Rozdział 16 • Spisani na straty •

szczęśliwego Nowego Roku!

__________________

To był pomysł Harry'ego, więc nic dziwnego, że wszyscy od razu na niego przystali. Chcąc nie chcąc nawet Seamus musiał przyznać, że integracja poprzez wspólną grę w quidditcha brzmiała całkiem dobrze. Co prawda doskonale wiedział, że była tylko pretekstem, by wynagrodzić jakoś Danielle to, że nie dostała się do drużyny, ale i tak postanowił potraktować ją jako okazję do sprowadzenia, ostatnio dość napiętych, relacji w ich dormitorium na właściwe tory. Już sam fakt, że się pojawił, stanowił swego rodzaju wyciągnięcie, a może raczej przyjęcie już wyciągniętej w jego stronę, ręki. Nie miało to nic wspólnego z tym, że w ten sposób mógł spędzić więcej czasu z Danielle Ross. A przynajmniej tak sobie wmawiał.

To, że Danielle tylko piękniała, było wręcz niezaprzeczalne. Co roku przekonywał się, że dwa miesiące wakacji to zdecydowanie wystarczająco, by nabrać jeszcze więcej blasku. Ale nie chodziło tylko o wygląd – z każdym latem Danielle nabierała coraz większego dystansu do otaczających ją osób, ograniczając kontakty do swoich najbliższych przyjaciół. Przyjaciół, do których kręgu nie należał, i chociaż poprzedni rok przyniósł znaczne ocieplenie w ich wzajemnych stosunkach, to ostatnie zadanie turnieju trójmagicznego znowu ich od siebie oddaliło. Niechętnie, ale musiał przyznać, że gdyby nie jego chwilowa przyjaźń, a przynajmniej coś na jej kształt, z Harrym, prawdopodobnie nie zamieniłby z nią ani słowa od tej sytuacji na pierwszym roku. Miał ochotę gorzko się zaśmiać na wspomnienie, że jako jedenastolatek naiwnie myślał, że po tym jednym zdarzeniu staną się z Danielle najlepszymi przyjaciółmi. Teraz wiedział, że relacje wymagają starania. Nie mógł oczekiwać, że znajdzie przyjaciół bez wkładu własnego. A na niektóre rzeczy czasami robi się naprawdę za późno.

Uśmiechnął się blado. Może i udało mu się nawiązać z Danielle jakąś bliższą znajomość, ale i tak był w tyle. Pewnie stąd brała się ta cała złość na Harry'ego – teraz widział to wyraźnie. Zazdrościł mu, że jest te kilka kroków przed nim i miał wrażenie, że nigdy go nie dogoni. I to wprawiało go w tak nieprzyjemny stan.

— Seamus! Orientuj się trochę!

Zdenerwowany głos Danielle wystarczył, by sprowadzić go na ziemię – no, przynajmniej w sensie przenośnym, bo jego miotła wciąż unosiła się paręnaście stóp nad murawą boiska. Zamrugał, widząc kilka metrów przed sobą jej sfrustrowaną minę.

— Prawie dostałeś tłuczkiem! — Ponownie zamrugał. Nawet tego nie zauważył. Zaczynał już powoli podejrzewać, że nawet gdyby rzeczywiście nim dostał, to by nie sprawiło mu żadnej różnicy. I to nieco go zmartwiło. Był beznadziejny, gdy w grę wchodziło to jego naiwne, dziecięce zauroczenie. — Gdyby nie Parvati, stracilibyśmy szukającego! Szukaj tego znicza, a nie patrzysz w przestworza! Wisisz tu już dobre pięć minut!

Chciał powiedzieć coś na swoją obronę, chociaż tak naprawdę to nic nie przychodziło mu do głowy, ale nim zdążył w ogóle otworzyć usta, Danielle odleciała na szkolnej zmiataczce, roznosząc za sobą zapach truskawek. Nie, musiał sobie to wyobrazić. Żaden zapach nie był tak mocny, by dotrzeć do niego z takiej odległości. Chyba tracił głowę.

Westchnął i rozejrzał się wokoło, licząc na to, że szukanie złotego znicza pozwoli mu na chwilę zapomnieć o uczuciach.

