu... W każdym razie... Powodzenia, Ronald!
I odeszła podskakując niczym łania, a kapelusz na jej głowie chybotał się i wydawał z siebie bliżej nieokreślone dzięki, dopóki nie usiadła przy stole Ravenclaw. Danielle była w trakcie ścierania z siebie mleka, przy pomocy Ginny, kiedy przy stole pojawiła się Angelina z Katie i Alicią. Pośpieszyła ona tylko Harry'ego i Rona, po czym udała się razem z koleżankami w stronę wyjścia z zamku.
— Na Merlina... Labe Evanesca!* — westchnęła Hermiona i rzuciła na czerwony sweterek przyjaciółki zaklęcie, dzięki któremu plama szybko zniknęła. Harry, Ginny i Danielle spojrzeli na nią ze zdziwieniem. — No co? Czytałam trochę ostatnio...
Po pięciu minutach (kiedy już okazało się, że Ron i tak nic nie zje, chociaż Harry próbował już nawet metody pociągu i tunelu) chłopcy wstali z zamiarem udania się na boisko. Hermiona pocałowała obojgu w policzki, życząc powodzenia, a Ginny przybiła im żółwiki. Danielle wzięła przykład z Granger, jednak przy Harrym zatrzymała się na sekundę dłużej. Korzystając z tego, że Ron był zbyt rozkojarzony tym, co właśnie zaszło, wyszeptała Potterowi na ucho:
— Tylko nie pozwól, żeby Ron zobaczył te śmieszne naszywki Ślizgonów. Powodzenia, dacie radę, k-, jesteście świetni.
Harry nie zdążył zapytać, o co dokładnie chodzi, bo Hermiona niemal siłą pokochała ich w stronę wyjścia z Wielkiej Sali.
Danielle usiadła znów na ławeczce i wymieniła zaniepokojone spojrzenia z Ginny i Hermioną. We trzy już wcześniej zauważyły srebrne w kształcie korony plakietki u większości Ślizgonów i domyślały się, że nie może to wróżyć niczego dobrego. Na pewno miały jakoś wytrącić Gryfonów z równowagi, jak te rok temu z napisem "POTTER CUCHNIE" albo te wszystkie rzeczy, które członkowie drużyny Slytherinu przez ostatni tydzień robili graczom z Gryffindoru. Alicia Spinnet ledwo wyszła ze Skrzydła Szpitalnego, ponieważ Montague uznał za zabawne doczarowanie jej dodatkowej pary oczu.
— Co teraz będzie? Jeśli Ron zobaczy napisy na tych plakietkach... — zaczęła z niepokojem Hermiona, przypominając sobie wdzięczne hasło "WEASLEY JEST NASZYM KRÓLEM". Cokolwiek miało to oznaczać.
Ginny otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale przeszkodził jej James Lennox-Vargas, który właśnie się do nich dosiadł. Hermiona odsunęła się w prawo, jakby chcąc mu przypomnieć, że przecież ona nie bardzo za nim przepada, ale Gryfon zdawał się nie zwracać na to uwagi. Położył natomiast przed nią sporej wielkości kawałek pergaminu. Na samej górze zapisane było, całkiem ładnie i wyraźnie, "Weasley jest naszym królem".
— Dostałem od siostry. Z wyraźnym poleceniem wykorzystania tego mądrze i bynajmniej nie miała na myśli śpiewania tej... niezwykle... durnej pieśni. Pomyślałem, że przyda mi się pomoc i będziecie zainteresowane...
Dwadzieścia minut później trybuny były już zapełnione. Wszyscy czekali na to, aż kapitanowie uścisną sobie dłonie i rozpocznie się mecz. Luna Lovegood co kilka minut zmuszała swój lwi kapelusz do ryczenia, a sektor Gryffindoru skakał i machał transparentami wspierającymi swoją drużynę. Od strony Ślizgonów dochodziło jednak coś brzmiącego jak śpiew, jednak nie tak głośny, żeby po drugiej stronie boiska dało się usłyszeć słowa.
