Rozdział 9 • Nabory •
Było już około północy, gdy Danielle Ross otworzyła podręcznik do transmutacji i przy oświetleniu padającym z różdżki zaczęła studiować formułki dotyczące zaklęcia znikania. Wciąż nie potrafiła poprawnie go wykonać, a szlabany u Umbridge skutecznie zabierały jej większość czasu, którym dysponowała. Dodatkowo jej lewa ręka z każdym napisanym zdaniem bolała coraz bardziej i coraz trudniej przychodziło jej ukrycie śladów po wydrapanych słowach. Zajęcia praktyczne nie wchodziły w grę.
— Nie jest za późno na naukę? — zapytała Hermiona, wchodząc do dormitorium najciszej jak się dało. Większość dziewczyn już spała – oprócz ich dwóch tylko Parvati Patil skrobała coś dyskretnie na kawałku pergaminu.
— Powiedziała dziewczyna, która dopiero wraca z korepetycji — prychnęła Dan, przewracając stronę w książce i licząc na to, że uda jej się nauczyć chociaż teorii. — Tak w ogóle, dlaczego wcześniej nie powiedziałaś, że James ci pomaga z transmutacją?
— Gdybyś słuchała, to byś wiedziała — mruknęła Granger, krzywiąc się lekko. Widocznie nie podobało jej się to, że przyjaciółka poruszyła akurat ten temat. — Sprzeczaliśmy się o to z Ronem naprawdę długo.
— Jak to się stało? Ciężko mi uwierzyć w to, że z własnej woli spędzasz z nim czas. Czy on cię szantażuje?
Hermiona spojrzała na blondynkę z politowaniem i powoli pokręciła głową, by zaprzeczyć.
— Nie. Nie, no co ty. Po prostu... Tak wyszło — odparła, przysiadając na łóżku Danielle. Ross szybko wsunęła lewą dłoń pod podręcznik. Jeszcze nie powiedziała jej o dziwnym piórze Umbridge i nie wiedziała, czy w ogóle to zrobi. Hermiona nie mogłaby się powstrzymać, żeby nie zgłosić tego gdzieś wyżej, a po ostatniej groźbie Dolores, Dan nie miała ochoty pakować się w jeszcze większe kłopoty. Tymczasem napis był już mocno widoczny i nie miała pojęcia, co z nim zrobi następnego dnia. Będzie musiała jakoś go ukryć. — Dan... Co wy właściwie robicie na szlabanach u Umbridge?
— Przepisujemy zdania — odpowiedziała szybko blondynka, po czym przełknęła ze zdenerwowania ślinę. Wyuczyła już się tej odpowiedzi na pamięć i prawie sama uwierzyła, że to tylko nieszkodliwe zdania, ale dotkliwy ból lewej dłoni zawsze przypominał jej o tym, co dzieje się naprawdę. Gdyby tylko ta stara jędza nie posunęła się do tego...
— Harry mówi to samo — westchnęła Granger, zerkając na tematy czytane przez przyjaciółkę. Zaklęcie znikania było ostatnio jej ulubionym – być może dlatego, że miało prawdziwy sens. Mogło się okazać naprawdę pomocne.
— Źle by było, gdyby mówił inaczej — mruknęła Danielle, przewracając stronę na poprzednią. Przez tę rozmowę nie mogła się skupić i musiała wrócić do początku. Ze stresu zaczęła zagryzać dolną wargę, czego zazwyczaj starała się jednak nie robić. Miała coraz mniej czasu, a wciąż tyle samo do zrobienia.
— Nie o to chodzi — wyjaśniła Hermiona, przysuwając się do przyjaciółki, aby uniemożliwić ciągle krzątającej się wokół swojego łóżka Parvati podsłuchanie. — Chodzi o to, że przed chwilą Harry wbiegł do pokoju wspólnego jak oparzony i za wszelką cenę starał się mnie uniknąć. Ty też jakoś tak się alienujesz. Jeśli coś się dzieje, to mi o tym powiedz. Znajdziemy rozwiązanie.