Zdawał sobie sprawę, że wybrała go do drużyny tylko dlatego, że gdyby on i Harry mieli współpracować, to cały ten mecz zakończyłby się w pięć minut. W końcu wciąż się nie lubili. Nie łudził się, że wybrałaby go z własnej woli. Prędzej uczyniłaby szukającą Lavender Brown, która obecnie próbowała, rzecz jasna, bezskutecznie, odebrać Danielle kafla. W końcu gdyby nie zeszły rok i to, że poprosił ją o pomoc z zaklęciami, to nawet by ze sobą nie rozmawiali.

Nie. To nie była prawda. Znowu dał się ponieść temu uczuciu, uczuciu bycia gorszym. Przecież wcale nie był. I Danielle też go za takiego nie uważała. W końcu wtedy, w Hogsmeade, się mu zwierzyła, prawda? To musiało wymagać ogromnej odwagi. Nie zrobiłaby tego, gdyby mu nie ufała, gdyby nie uważała go za przyjaciela. To wszystko było tylko w jego głowie.

Zanurkował i rozejrzał się. Przed chwilą znicz mignął mu przed nosem, ale teraz znowu zniknął, pozostawiając go w tej samej pozycji, w której tkwił od dłuższego czasu. Spojrzał na Harry'ego, ale on też wisiał w miejscu i się rozglądał. Skoro nawet on nie mógł wypatrzyć znicza, to Seamus uznał, że tym bardziej nie ma na co liczyć. Postanowił, że po prostu będzie przyglądał się Harry'emu tak długo, aż ten wypatrzy znicza, a wtedy po prostu spróbuje go wyprzedzić i złapać tę głupią piłeczkę szybciej. Prędko jednak przypomniał sobie, że Potter ma dużo lepszą miotłę i tylko fart pozwoliłby mu go prześcignąć. Westchnął i skupił się na szukaniu.

Parvati Patil śmignęła obok niego na szkolnej zmiataczce i z rozmachem odbiła tłuczka, którego musiał posłać na niego Neville. Wciąż był pod wrażeniem tego, jak dużo siły skrywała w tym swoim drobnym ciele. Nie spodziewał się, że jakakolwiek dziewczyna może być tak silna.

— Sfaulowałaś go!

— Nikogo nie sfaulowałam, ty tępa pało!

Seamus zatrzymał się i spojrzał w lewo, skąd dochodziły krzyki tak głośne, że mogłyby pobudzić zmarłych. Jedno spojrzenie na rodzącą się kłótnię wystarczyło mu, by zrozumieć, że przez następne kilka, albo i kilkanaście, minut będą wysłuchiwać dwóch osobnych monologów, łączących się ze sobą w kilku momentach tylko po to, by po chwili znów wrócić na początkowe tory. Od początku gry Ron i Parvati zdążyli się już zwyzywać od wszystkiego, co tylko przyszło im do głowy i obwinić za każde, nawet najmniejsze niepowodzenie swoich drużyn. Przy całej tej zażartej dyskusji nie zdawali się jednak szczególnie zwracać uwagi na to, co ma do powiedzenia druga strona, odzyskując umiejętności słuchu jedynie w celu wyłapania jakiejś wyjątkowo obraźliwej uwagi na swój temat, która wymagała obszerniejszego komentarza. Jednym słowem – tragedia.

Obserwował, jak kapitanowie, czyli Danielle i Harry, pauzują mecz i podlatują do skonfliktowanych zawodników, którzy zdążyli już przejść do rękoczynów. Parvati machała pałką jak szalona i z pewnością już kilka razy znokautowałaby nią Rona, gdyby nie jego nadzwyczajna, jak na posturę, zwinność. Pewnie to między innymi dzięki niej został obrońcą domowej drużyny quidditcha. Teraz cała czwórka zaczęła się przekrzykiwać, energicznie gestykulując przy tym rękami oraz wymachując dość niebezpiecznymi przyrządami.

— Hermiono! Był faul czy go nie było?! — zawołał Harry, obracając się w stronę siedzącej na trybunach Hermiony Granger.