W końcu rozległ się gwizd pani Hooch i czternaście mioteł poderwało się w górę. Piłki zostały uwolnione i już po chwili rozpoczęła się prawdziwa gra.
— Johnson ma kafla! Omija Montague'a i Kennedy! Iiii...! Strzela! Tak! Co za dziewczyna! Mówię jej to od lat, a nadal nie chce się ze mną umówić!
— JORDAN!!!
— To tylko taka ciekawostka, pani profesor. Dodaję trochę romansu do tego widowiska. Każdy lubi romanse!
Danielle ciężko było się z tym nie zgodzić, jednak jej uwagę w pełni przykuwało teraz nie boisko, a tłum drących się coraz głośniej Ślizgonów. Zjadała ją trema. W dłoniach trzymała kawałek pergaminu, jeden z wielu, które krążyły teraz po wszystkich sektorach. Hermiona siedziała rząd za nią. Już w Wielkiej Sali zapowiedziała, że ona się pod tym pomysłem nie podpisze, bo to jak zniżanie się do poziomu Malfoya. Jednak podrzuciła im kilka całkiem niezłych rymów i Dan była pewna, że przyjaciółka trzyma kciuki za ich drużynę i też denerwuje ją to, co się stanie, gdy słowa piosenki zaczną docierać na boisko.
— Weasley sam nas dziś wyręczy,
Nie zasłoni dziś obręczy!
Więc Ślizgoni piejmy chórem:
Weasley jest naszym królem!
W koszu się urodził nam
Zawsze kafla puści sam
Weasley sprawi, że wygramy
W Weasley'u króla mamy!**
Danielle wychyliła się lekko za barierkę. Zobaczyła, jak Harry mocniej ściska trzonek miotły. Był tak blisko trybun, że mogłaby coś do niego powiedzieć bez krzyczenia. Widocznie tam niżej też słyszeli piosenkę Ślizgonów i raczej nie bardzo im się to podobało.
— ANGELINA JOHNSON ZNÓW MA KAFLA! — krzyknął Lee Jordan i Dan była pewna, że próbował on zagłuszyć złośliwą piosenkę dochodzącą z sektora Slytherinu. — PODAJE DO KATIE BELL. KATIE BELL WYMIJA KENNEDY I RZUCA. BYŁO BLISKO. OJEJ, CRABBE CHYBA WŁAŚNIE DOSTAŁ TŁUCZKIEM OD GEROGE'A WEASLEYA.
George machał pałką na prawo i lewo, starając się posłać jak najwięcej tłuczkiem w stronę uśmiechającego się z kpiną Montague'a. Fred też nie próżnował. Najlepiej jak mógł krył Katie i Angelinę, gdy próbowały zdobyć kolejny punkt.
Danielle usłyszała świat lecącej w powietrze fajerwerki. Kiedy tylko kolorowe światła pojawiły się nad sektorem Gryffindoru, ze wszystkich stron zaczął rozlegać się powolny, ale mocny pierwszy wers piosenki. Ich piosenki.
— To Gryfoni złapią dziś znicza
Malfoy tylko się opiernicza
Mecz sabotuje nam
W piachu wyląduje sam!
Nikt nie boi się tchórzofretki
Damy przed wami popis wielki
Wygrana Gryffindoru będzie
A Malfoyowi łez ubędzie!
— Warrington ma kafla! Jedyną przeszkodą jest obrońca...
— Weasley sam nas dziś wyręczy
Nie zasłoni dziś obręczy!
Weasley sprawi, że wygramy
W Weasley'u króla mamy!**
— Mecz sabotuje nam
W piachu wyląduje sam!
— Punkt dla Slytherinu! Spinnet przejmuje kafla!