Raczej nie. Na to nie ma na razie rozwiązania, pomyślała z goryczą Dan, uśmiechając się smutno. Jeśli jej powiem, pewnie wpakuje się w kłopoty i wyniknie z tego coś jeszcze gorszego. Może Umbridge blefowała, ale jakoś nie mam ochoty tego sprawdzać.
— Herm, my tylko przepisujemy zdania. Nic więcej — szepnęła ze zmęczeniem i zamknęła podręcznik. Może dopiero zaczęła się uczyć, ale już miała dość. Pragnęła tylko położyć się spać i znów wypróbować kontrolę mocy, chociaż nie przypuszczała, że przyniesie to pozytywny, oczekiwany efekt. Mimo to musiała spróbować.
Granger westchnęła i poszła do łazienki, a Danielle w tym czasie odłożyła podręcznik na miejsce i zagrzebała się w pościeli. Zgasiła różdżkę i włożyła ją do szuflady, by zapobiec dalszym rozmowom z przyjaciółką. Nie miała na nie ochoty.
Znów zaczęła krążyć myślami wokół wspomnień o Cedriku. Cedrik Diggory mówiący jej, że nieźle gra w quidditcha. Cedrik Diggory częstujący ją czekoladą. Cedrik Diggory kłócący się o powtórzenie meczu z Gryfonami. Cedrik Diggory na Balu Bożonarodzeniowym. Cedrik Diggory gratulujący jej wygranej w pojedynku z Harrym w...
Sen jednak uparcie nie przychodził, a gdy się rano obudziła, nie pamiętała niczego z tego, co się jej przyśniło.
***
— Wiesz co to za uczucie, Harry? Podlegać pod własnego wroga! Musieć z nim współpracować! I nie, ja wcale nie dramatyzuję!
Harry westchnął. Uwielbiał Rona, ale czasami przesadzał. Nie mógł zrozumieć jego niechęci do tego całego Jamesa, którego prawie w ogóle nie znał. Rana na dłoni zapiekła go któryś raz tego dnia i musiał się naprawdę wysilić, żeby przyjaciel tego nie zobaczył. Znowu poradziłby mu pójść do McGonagall albo Dumbledore'a, a tego nie mógł zrobić. Zwłaszcza po tym, czego dowiedział się, a może raczej czego nie dowiedział się, od Dan.
Nie dało się z tego wywinąć.
To miał być już ostatni dzień szlabanu, ale też dzień naborów do drużyny quidditcha. Obie te sprawy nachodziły na siebie czasowo, przez co miał tylko pół godziny przeznaczone na nabory. Żałował, że nie będzie mógł zostać do końca, ale jeszcze bardziej żałował, że Danielle prawdopodobnie w ogóle nie zdąży się pojawić. Tak chciała dostać się do drużyny! Może i nie mieli miejsca na kolejną ścigającą, ale to i tak było nie w porządku, że przez ten szlaban nie będzie miała nawet szansy na pokazanie swoich umiejętności. Poprzedniego wieczoru próbował nawet przekonać Umbridge, żeby pozwoliła im zamienić się szlabanami, aby Dan zdążyła się pokazać na samym początku naborów i wrócić szybko do zamku, ale ta kobieta była nieugięta. Po dwóch nieudanych podejściach odpuścił, nie chcąc bardziej pogorszyć sytuacji.
— Cześć — przywitały się chórem Hermiona i Danielle, przysiadając się do nich. Pora obiadowa trwała w najlepsze, a one zmarnowały jej połowę na rozmowy w Sali Wejściowej. Granger jeszcze raz musiała powtórzyć przyjaciółce swoje słowa z dnia poprzedniego, co nieco ją zirytowało. Nie chciała tego ukrywać, ale nie mogła im powiedzieć. To była sprawa między nią, a Dolores. Poza tym, martwiliby się i to niepotrzebnie. Przecież i tak nie mogli nic z tym zrobić.