Już na początku ich małej zabawy integracyjnej, której chyba nie można było dłużej nazywać tylko zabawą, napotkali pewien poważny problem. Było ich na roku nieparzyście, pięciu chłopaków i sześć dziewczyn, co oznaczało, że jedna drużyna będzie miała znaczącą przewagę nad tą drugą. Harry i Danielle przez jakieś dziesięć minut starali się dokonać sprawiedliwego podziału sił, jednak skończyło się to na tym, że Lavender prawie się na nich wszystkich obraziła, więc Hermiona wspaniałomyślnie, lecz nie bez wyraźnej ulgi, zaproponowała, że zamiast grać z nimi, może obserwować mecz z trybun i rozstrzygać wszelkie spory na neutralnym gruncie. Mimo tej deklaracji, jak dotąd spory rozstrzygane były przez kapitanów, a Hermiona dość szybko straciła zainteresowanie grą i zatopiła się w lekturze jakiejś bardzo grubej książki, której Parvati z wielką chęcią użyłaby, by wtoczyć Ronowi trochę rozumu do głowy – a przynajmniej tak sądził Seamus.

Hermiona, nie odwracając wzroku od kart księgi, krzyknęła z zupełną szczerością:

— Nie mam bladego pojęcia!

— Jak to nie masz?! — Ron i Parvati zgodzili się w jakiejś kwestii pierwszy raz tego dnia. Seamus uważał to za dość spory postęp, biorąc pod uwagę to, że on z Harrym nie zgodził się w niczym od jakiegoś roku. — Miałaś sędziować!

Danielle pokręciła ze zrezygnowaniem głową i wcale się jej nie dziwił. Na początku, owszem, było fajnie, ale po tym, jak tamta dwójka zaczęła traktować każdą okazję jako pretekst do kłótni, mecz nie sprawiał im już takiej przyjemności jak kilka godzin temu. Poza tym gra niesamowicie się dłużyła, bo ani Seamus, ani Harry nie złapali znicza i szczerze mówiąc to nie zanosiło się na to, by któryś z nich miał to zrobić w najbliższej przyszłości. Według zasad mecz quidditcha kończy się wtedy i tylko wtedy, gdy ta uciążliwa, mała kuleczka zostanie zamknięta z powrotem w pudle, a ani Danielle, ani Harry nie zamierzali od nich odchodzić – nawet jeśli miała to być tylko zabawa.

Seamus doprawdy nienawidził zasad.

Neville podfrunął do wciąż kłócącej się czwórki, trzymając się jedną dłonią za krwawiący nos. Widoczniej to on musiał oberwać od czymś od Parvati. Na sam ten widok, Seamus poczuł jakieś uszczypnięcie w środku. To musiało naprawdę boleć.

Neville coś powiedział, ale Seamus był zbyt daleko, by to usłyszeć, po czym zachwiał się niebezpiecznie na miotle. Widział, że Danielle instynktownie przechyliła się w stronę kolegi, jednak ten szybko odzyskał równowagę i oboje wrócili do wcześniejszej pozycji.

— W porządku? W PORZĄDKU?! Nie, nie jest w porządku! — Z reakcji Rona można było wywnioskować, że Neville widocznie próbował jakoś załagodzić ten konflikt, jednak tutaj Seamus wyjątkowo zgadzał się z Weasleyem – nos Longbottoma zdecydowanie nie był w porządku. — Patil cię sfaulowała! Dotkliwie cię sfaulowała! Nie jesteś w stanie grać! Powinniśmy za to otrzymać rzut wolny!

— Merlinie, Ron, nie przesadzaj! — Gina, która do tej pory tkwiła przy obręczach ich drużyny, widocznie straciła cierpliwość i także dołączyła do powiększającego się kręgu wplątanych w konflikt Weasley-Patil osób. — Wracaj do obręczy i gramy dalej! Jeśli będziecie się tak kłócić co pięć minut, to nigdy nie skończymy tej gry! Osobiście zgłodniałam, więc zapieprzaj z powrotem na swoje miejsce, bo zapewniam cię, nie chcesz się przekonać, jak złośliwa się robię, gdy jestem głodna!

— Przesadzają, co nie?