Danielle czuła, że piecze ją gardło. Od samego początku próbowała, razem z innymi chętnymi uczniami, przekrzyczeć tą okropną piosenkę Ślizgonów, ale było to istną syzyfową pracą. Dawali z siebie wszystko, ale na nic, bo kolejne wersy "Weasley jest naszym królem" pobrzmiewały coraz wyraźniej i zaczynało ją zastanawiać, dlaczego żaden z nauczycieli nic z tym nie robi. Nawet Hermiona dołączyła się do śpiewania ich wersji, a w końcu początkowo była przeciwna takim metodom. Lee Jordan także próbował przekrzyczeć to wszystko, ale on przynajmniej miał nagłośnienie jako komentator.
— Nie damy rady — jęknęła w końcu Parvati, przeskakując jeden rząd siedzeń i stając obok Danielle. Jej twarz była cała czerwona od tego krzyczenia, a głos lekko zachrypnięty. — Oni są zbyt głośno. I śpiewają takie okropne rzeczy... Biedny Ron.
Parvati skrzywiła się, widząc wyciągnięta w jej stronę dłoń stojącego niedaleko Deana Thomasa. Z początku nie zauważyła leżącej na niej różowej pastylki.
— Weź. To pastylka. Na gardło — wyjaśnił chłopak. Dziewczyna wzięła pastylkę i wrzuciła do ust w ten sposób, w jaki wielu ludzi wrzuca popcorn. Danielle już przygotowywała się do udzielenia ewentualnej pierwszej pomocy, ale Patil się nie zadławiła. Gryzła z taką zawziętością, że Dean i Dan mogli to usłyszeć mimo ogólnego gwaru. — Parvati, nie tak. To do ssania, nie gryzienia. Jak pogryziesz, nie zdąży zadziałać.
— Niepfotsepne komplifacje — mruknęła Parvati, ale zastosowała się do rady Deana i przestała gryźć pastylkę. Wszyscy wiedzieli, co miała na myśli: lecznicy eliksir od pani Pomfrey załatwiłby sprawę dużo szybciej. Patilowie byli stuprocentowo czarodziejską rodziną i zapewne nigdy nie korzystali z mugolskich metod na bolące gardło albo tym podobne dolegliwości. — Too... Kiedy przestanie boleć?
— Trochę to potrwa — mruknęła Danielle, skupiając całą swoją uwagę na meczu. Ślizgoni dalej krzyczeli, ale cała reszta nie pozostawała im dłużna. Kto jeszcze mógł, ten śpiewał, a kto nie dawał już rady, czekał w milczeniu, aż ból zelżeje i będzie mógł wrócić do wcześniejszego zajęcia. Gdzieś w oddali, od strony sektora Ravenclaw, rozległ się ryk kapelusza-lwa Luny i Dan poczuła coś na rodzaj pokrzepienia. Nawet, jeśli przegrają mecz, to Ślizgoni nie odniosą sukcesu. Nie złamią ich.
Danielle była akurat zbyt zajęta oglądaniem wojny na tłuczki pomiędzy Fredem Weasleyem, a Crabbem, kiedy kibice Gryffindoru zaczęli przeraźliwie piszczeć. Czyżby wygrali? Naprawdę wygrali ten mecz pomimo tych wszystkich puszczonych goli?
Pisk kibiców został prawie zagłuszony przez porządne i donośne łupnięcie. Właśnie ktoś oberwał tłuczkiem. Nawet nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, kto. Parvati pisnęła "O matko, nie..." i prawie upadła z wrażenia, jednak w porę wsparła się na ramieniu Deana. Hermiona krzyknęła ze smutkiem w głosie: "Proszę, tylko nie to...!", a cały otaczający ją tłum Gryfonów wydawał z siebie rozmaite dźwięki nie świadczące o ich zadowoleniu.