Dan zajęła miejsce obok Weasley'a i wyciągnęła rękę po sok truskawkowy. Dopiero gdy jej palce zetknęły się z gładką powierzchnią dzbanka zdała sobie sprawę, że właśnie użyła lewej dłoni w obecności innych. Szybko się zreflektowała i wsunęła ją do kieszeni, ale było już za późno.
— Danielle... — zaczął Ron, spoglądając to przyjaciółkę, to na kieszeń jej szaty. W jego głosie dało się słyszeć zawahanie, jakby do końca nie był pewien, czy na pewno coś widział i czy powinien poruszyć ten temat. Dziewczyna spięła się momentalnie, jednak próbowała nie dać tego po sobie poznać, przybierając najbardziej niewinny wyraz twarzy, na jaki było ją stać. — Ty coś ukrywasz.
— Nie, no co ty. Co miałabym ukrywać? — zapytała na pozór beztrosko, jednocześnie wbijając sobie paznokcie lewej dłoni w jej wewnętrzną stronę.
Hermiona podniosła wzrok znad swojego śniadania i przyjrzała się uważnie dwójce przyjaciół, próbując po ich mimice wykryć, czy coś naprawdę jest na rzeczy. Ron poczerwieniał lekko, czując się trochę jak oszust przyłapany na gorącym uczynku, chociaż przecież nic złego nie zrobił. Zwłaszcza, że prawie na pewno widział to, co myślał, że widzi.
Już miał odpowiedzieć na pytanie Dan, kiedy spojrzał na Harry'ego i zauważył, że ten delikatnie pokręcił głową, chcąc przypomnieć mu, że Hermiona jeszcze nie wie o Umbridge i jej piórach. Nie odezwał się, uznając, że nie jego rolą jest uświadamianie jej w tym. Niech Potter to załatwia.
Danielle pobawiła się chwilę owsianką, którą wybrała na swoje śniadanie, po czym doszła do wniosku, że tak właściwie to nie jest głodna i odsunęła miseczkę jak najdalej od siebie.
— Jak wasze nastawienie na dzień dzisiejszy? — zaświergotała, odrzucając włosy na plecy, a Ron zakaszlał, opluwając się przy tym pitą herbatą. Uczynnie poklepała go po plecach, stwierdzając, że chyba natrafiła na grząski grunt. — W porządku, to było dość wymowne. A tak czysto teoretycznie… Harry, pożyczyłbyś mi Błyskawicę na jeden wieczór?
Hermiona zmarszczyła brwi, wyczuwając w tym pytaniu jakieś kłopoty.
— Pewnie, ale... — zaczął Potter, podnosząc wzrok znad swojego talerza. I to wystarczyło, bo dziewczyna uśmiechnęła się do niego, wstała od stołu i popędziła w stronę Sali Wejściowej. — Nie rób tego, Danielle! Proszę cię, to nie przyniesie nic dobrego!
Ale ona go już nie słyszała. A on poczuł, że znowu się od niej oddala i nie miał pojęcia, co powinien z tym zrobić.
***
Ross ścisnęła mocniej kucyka i poruszała głową na kilka stron, próbując się rozluźnić. Złapała Błyskawicę za trzon i poczuła dwie rzeczy na raz – potworny ból z rany na ręce oraz wielką satysfakcję. Teoretycznie powinna być teraz u Umbridge. Praktycznie, to spełniała swoje marzenia.
Wyszła na boisko w momencie, gdy sprawdzali ostatniego kandydata na obrońcę. Ron obronił kolejny rzut Angeliny, która rzucała tak, jakby od tego zależał wynik meczu. Szło mu całkiem dobrze.
I znowu obronił. I tak do skutku, aż Johnson się poddała i sfrunęła na murawę, a za nią Weasley, przy akompaniamencie głośnych oklasków i krzyków. Tylko bliźniacy podśmiechiwali się na boku z brata, ale wszyscy wiedzieli, że w głębi serca byli z niego dumni. W końcu dostał się do drużyny domowej. Uśmiechnęła się na myśl, że jeśli ona się dostanie, będą mogli trenować razem.