Seamus oderwał wzrok od tamtej grupki i spojrzał na Deana, który niespodziewanie zmaterializował się u jego boku. Na czas meczu byli w dwóch przeciwnych drużynach i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że właściwie to nie zamienili ze sobą ani słowa od śniadania. Teraz zbliżała się pora kolacji, a jego drużyna wygrywała zaledwie czterysta dziewięćdziesiąt do czterystu dziesięciu, co nie było zbyt imponującym wynikiem jak na ośmiogodzinne zmagania bandy amatorów. I wciąż nikt nie musnął znicza nawet koniuszkami palców.

— Nieco. Głodny jestem.

— Ja też, chłopie. Ja też. Pójdziemy wieczorem po żarcie do Puchonów?

Sposobów na zdobycie jedzenia w Hogwarcie poza standardowymi porami posiłków było kilka. Najprostszym z nich było zakupienie zapasów przy okazji wycieczki do Hogsmeade, jednak byli też tacy, co pisali do rodziców z prośbą o przysłanie czegoś, a jeszcze inni chodzili do Puchonów. Wychowankowie Hufflepuffu dziwnym trafem zawsze mieli to, czego się potrzebowało, a jeśli akurat nie, to potrafili to zdobyć w zaledwie parę chwil. I to za darmo. No, przynajmniej zazwyczaj, bo niektórzy żądali zapłaty za swoje usługi, ale znaczna większość po prostu bezinteresownie dzieliła się tym, co miała. Być może to z lekka dziwaczne, jednak naprawdę wiele przyjaźni w Hogwarcie zawiązało się właśnie przez wspólne jedzenie – a przynajmniej tak się wydawało Seamusowi, który zazwyczaj przyglądał się temu procederowi od boku i sam nie zawarł żadnej znajomości poza Gryffindorem. Dean natomiast miał kilku kolegów w Hufflepuff i bardzo często zaopatrywał się u nich w różne łakocie – głównie ciastka, ale zdarzały się także resztki z kolacji, a nawet mugolskie chipsy ziemniaczane, których w czarodziejskim świecie im obojgu bardzo brakowało.

Na samą myśl o wszystkich tych smakołykach Seamus się rozpromienił. Jeśli istniało coś, co mogło wynagrodzić mu osiem godzin na miotle i uderzającą w niego niczym odbity przez Parvati Patil tłuczek świadomość własnej nieporadności i beznadziei za każdym razem, gdy widział, jak Danielle patrzy na Harry'ego, to duża paczka Lays'ów i tabliczka mlecznej czekolady z brzoskwiniowym nadzieniem. Nie cieszył się jednak zbyt długo, bo już po chwili przypomniał sobie jeden, dość istotny fakt i zaklął siarczyście pod nosem.

— Nie mogę. Mam szlaban, sam wiesz.

— Musisz na niego iść...? — Seamus nie musiał nawet odpowiadać na to pytanie, bo Dean westchnął i kontynuował: — Skoro tak, to mam nadzieję, że paznokcie Elisabeth nie wytrzymają tej presji i się połamią zanim zdąży przemyć chociaż połowę tych posadzek. Mógłbym wtedy stanąć przed nią i z uśmiechem powiedzieć, że karma wraca. A wiesz co? Skoro plany właśnie legły mi w gruzach, to może właśnie tak zrobię. A wracając z tych lochów wstąpię do Puchonów...

Seamus nie sądził, żeby Hunter w ogóle wiedziała o niechęci, jaką darzy ją Dean, a co dopiero się nią przejmowała, nie wspominając nawet o pamiętaniu tamtego incydentu sprzed czterech lat, który załatwił jego przyjacielowi pobyt w Skrzydle Szpitalnym. Nie chciał jednak psuć Deanowi fantazji, dlatego nie zareagował na tą wypowiedź w ogóle i pomiędzy nimi nastała niezręczna cisza, która prędko została przerwana:

— Podoba ci się, co nie? — mówiąc to, Dean poruszył głową w bliżej nieokreślonym kierunku. Seamus zmarszczył brwi.

— Niby kto? — zapytał, po czym parsknął cicho. — Hunter? Do grobu mi się jeszcze nie spieszy, dzięki.

— Jesteś debilem — stwierdził Dean, za co dostał szturchańca w bok. — Ej, bez takich. Oczywiście, że nie ona. O Danielle mi chodziło, głupku.