Mimo to odwróciła się w stronę, z której doszło łupnięcie. Angelina pomagała właśnie Harry'emu wstać z murawy. Chyba nie odniósł większych obrażeń. Odetchnęła z ulgą. Cała reszta zawodników lądowała, a pani Hooch tłumaczyła coś Goyle'owi, wymachując przy tym dłońmi na rozmaite sposoby. Pod trybunami natomiast rozpoczęła się dziwna przepychanka, która w szybkim tempie zmieniła się w bójkę. No pewnie, jakby do tej pory było zbyt nudno!
***
— Zdyskwalifikowani — mruczała Angelina, kiedy wieczorem cała drużyna i większość reszty domowników siedziała w Pokoju Wspólnym nie widząc, czy cieszyć się z wygranej, czy załamywać utratą trzech zawodników. — Zdyskwalifikowani. I co my teraz zrobimy? Bez pałkarzy i szukającego... Nie mamy czasu zrobić nowego naboru! To jest tak cholernie niesprawiedliwe...
— Goyle dostał zdania. Dostał zdania! — krzyknęła ze złością Ginny i kopnęła nóżkę od stolika na znak swojego zdenerwowania.
— I dlaczego usunęła Freda? Przecież nic nie zrobił!
— Gdybyście mnie nie trzymały, Alicio — odezwał się Fred, podnosząc wzrok znad swoich butów i spoglądając prosto w oczy długoletniej koleżanki. — Gdybyście mnie nie trzymały, to zmiażdżył bym tego małego gada. Starłbym ten złośliwy uśmieszek z jego wstrętnej, arystokratycznej gęby!
— Wiemy, Freddie. Dlatego cię powstrzymywały — mruknął James, opierając się o ramię George'a. Głos wciąż miał lekko zachrypnięty po meczu.
— Katie... Katie, lista rezerw, natychmiast! — Angelina wyraźnie się ożywiła. Widocznie zdążyła już coś wykombinować na to fatalne położenie, w którym znalazła się jej drużyna. Zawodnicy, i nie tylko, zrobili wielkie oczy. Od kiedy posiadali listę rezerw? I dlaczego nikt o niej nie wiedział? Katie Bell zanurzyła dłonie w kieszeniach dżinsowej kurtki, którą akurat miała na sobie i już po chwili podała pani kapitan nieduży kawałek pergaminu. — Dobra, zobaczymy w takim razie... Benson! Kyle Benson, który to?!
Tłum zgromadzony w Pokoju Wspólnym nieco się rozstąpił, a w stronę rozłożonych na fotelach, kanapie i dywanie członków drużyny (i kilku innych, którzy zdołali się tam wcisnąć), przykuśtykał jakiś trzecioklasista. Przykuśtykał, bo jego noga opakowana była w wielgachny gips.
— No ty sobie chłopie nie żartuj! Kiedy ty to zrobiłeś? I dlaczego Pomfrey nie dała ci eliksiru na zrost kości?
— Mam Cartagahne... Cartonę? Capinę? Nie wiem, jak to się nazywa, proszę, nie każ mi tego mówić. Eliksiry na mnie nie działają.
— No świetnie! Wystrzałowo po prostu! Zachciało się wyjątkowości... Akurat najlepszy z aspirujących na pałkarzy musi mieć rzadką klątwę rodową? Na litość! Tak grał nie będziesz, przykro mi.
Kyle pokiwał głową i odkuśtykał z powrotem, a Angelina zanurzyła się w swojej liście. Czyżby prześladował ją pech? Od zaledwie dwóch miesięcy była kapitanem, a już musiała zmierzyć się z trudnymi zadaniami. Dolores Umbridge zdecydowanie chciała uprzykrzyć jej życie. Najpierw z tą zgodą na drużynę, teraz usunęła jej graczy na zawsze...
— Ginny Weasley. Będziesz szukającą? Będziesz, super. Świetnie ci szło na naborze w tym roku, ale wtedy jeszcze nie szukaliśmy szukającego. Podziękuj Potterowi.