Chociaż wiedziała, że tak się nie stanie.
Dan podeszła do przodu. Krok, dwa, dwanaście. W końcu ją zauważyli. Ron, ściskany przez Katie i Alicię, otworzył szeroko usta ze zdumienia, chociaż przecież musiał już wcześniej domyślić się, do czego potrzebowała miotły Harry'ego i że ten jeden wieczór był tym wieczorem. Pani kapitan zrobiła za to niezbyt zadowoloną minę, mniej więcej taką, jakby właśnie zobaczyła swojego największego rywala, chociaż nie o to chodziło.
— Danielle? — zapytał Ron, wyswobadzając się z objęć dziewcząt. Nie do końca rozumiał, co ona tak właściwie zrobiła. Nie powinna tam być. To nie tak, że nie chciał, by wzięła udział w naborach, ale biorąc pod uwagę to, że zignorowała szlaban u Umbridge i system kar tej nauczycielki w głowie miał jedynie czarne scenariusze. — Nie powinnaś być na...
— Spóźniłaś się — oświadczyła Angelina, zakładając ręce na piersiach. Wykrzywiła usta w dziwnym pół uśmiechu, co sprowokowało Dan do najbardziej słodkiego odwetu, na jaki było ją stać. — Mamy już obrońcę.
— Nigdy nie chciałam być obrońcą — przyznała, mocniej ściskając miotłę. Nawet jeśli się nie dostanie, to przynajmniej trochę zirytuje Angelinę. — Chciałam spróbować jako ścigająca.
— Nie szukamy ścigających.
Dan przewróciła oczami. Ten sam schemat, ta sama śpiewka. Już od jakiegoś czasu się o to spierały i za każdym razem wyglądało to tak samo.
— Angie, daj jej spróbować — wtrącił Fred Weasley, podchodząc do nich i uśmiechając się do Danielle. Był w dość dobrym humorze i dziewczyna wierzyła, że ma to coś wspólnego z pokazem Rona na naborze. — Co ci szkodzi?
— No dobra, próbuj, jeśli chcesz — burknęła Johnson, choć wciąż niechętnie. — Nie uważam jednak, żeby było to w jakikolwiek sposób fair. Jedyny poprawny obrońca na tym boisku jest twoim przyjacielem.
Ron poczuł się mile zaskoczony słowami pani kapitan i na chwilę zapomniał o kłopotach, jakie przyniesie samowolka przyjaciółki. Znów wskoczył na miotłę i podleciał do bramek, a Alicia Spinnet podała uśmiechniętej Danielle kafel. Ross skinęła jej głową i wsiadła na Błyskawicę, by już po chwili znaleźć się w powietrzu.
Czuła się... Wspaniale. Wiatr dął jej w twarz, a ból w ręce nie był już tak odczuwalny. Tam, wysoko nad innymi, mogła być sobą. Nie musiała udawać. Nikt ze stojących na dole by jej nie usłyszał, nikt nie dojrzał jej mimiki. Spojrzała na Rona, który uśmiechał się do niej szeroko z naprzeciwka. Też się uśmiechnęła.
Rzuciła pierwszy raz. Obrońca złapał kafla i jej odrzucił. To był dopiero początek. Nie powinna się zrażać. Rzuciła znowu. Trafiła w jedną z bocznych obręczy, gdy przyjaciel skupiał się na środkowej. Kolejnym razem ustrzeliła drugą boczną, później środkową. Po czasie zrezygnowała z tej strategii, bo po nowej minie Rona poznała, że ją rozpracował.
Szło jej świetnie. Chwilę później z dołu rozległy się brawa i gwizdy. Ron nie oddał jej już kafla tylko z radością sfrunął ku murawie, widocznie uznając, że to wystarczy. Danielle zrobiła to samo, czując, że jej twarz i dłonie płoną żywym ogniem. Nóg nie czuła w ogóle.