Seamus bezwiednie spojrzał w stronę wciąż spierającej się o rzekomego faula szóstki, jednak zanim zdążył zawiesić spojrzenie na pewnej konkretnej osobie, szybko odwrócił wzrok i zarumienił się nieznacznie. Deanowi sama ta reakcja wystarczyłaby za odpowiedź, jednak cierpliwie czekał na to, aż przyjaciel coś powie, i pewnie nigdy by się nie doczekał, gdyby nie to, że Seamus naprawdę nie lubił stwarzać nieporozumień, nawet drobnych, wobec czego czuł się w obowiązku odpowiedzieć.

— A nie widzisz? — mruknął, przyglądając się swoim zaciśniętym na rączce miotły palcom. Pomimo szczerych chęci, nie był w stanie zdobyć się na bardziej dosłowne wyznanie. Zresztą, był niemal pewien, że przyjaciel i tak zna odpowiedź. — Pytanie o coś, co już się wie, jest stratą czasu, Dean.

***

— Gdyby nie deszcz, to bym wygrała.

— Nie zwalaj na deszcz. Po prostu przegrałaś, Danielle.

Dan spojrzała na Harry'ego ze zirytowaniem. Od jakichś dziesięciu minut spierali się o to, czy jej drużyna miała szansę na wygraną, czy jednak nie mogli równać się z jego zwycięskim zespołem, i z tego powodu zostali daleko w tyle za resztą kolegów i koleżanek, którzy w tym momencie zapewne zajadali się już ciepłą kolacją w Wielkiej Sali albo suszyli zmokłe ubrania w dormitoriach. Pierwsza z boiska zeszła Hermiona, która stwierdziła, że jej obecność na trybunach jest im do niczego niepotrzebna i zamiast siedzieć na zimnie, woli wrócić do zamku i zjeść kolację. Słowo ,,kolacja" zdecydowanie ożywiło Rona, który nagle zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest głodny i, pod pretekstem wyrównania szans, zszedł z boiska razem z Seamusem, który musiał iść na szlaban. Potem zaczęło padać i, kiedy już mieli zakończyć grę ze względu na warunki pogodowe, Harry złapał znicza.

— Przegrałam, bo szukający zszedł mi z boiska — fuknęła Danielle, obracając głowę w przeciwnym kierunku. Harry niemal parsknął na ten widok, po czym uśmiechnął się pod nosem, czego ona nie mogła zauważyć.

— Mi zszedł obrońca, a jednak wygrałem.

— Neville bronił twojej bramki, mogłeś skupić się na zniczu. Ja musiałam go szukać i jednocześnie zdobywać punkty.

— Od tego miałaś Fay. Mogłaś się skupić na zniczu. Nikt ci nie kazał robić wszystkiego samej.

— Och, zamknij się już.

Harry parsknął, poprawiając okrywającą ich pelerynę. Cała przesiąkła już deszczem, ale nadal stanowiła swego rodzaju ochronę, mimo której zdążyli już przemoknąć do suchej nitki. Nie przeszkadzało im to. Szli tak blisko siebie, że praktycznie ocierali się rozmaitymi częściami ciała, a to powodowało przyjemne ciepło. Spojrzał na twarz Danielle, którą ta obróciła z powrotem w jego stronę i którą wciąż zdobił nikły grymas. Wiedział, że tak naprawdę nie ma mu za złe wygranej. Była honorowa i potrafiła znieść gorzki smak porażki. Zauważył, że drobne piegi na jej nosie zostały prawie całkowicie zakamuflowane przez rumieńce pokrywające jej policzki, a pod oczami pojawiły się ledwo zauważalne, ciemne smugi. Nie miał pojęcia, jak to się stało, ale nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi na to, że się malowała. Robiła to od dawna? Nie miał pojęcia, dlaczego miałaby, skoro wyglądała pięknie i bez tych sztucznych mazideł, ale nie znał się na tym na tyle, by w jakikolwiek sposób się w tym temacie wypowiedzieć, dlatego udał, że niczego nie zauważył.