— Jejku, Angie... Dzięki! — pisnęła Ginny i zaczęła szeptać do George'a coś, co chyba spowodowało u niego irytację, bo zaczął przewracać oczami na każde jej słowo.
Harry czuł się już wystarczająco źle, ale to, jak szybko Angelina zastąpiła go młodszą siostrą Rona dobiło go jeszcze bardziej. Umbridge zabrała mu grę, którą kochał prawie tak mocno, jak swoich przyjaciół. Była jak zaraza albo gorzej – jak dementor, wysysający całe szczęście.
— Jejku, dlaczego tak mało? Katie, dlaczego zapisałam tylko trzy nazwiska?
— Bo stwierdziłaś, że nie było tam nikogo więcej godnego uwagi, Angie.
— Nienawidzę tamtej mnie — jęknęła Angelina i zgniotła listę, po czym wyrzuciła ją do kominka. Pergamin momentalnie zajął się ogniem. — Ross, umiesz grać jako pałkarz?
— Że ja? — zdziwiła się Danielle i odsunęła lekko od Harry'ego, w którego ramię jeszcze przed chwilą się wtulała. Jego bluza pięknie pachniała. — Nieeee. Potrafię być tylko ścigającą.
— No weź, Ross. Chyba potrafisz odbić tłuczek? Zresztą, nawet jeśli nie, to się nauczysz. Ważne, że potrafisz utrzymać się na miotle. Nie mamy czasu na nabory!
— Ale... Ja nie mam miotły!
— Jeden z jakimiś klątwami i złamanymi nogami, a druga nie ma miotły! No do cholery jasnej! Zabierz Potterowi, jemu jest już niepotrzebna. No, chyba, że ma zamiar sprzątać Pokój Wspólny.
— Chętnie bym ją oddał Danielle, ale nie mogę — burknął Harry. — Umbridge ją skonfiskowała. Miotły Freda i George'a też.
Bliźniacy pokiwali ze smutkiem głowami. Danielle za to odetchnęła. Bez miotły nie mogła grać, a chociaż od dawna było to jej marzeniem, to perspektywa zajęcia pozycji pałkarza ją przerażała. Przecież nigdy tego nie robiła, nie potrafiłaby się nawet zamachnąć pałką, a co dopiero odbić tłuczek! I to w dobrym kierunku! Ten pomysł był okropny i ani trochę się jej nie podobał, ale z drugiej strony chciała się przydać. No i nawet podobało się jej to, że Angelina uważała ją za dobrą na rezerwową, ale z drugiej strony... Przecież nie mogła nauczyć się być pałkarzem do następnego meczu, prawda? Zadanie wręcz niewykonalne.
— To coś wymyślę — mruknęła Angelina, podnosząc się z fotela i łypiąc groźnie na wykluczonych z gry zawodników. Czy naprawdę musieli dać pokaz akurat teraz? Bycie kapitanem okazało się być dużo trudniejsze, niż przypuszczała. Zwłaszcza przez Dolores Umbridge i ogniste temperamenty bliźniaków i Pottera. Ledwo zdołała wybłagać zgodę na udział w rozgrywkach, a oni omal nie zrujnowali wszystkich jej starań! Utrapienie. To słowo idealnie podsumowało całą tą sytuację. — Skombinuję miotłę, już i tak trzeba znaleźć jeszcze jednego pałkarza, miotła to dużo mniejszy kłopot... Nawet się nie odzywaj, Ross, nie chcę słyszeć żadnej odmowy. Przynajmniej spróbuj.
— Dasz radę, Dan — szepnęła Parvati Patil, pochylając się nad koleżanką z pokoju. — Przecież zawsze chciałaś być w drużynie! W razie czego, wiesz...
— Parvati! — pisnęła Danielle i to wcale nie dlatego, że Gryfonka okropnie ją przestraszyła tymi nagłymi słowami. Wcześniej milczała, więc Dan wydawało się, że nawet jej tu nie ma. Podobne wrażenie miała odnośnie prawie czterdziestki domowników, którzy wciąż tłoczyli się w Pokoju Wspólnym. — Parvati jest dobrym pałkarzem! Na pewno byłaby sto razy lepsza ode mnie!