— Dobra, może i poszło ci nieźle — przyznała Angelina, gdy wrzawa ustała i Ross stanęła przed nią z miotłą Harry'ego w ręku. Lewą dłoń schowała do kieszeni jasnej kurtki, ponieważ zaczęła krwawić przy jednym z ostatnich rzutów, i co chwilę spoglądała na materiał, mając nadzieję, że nie przecieknie. — Ale nie szukamy ścigających.
Danielle pokiwała ze zrozumieniem głową i zachichotała cicho. Od początku wiedziała, że tak to się skończy. Angelina była zbyt uparta, by zmienić zdanie. Mimo to cieszyła się, że zyskała uznanie członków drużyny. Choć zawsze była tego świadoma, to dzięki temu wystąpieniu poczuła, że naprawdę coś potrafi.
Ron podszedł do niej i objął ją ramieniem, jednocześnie dając upust swojej skumulowanej radości i zasłaniając tworzącą się na kieszeni kurtki Dan niewielką plamę krwi.
***
Już drugi raz w przeciągu tygodnia Danielle wylądowała w gabinecie profesor McGonagall.
Był całkiem ładny i, jeśli miała być szczera, to wolałby odbywać szlaban właśnie w nimi. Dużo ładniejsze otoczenie, brak okropnych kociąt (wciąż nie mogła uwierzyć w to, że słowa okropny i kocięta znajdowały się w jej myślach zaraz obok siebie), no i ciasteczka, którymi znowu została poczęstowana.
A przede wszystkim normalna, zrównoważona psychicznie kobieta po drugiej stronie biurka.
— Posłuchaj, Danielle — zaczęła wreszcie McGonagall, układając dłonie w wieżyczkę. Obserwowała czujnie uczennicę i jej uwadze nie uszło, że ta posługuje się tylko prawą ręką, ale przecież nie to było jej teraźniejszym zmartwieniem. — Nie możesz tak po prostu lekceważyć szlabanu, który dała ci profesor Umbridge.
— Ja tylko chciałam... — wtrąciła Dan, obracając w dłoni imbirową traszkę. Tym razem faktycznie czuła się winna. Jak zwykle, dopiero po czynie dokonanym zdała sobie sprawę z własnej bezmyślności i głupoty. Oczywiście, że nie mogła tego robić, ale i tak zrobiła.
— Wiem, czego chciałaś — westchnęła profesorka, sama biorąc sobie do ręki ciasteczko. Chociaż już wiele lat minęło od momentu, gdy sama była uczennicą tej szkoły, zdawała sobie sprawę z uczuć, emocji, pomysłów i myśli, które targały młodymi w równej mierze, a może i nawet bardziej, co dorosłymi. Ona sama w jej wieku zapewne postąpiłaby podobnie, ale tego, oczywiście, nie mogła przyznać na głos. — Chodzi tu o to, że gdyby nie to, że Angelina cię do drużyny ostatecznie nie przyjęła i tak zostałabyś w niej zawieszona. A także o to, że muszę wysłać list do twoich rodziców.
I to zasmuciło Danielle najbardziej. Nie chciała, żeby rodzice się o nią martwili, ale rozumiała, że takie były konsekwencje jej nierozważnych działań. Jak zwykle zresztą. Ciągle powtarzała sobie, że nie będzie już robić żadnych głupot, ale to nic nie dawało. Wciąż pakowała się w kłopoty. Od tego aż rozbolała ją głowa, a ostatnio rzadko się to działo.
— Ja... — wydukała dziewczyna, nadal obracając ciasteczko w dłoniach. Jakoś tak straciła na nie ochotę. — Przepraszam, pani profesor. Nie wiem, co we mnie wstąpiło.
Naprawdę nie wiedziała, chociaż powtarzało się to bezustannie od pierwszej klasy, a w ubiegłym roku tylko nabrało na siłę. To, co się z nią działo, wykraczało poza jej zakres rozumowania.
— Też nie wiem, Danielle.