Dalszą drogę do zamku przebyli w milczeniu. Harry zdawał się czymś bardzo przejęty i Dan nie chciała przeszkadzać mu rozmową, jednak powoli ją ta cisza przytłaczała i zaczęła zastanawiać się, czy bardzo niegrzecznym i egoistycznym byłoby podjęcie jakiegoś tematu. Zanim jednak zdążyła dojść do jakiejkolwiek konkluzji, doszli do Sali Wejściowej, gdzie nieoczekiwanie uderzył w nich podmuch gorącego powietrza. Światła lamp okazały się przyjemną odskocznią od ciemnego, zachmurzonego nieba na zewnątrz i oboje odetchnęli z ulgą na myśl, że mogą już zsunąć z siebie tę przemoczoną pelerynę.

Większość uczniów przebywała o tej porze w dormitoriach lub dojadała kolację w Wielkiej Sali. Nieliczni kursowali pomiędzy pokojami wspólnymi a domowymi stołami, tworząc niewielki tłok przy schodach. Szkolne szaty kontrastowały z luźnymi bluzami, sweterkami i cienkimi podkoszulkami w rozmaitych kolorach. Przy ścianach formowały się grupki rozmawiających nastolatków, głównie dziewcząt.

Wśród nich Harry od razu zauważył uśmiechającą się do niego Cho Chang. Bez słowa i z szerokim uśmiechem na twarzy podszedł do dziewczyny, która samotnie stała przy wejściu do Wielkiej Sali, jakby specjalnie tam na niego czekała. Zanim Danielle zdążyła w jakikolwiek sposób na to zareagować, on już stał obok krukonki i z zakłopotanym uśmiechem zaczął coś opowiadać.

— Merlinie, trzymajcie mnie, bo wyjdę z siebie i stanę obok... —mruknęła Dan, zaciskając mimowolnie pięści. Starała się. Naprawdę się starała, ale sam widok Cho działał jej na nerwy i wywoływał poczucie bliżej niezidentyfikowanej zazdrości. Myślała, że po tej sytuacji w Hogsmeade wyleczyła się ze swojego jednostronnego zauroczenia, ale widocznie się myliła. Gdyby tak było, to Cho Chang tak mocno by jej nie irytowała – nie wywracałaby oczami na sam jej widok czy wspomnienie, nie rzucała sarkastycznymi docinkami na jej temat, a może nawet wsparła jakoś Harry'ego w tym jego całym zauroczeniu starszą krukonką. Wspierałaby go tak, jak wspierała Rona.

Ale z jakiegoś powodu nie potrafiła się na to zdobyć. Prawdopodobnie z czystej zazdrości o to, że uczucia jakiejś obcej dziewczyny, która pojawiła się w jego życiu zaledwie dwa lata temu, zostały odwzajemnione, podczas gdy ona była przy nim o wiele dłużej i pozostało jej tylko przypatrywać się, jak on wodzi maślanym spojrzeniem za tą czarnowłosą krukonką. Była dla niego tylko przyjaciółką, nikim więcej. Dziewczynką, która dzieliła się z nim czekoladą, gdy mieli po dziesięć lat. Dziewczyną, z którą mógł pogadać o quidditchu i ponarzekać na Snape'a. Dziewczyną, z którą mógł przechytrzyć śmierć. Ale nikim więcej.

— ... no i tak sobie pomyślałem... — Danielle podeszła do nich na tyle, że mogła usłyszeć pełen zakłopotania głos przyjaciela i nagle zdała sobie sprawę, że nie planowała tego robić. Jej nogi same ją poniosły. Nie chciała się w to mieszać, a jednak znalazła się w samym sercu sceny, której nie chciała oglądać nawet z oddali. — Że, no wiesz... Mogłabyś wpaść... Jeśli oczywiście...

Harry raz po raz podnosił wzrok znad swoich butów na Cho i opuszczał go z powrotem, widocznie zbyt zakłopotany, by utrzymać go na jej twarzy. Krukonka zdawała się tego jednak nie zauważać i z uśmiechem przyglądała się pęknięciu w jego okularach, które musiało powstać podczas całodniowej gry w quidditcha. Dan też dopiero je zauważyła. Miała ochotę podejść jeszcze bliżej i naprawić ten defekt, ale wiedziała, że nie powinna. To nie była na to pora. Gdyby teraz się wmieszała między nich, skończyłoby się to tylko kolejną kłótnią, a tej by nie zniosła.