— Co?! Nie, ja nie potr...
— To świetnie! Zobaczymy, jak sobie poradzicie na kolejnym treningu. Nie martwcie się, w razie czego zrobimy jakąś podmiankę albo... Cokolwiek. Zrobię wszystko, żeby Gryffindor wygrał w tym roku Puchar Quidditcha! — wykrzyknęła Angelina z entuzjazmem, a kilku uczniów zaczęło wiwatować. Johnson idealnie nadawała się na kapitana, oczywiście zaraz po Woodzie. Widać było, że gra jest dla niej ważna i każdy wiedział, że ta dziewczyna naprawdę zrobi wszystko.
Danielle nie miała serca niszczyć jej wizji. Parvati też nie. Obie patrzyły, jak siódmoklasistka odchodzi w towarzystwie Alicii i Katie w stronę żeńskich dormitoriów mrucząc coś o tym, że nie narzekałaby, gdyby to wszystko okazało się tylko złym snem i mecz byłby dopiero jutro. Migiem Pokój Wspólny przestał przypominać obrady senatu czy czegoś w tym rodzaju i zostało w nim już tylko kilka osób. Banda bliźniaków, Parvati i Lavender, Danielle, Hermiona, Harry i Ginny. Cała reszta stwierdziła wyraźnie, że nie ma co siedzieć i się zamartwiać, tylko pora położyć się spać.
— Odbiło ci?! — pisnęła Parvati i zdzieliła Dan w głowę poduszką, którą wysunęła spod głowy biednego Lee Jordana, który pochrapywał sobie spokojnie oparty o kanapę. Blondynka wydawała z siebie ciche "auć". — Na litość, ja nie chcę grać! Po co gadasz, że jestem dobra?! Nie jestem!
— Jesteś — stwierdzili niemal równocześnie Harry, Hermiona i Lavender. Patil spojrzała na najlepszą przyjaciółkę tak, jakby miała ogromną ochotę przetestować na niej jakiś chwyt zapaśniczy.
— Widzisz? Poza tym, jak nie chcesz, to po prostu powiedz to jutro Angelinie. — Danielle wzruszyła ramionami i znowu oparła się o ramię Harry'ego, który był zbyt zamyślony, żeby w ogóle zwrócić na to uwagę. Zresztą i tak nie miałby nic przeciwko. W końcu byli najlepszymi przyjaciółmi.
Od długiego czasu Potter myślał i niewiele się odzywał. Był też dziwnie ponury, co stanowiło dla Dan niemałą zagadkę. Wytykał sobie rzucenie się na Malfoya czy to, że nie pobił go mocniej? A może martwił się o Rona, który zniknął gdzieś zaraz po meczu? Może myślał o wszystkim tym na raz albo o czymś zupełnie innym.
— Nie mogę jej tego powiedzieć. Nie po tych wszystkich masakrach z dzisiaj! Nie będę dołować pani kapitan!
— Wobec tego widzimy się na treningu, Parvati — mruknęła Danielle, a Patil fuknęła tylko jak rozjuszona kotka, pożegnała się ze wszystkimi i razem z Lavender udała się do pokoju.
Pozostała dziewiątka siedziała w salonie jeszcze przez jakiś czas. Sami nie wiedzieli, dlaczego. Nawet ze sobą przez ten czas nie rozmawiali i ciężko było stwierdzić, czy chcą odpocząć, pozamartwiać się, czy poczekać, aż Ron Weasley łaskawie pojawi się w progach Wieży Gryffindoru.