Dan skuliła się pod ponurym spojrzeniem nauczycielki, niezdolna spojrzeć nikomu w oczy. Czuła się źle. I nie wiedziała nawet, dlaczego to robiła. Dlaczego towarzyszyła jej taka huśtawka nastrojów. Raz emanowała radością, innym razem gniewem, a później znowu żalem. Koło emocji się kręciło, a ona zaczynała mieć od tego zawroty głowy.
— Przykro mi, ale muszę cię ukarać za twoją samowolkę. Od poniedziałku aż do końca przyszłego tygodnia będziesz miała szlaban. Nie mam pojęcia, dlaczego sytuacja pomiędzy tobą, a profesor Umbridge jest tak napięta. Wiem tylko, że powinnaś się trochę uspokoić. Weekend to idealna okazja. Skup się na przyjaciołach i na nauce, bo ostatnio się opuściłaś. I idź się wreszcie wyspać, bo od jakiegoś czasu ty i pan Potter przysypiacie mi na lekcjach.
W oczach Danielle pojawiła się nikła iskierka nadziei. Obawiała się, że przez swój wybryk będzie musiała spędzić na szlabanach u Umbridge dodatkowy tydzień, a okazało się, że przejmie go jej opiekunka domu. Nie mogła lepiej trafić. Mimo to wciąż czuła poczucie winy. Zawiodła McGonagall, rodziców, przyjaciół, a nawet w pewnym stopniu samą siebie – chociaż gdyby choć nie spróbowała wziąć udziału w naborze, też poczułaby się zawiedziona. Nie było dla niej dobrego rozwiązania.
— Dobrze, pani profesor. Dobrej nocy — wyszeptała Dan i wstała z krzesła, kierując się do wyjścia.
McGonagall odprowadziła ją spojrzeniem, a gdy drzwi się zamknęły, westchnęła ciężko, ściągnęła okulary i przetarła dłonią oczy, a potem czoło, czując, że milcząca od dawna migrena zaczyna się odzywać. To był dopiero pierwszy tydzień semestru, a już miała na głowie tyle, że marzyła jej się konkretna przerwa.
Nie rozumiała, co też znowu strzeliło tej Ross do głowy. Nie dość, że już na pierwszej lekcji obrony podpadła Umbridge, przysypiała na lekcjach i w ogóle wydawała się dość rozkojarzona, to jeszcze teraz to. Nigdy wcześniej nie sprawiała aż tylu problemów tak wcześnie. No i jeszcze te krążące od zeszłego roku plotki... Z początku nie bardzo w nie wierzyła, ale wszystko zaczynało wskazywać na to, że jednak były prawdą, a jeśli tak, to powinna coś z tym zrobić. Nie mogła pozwolić, by powtórzyła się sytuacja z Dorcas Meadowes.
Wyciągnęła z szuflady biurka pergamin i rozłożyła go na blacie, po czym wzięła do ręki pióro i zaczęła się zastanawiać, od czego powinna zacząć. Musiała porozmawiać z rodzicami Danielle. Jeden list nie załatwiłby sprawy, zresztą, pisanie w tak ważnej sprawie wydawało jej się po prostu nierozsądne. Ostatecznie pochyliła się i szybkimi, zamaszystym i ruchami napisała krótką prośbę o spotkanie.
Tymczasem na korytarzu Dan z zaciętością zdrapywała to, co zdążyło się zastrupić. Ból powrócił na nowo i to z podwojoną siłą. Krew rozlała się po jej lewej dłoni, brudząc rękaw szaty oraz biały materiał ukrytej pod nią koszuli. Z jej oczu wypłynęło kilka pojedynczych, niechcianych łez, które szybko otarła czystym rękawem. Tej nocy musiała spróbować znowu, jednak z każdym kolejnym dniem coraz bardziej czuła, że to bez sensu.
Ona nie potrafi komuś pomóc. Skoro nie uratowała Cedrika, to jak miała uratować Potterów?
***
Na początku była ciemność, a gdy ta się rozpłynęła, Danielle ujrzała zacieniony pokój pełen łóżek. Miejsce to odrobinę przypominało jej Skrzydło Szpitalne w Hogwarcie, jednak coś podpowiadało jej, że to nie to. Przede wszystkim brakowało tam ruchomych obrazów przedstawiających wsławionych w dziedzinie magomedycyny czarodziejów. Kamienne ściany pokrywała natomiast cienka warstwa kurzu i pyłu, co sprawiało, że zaswędziało ją w nosie i kichnęła.
Odgłos ten, w niemal pustym pomieszczeniu, rozbrzmiał tak głośno, że nie minęła chwila, a w drzwiach pojawił się jakiś młody mężczyzna o ciemnych włosach i kilkudniowym zaroście. Dan skarciła się w myślach za to zwrócenie na siebie uwagi. W pierwszym odruchu czmychnęła pod ścianę, szukając jakiegoś miejsca, w którym mogłaby się ukryć, szybko jednak zorientowała się, że o ile nie wciśnie się jakimś cudem pod łóżko lub nie nakryje się na nim pachnącym stęchlizną kocem, udając chorą, to nie uda jej się pozostać niezauważoną. Nie miała ze sobą różdżki, więc w grę nie wchodziło nawet zaklęcie kameleona.
Gdyby tylko nie było tam tyle kurzu!
— Halo? Jest tam ktoś? — zapytał cicho nieznajomy, jednak i tak o wiele za głośno, biorąc pod uwagę to, że na kilku łóżkach zdawali się spać pacjenci. — Holly? Esme?
Te dwa imiona wymienił z niepewnością i nadzieją, przez co Danielle zrobiło się niesłychanie przykro. Bez względu na to, kim były Holly i Esme, z pewnością leżały na którychś z tych łóżek i raczej nie miały się już obudzić, skoro nie zrobiły tego do tej pory.
Mężczyzna wszedł w głąb pomieszczenia i westchnął ciężko, jakby ze zrezygnowaniem, rozglądając się wokoło, z pewnością szukając źródła kichnięcia, które bez wątpienia go tu przywiodło. Dan przełknęła ślinę, próbując zlać się ze ścianą, z którą już stykała się plecami, i modląc się o to, by po prostu stąd zniknąć jak najszybciej. Nie chciała, żeby ją odnalazł. Niczego bardziej nie pragnęła, jak tylko powrotu do swojego łóżka, chociaż wiedziała, że nie ma na to najmniejszego wpływu. Dumbledore mógł sobie gadać, ale to ona w środku nocy znalazła się w nieznanym miejscu i zbyt była zajęta ukrywaniem się niż próbami zapanowania nad własnymi umiejętnościami.
Nieznajomy zatrzymał się naprzeciwko niej, lekko odchylił głowę w bok i spojrzał na ukrytą w półmroku, wystraszoną twarz Dan. Dziewczyna miała nadzieję, że jakimś cudem jej nie zauważy i pójdzie sobie tam, skąd przyszedł, jednak strach, jaki odmalował się nagle na jego twarzy, prędko uświadomił jej, że to niemożliwe.
Danielle nie była pewna, które z nich jest bardziej zaskoczone i przestraszone tym nieoczekiwanym spotkaniem. Mężczyznę jakby wmurowało – kompletnie przestał się ruszać i patrzył na nią tak, jakby właśnie zobaczył ducha.
— To niemożliwe. Nie może cię tu być — wykrzusił nieznajomy i Dan wydało się, że poznaje ten głos.
Słyszała go już kiedyś. Właściwie to, mimo półmroku, jego sylwetka także coś jej mówiła. I to przeczucie... To było niemożliwe, ale jednocześnie wiedziała, że tym mężczyzną jest Cedrik. Rzecz jasna, nie mógł nim być z wiadomych względów, poza tym wydawał się starszy, niż by był normalnie, mimo to nie potrafiła o nim myśleć inaczej jak o Cedriku Diggorym, który poczęstował ją czekoladą. I który chwalił jej umiejętności latania. I kłócił się o powtórkę meczu z Gryfonami. I pogratulował jej...