Hermiona czytała jakąś grubą księgę na fotelu, który wcześniej zajmowała Angelina, a Ginny leżała na dywanie i głaskała kręcącego się wokół niej Krzywołapa. George wydawał się tym faktem zachwycony, bo wybierając podłogę jego siostra przestała zawracać mu głowę kpinami i docinkami, więc do pełni szczęścia brakowało mu tylko, żeby James zostawił jego ramię w świętym spokoju. Lee w dalszym ciągu chrapał oparty o kanapę, Danielle wtulała się w zamyślonego Harry'ego, a Fred i Mike rozmawiali o czymś przyciszonym głosem. Pewnie planowali kolejną promocję na Bombonierki Lesera, a może omawiali zemstę na Draco Malfoyu lub tej wstrętnej Umbridge.
Było prawdopodobnie około dwudziestej trzeciej, kiedy rozległo się skrzypnięcie i portret Grubej Damy rozsunął się, przepuszczając Rona. Danielle poruszyła się niespokojnie. Była bliska zaśnięcia, ale ten nagły odgłos zupełnie ją od tego odciągnął. Spojrzała na przyjaciela i zauważyła, jak bardzo był blady i że w jego włosach dało się zauważyć nieduże drobinki śniegu. Widocznie musiał zacząć padać całkiem niedawno, bo jeszcze po południu świeciło słońce. Ross odczuła ogromną potrzebę, żeby podbiec do rudzielca i go przytulić, ale, ku zdziwieniu wszystkich, wyprzedziła ją Hermiona. Uścisnęła przyjaciela tak mocno, że w normalnych warunkach bliźniacy już zaczęli by kpić z młodszego brata. Teraz jednak nie było im do śmiechu. Nikomu za bardzo nie było.
— I gdzieś ty był?! — zawołała z oburzeniem Hermiona, odsuwając się od Rona i uderzając go lekko w ramię. Wyglądała na naprawdę przejętą tym jego zniknięciem, co średnio pasowało do tego, jak większość postrzegała ich dwójkę. Wiecznie się sprzeczali i nawzajem sobie dogryzali, a sympatię wobec siebie okazywali niezbyt często. — Merlinie, wyglądasz jakbyś spotkał dementora! Chodź i siadaj!
Granger zaciągnęła go na fotel, na którym jeszcze chwilę temu siedziała, wręcz go na niego popchnęła. Sama dołączyła do Ginny na podłodze, co niebywale spodobało się Krzywołapowi. Miał dwa razy więcej miłości do swojej osoby, co skutkowało ciągłym pomrukiwaniem pełnym zadowolenia.
— Przepraszam... — mruknął Ron, uznając swoje obuwie za nad wyraz ciekawe. Starał się unikać spojrzeń wszystkich wokoło. Szczerze miał nadzieję, że kiedy wróci wszyscy będą już spali. Bo po co ktokolwiek miałby na niego czekać? Zniszczył, wszystko zniszczył.
— Za co ty przepraszasz? — zapytał Harry ze zdziwieniem. Odetchnął z ulgą, kiedy tylko zobaczył przyjaciela w Pokoju Wspólnym. Martwił się o niego od rana. Dobrze wiedział, że stres przed pierwszym meczem potrafi dać w kość, a durne docinki przeciwnej drużyny (w tym szczególnie Malfoya) wcale nie polepszały pewności siebie. Przypuszczał, że Ron musiał się teraz czuć okropnie.
— Za to, że sądziłem, że jestem dobry. Że mogę grać w Quidditcha... Przepraszam, zawiodłem... Zawiodłem was wszystkich. Zamierzam jutro zrezygnować.
— Zrezygnować? — odezwał się George i jedną ręką strącił głowę Jamesa ze swojego ramienia. Spojrzał na brata tak, jakby ten właśnie mu oznajmił, że zamierza skoczyć z klifu do morza i zamieszkać z syrenkami. — Zrezygnować? Nie możesz zrezygnować!