Zapędziła się. Przełknęła ślinę, zastanawiając się, co powinna powiedzieć. Sama zdawała sobie sprawę z tego, że coś tu nie gra i nie mogłaby się tu znaleźć, gdziekolwiek to było, w normalnych warunkach. W głowie miała mętlik, a każdy pomysł okazywał się po prostu głupi.
— Nie żyjesz. Skąd się tu wzięłaś? I dlaczego znowu masz blond włosy?
O ile wcześniej Danielle czuła się przestraszona i skołowana, to w tym momencie zamieniło się to w prawdziwe przerażenie. Coś zdecydowanie się nie zgadzało. Chwilę temu podejrzewała, że znalazła się w jakichś zaświatach, ale to ewidentnie nie było to. Musiało przenieść ją gdzieś indziej – pytanie tylko, gdzie? Ona i ten starszy Cedrik posiadali widocznie zupełnie inne spojrzenie na rzeczywistość.
To nie ona była tu przecież martwa.
— Co? Przecież to ty nie żyjesz.
Cedrik spojrzał na nią tak, jakby właśnie wyrosła jej druga głowa i, chociaż nie dało się tego dostrzec w tym cieniu, znacząco pobladł.
— Zapewniam cię, że jestem stanowczo żywy. Za to ty... — urwał, jakby niepewny, czy powinien to mówić. Chyba nie bardzo wiedział, jak zachować się w takiej sytuacji. — Marcus powiedział, że umarłaś. Jakim cudem teraz stoisz przede mną?
Dan zaśmiała się krótko i ponuro.
— Och, chciałabym to wiedzieć. Tak samo jak to, dlaczego ty żyjesz i kim, do diabła, jest Marcus?
Cedrik zmarszczył brwi i przez chwilę milczał, analizując to, co właśnie usłyszał.
— A dlaczego miałbym nie żyć? I nie podpuszczaj mnie. Nie uwierzę, że nie pamiętasz Marcusa.
— Cóż, jestem pewna, że w ogóle nie znam żadnego Marcusa. Nie podpuszczam cię. Umarłeś pod koniec Turnieju Trójmagicznego. Z mojej... winy.
— Jeśli masz jakieś wyrzuty sumienia, to możesz przestać, bo nigdy nie brałem udziału w Turnieju Trójmagicznym — odparł poważnie Diggory, po czym powoli wyciągnął z tylnej kieszeni spodni różdżkę i podszedł w jej stronę. — Expelliarmus!
Uśmiechnęła się lekko.
— Nie mam różdżki.
Odwzajemnił ten uśmiech, choć niepewnie. Danielle uświadomiła sobie, że musi być on tak samo zdezorientowany jak ona sama, co dodało jej trochę otuchy. Cokolwiek się stało, nie tylko dla niej było to zaskoczeniem.
— Wybacz, musiałem cię sprawdzić, nie bierz tego do siebie. Właściwie, to powinienem to zrobić już na początku. Wciąż istnieje ryzyko, że... W każdym razie twoja obecność tutaj przeczy wszelkim dotychczasowym ustaleniom, dodatkowo wykazujesz objawy zaniku pamięci. Powinien zobaczyć cię jakiś Uzdrowiciel.
Rozległ się głośny trzask. Oboje spojrzeli w stronę drzwi, próbując dostrzec jego źródło. Wkrótce usłyszeli też niepewny, nieco stłumiony głos:
— Cedrik? Co ty robisz tam na do...
Chwilę później stanął w nich wysoki chłopak trzymający w dłoni różdżkę, z której blask oświetlał mu młodą twarz i ciemnobrązowe, nieco zmierzwione włosy. Gdy ich zobaczył, pobladł tak, jakby stanął przed nim jakiś potwór albo conajmniej widmo.
— Na miłość boską, Merlina i biedną Hufflepuff!
Obliviate.
______________________________________
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top