— Angelina ma już wystarczająco problemów, Ron — szepnęła Ginny, podnosząc się na łokciach. Krzywołap miauknął żałośnie i trącił jej rękę ogonem, próbując przypomnieć, że wciąż tu jest i nie powinna przerywać pieszczot. — Jeśli zrezygnujesz, będzie musiała szukać kolejnego zawodnika, a dopiero dobrała trójkę.
— Dobrała trójkę? Po co?
— Umbridge nas usunęła — oznajmił Harry, wskazując kolejno na siebie i bliźniaków. — Nie możemy grać w Quidditcha. W ogóle.
Hermiona włączyła się do rozmowy i szybko streściła przyjacielowi całą historię o tym, jak George i Harry wdali się w bójkę z Malfoyem, a Fred został wyrzucony z drużyny, bo Umbridge miała kaprys.
— To wszystko moja wina... — mruknął Ron i ze złości na samego siebie niemal nie kopnął nogą Krzywołapa.
— Debil, no debil... — stwierdził James, próbując znów oprzeć się o ramię George'a, co niestety mu nie wyszło.
— Co ty gadasz, Ron? Nie zmusiłeś nas, żebyśmy rzucili się na Malfoya...
— ... gdybym nie był tak beznadziejnym obrońcą, to...
— To nie ma z tym nic wspólnego! — zaprotestowała Danielle.
— ... to ta piosenka mnie zdekocentrowała...
— Każdego by zdekoncentrowała! — krzyknęła Hermiona, a pozostali przyznali jej rację. Każdy, słysząc takie słowa na swój temat, nie mógłby się już skupić. Nikt go nie winił. Nikt, oprócz niego samego.
— Ron, przestań się obwiniać — powiedział Fred, wstając z fotela i ziewając. — To nie twoja wina. Nie twoja, rozumiesz? Jesteś świetnym graczem. Naprawdę dobrze grasz. Każdemu może zdarzyć się puścić kilka goli, ale to nic takiego. Zwłaszcza, kiedy jacyś debile wymyślają durne piosenki i śpiewają je podczas meczu.
— Sami nieraz mówiliście, że jestem beznadziejny...
— Merlinie, Ronnie! — krzyknął George i też wstał, sabotując tym samym kolejną próbę własnego przyjaciela mającą na celu oparcie się o jego ramię. Czuł się teraz okropnie, jak większość Gryfonów, ale jeszcze gorzej. — My... Myśleliśmy z Fredem, że wiesz, że to tylko takie żarty. Nigdy byśmy nie powiedzieli tak na poważnie. Jesteś wspaniały, braciszku. Prawie dorównujesz Woodowi, jesteś najlepszym obrońcą, jakiego moglibyśmy mieć. Szczerze mówiąc, grasz nawet lepiej, niż my obaj, a dopiero zacząłeś. Jesteś świetnym graczem. I nigdy w to nie wątp. A jeśli jeszcze raz Malfoy otworzy tą swoją arystokratyczną buźkę i wypłynie z niej coś złego na twój temat... na temat kogokolwiek tutaj i nie tylko... to przysięgam, że więcej już jej nie otworzy.
____________________________________
*Labe Evanesca — (łac. dosł. "plama znika") zaklęcie, które powoduje znikanie plam
** Weasley jest naszym królem — wymyślona przez Malfoya piosenka, pochodzi z książki "Harry Potter i Zakon Feniksa", a jej tekst w pełni należy do J.K. Rowling
Rozdział 19 • Klucz, który okazał się ślepym zaułkiem • — 26.12.2020
Hejka, kochani!
Jak dawałam znać na tablicy – nastąpiła drobna zmiana planów. Rozdziały będą teraz co tydzień :D
Oczywiście, jak zwykle, zachęcam do dzielenia się opiniami i teoriami w komentarzach, no i komentowania samego w sobie. Uwielbiam czytać to, co piszecie pod rozdziałami, więc... No, zachęcam! <3
Do następnego razu!
PS. Tak, chyba pora zmienić datę. Godzinę przed sobotą brzmi dobrze?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top