— Jasne, że chcę! — odpowiedziała Cho, uśmiechając się przy tym szeroko i serdecznie. Kiedyś Dan uznałaby jej reakcję za fałszywą, jednak teraz, odrobinę mniej zaślepiona zazdrością, dostrzegała, że wcale tak nie było. W ciemnych oczach dziewczyny tliły się iskierki podekscytowanie, takie same, jakie musiały pojawiać się u niej samej, gdy Harry proponował jej właściwie cokolwiek. Cho wcale nie była fałszywa, nie miała żadnych ukrytych motywów. On jej się naprawdę podobał. — O, cześć, Danielle! Ty też jutro będziesz, prawda? To byłaby świetna okazja, żeby się lepiej poznać.

Danielle zmarszczyła czoło i założyła ręce na piersiach. Co jak co, ale fakt, że Cho była szczera w swoich uczuciach wcale nie oznaczał, że zaczęła ją nagle lubić. Poza tym, zauważyła ją już jakiś czas temu, więc dlaczego dopiero teraz się z nią przywitała? Pomimo małych postępów, Dan nie potrafiła pozbyć się swojej niechęci i podejrzliwości w zaledwie kilka chwil.

— Gdzie niby miałabym być? — mruknęła, powstrzymując się od dodania, że wcale nie chce jej bliżej poznawać. Ba, uważała ten pomysł za co najmniej niedorzeczny. Z dwojga złego to wolała już bliżej poznać Malfoya albo nawet Elisabeth Hunter – może i byli nieznośni, ale przynajmniej żadne z nich nie podkochiwało się w Harrym.

— Na treningu Harry'ego, głuptasie! — Cho zachichotała, jakby ta sytuacja była niesamowicie śmieszna, i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

Danielle nie uważała, by obecność Cho na treningu domowej drużyny Gryffindoru była dobrym pomysłem. Ta dziewczyna była szukającą ich rywali! Gadanie z nią i spotykanie się w zamku to jedno, ale zapraszanie na zamkniętą sesję treningową... Kompletny idiotyzm. Prawie nie mogła uwierzyć, że Harry mógł w ogóle wpaść na coś tak głupiego.

— Nie sądzę, żeby... — zaczęła, uważnie myśląc nad każdym słowem, żeby znowu nie wyjść na tą niemiłą. Nie zdążyła jednak wyrazić swojego zaniepokojenia, bo Harry jej przerwał, wypowiadając najbardziej odmienne od jej aktualnego zmartwienia zdanie, na jakie mógł się zdobyć:

— Zawsze przychodzisz.

Spojrzał na nią tak błagalnie, że prawie się ugięła. Z jakiegoś powodu musiało mu zależeć na tym, żeby poszła na ten trening razem z Cho. Dlaczego tak bardzo chciał, żeby się dogadywały? Ron też nie przepadał za Chang, a na niego Harry tak nie naciskał. Czy nie wystarczało, że unikała starć z tą dziewczyną?

Po prostu chciałbym, żebyście spróbowały się jakoś z Cho dogadać.

Ach, no tak. Powiedział jej, że zależy mu, by się dogadały. Nie zdawało jej się. Tylko po co? Dlaczego ona musiała się z nią dogadać, a Ron już nie? Uważała, że to co najmniej niesprawiedliwe.

— Dan...?

— Jeśli nie możesz, to szkoda — wtrąciła szybko Cho z, tym razem Dan była tego pewna, udawanym żalem. — Fajnie byłoby lepiej cię poznać. Dużo o tobie mówią u nas, w Ravenclaw.

Mówili? O niej? Krukoni?

— Na przykład? — zapytała Danielle, nieco zirytowana tą wzmianką, ale i zaintrygowana. Nie często miała okazję dowiedzieć się, że jest obiektem zainteresowania szkolnych plotkarzy.

— Wiesz, nie chcę rozpowiadać plotek, ale... — Cho zakłopotała się, ale gdy zobaczyła, że nie tylko Dan spogląda na nią z wyczekiwaniem, ale także Harry, westchnęła głęboko i kontynuowała: — Cóż, są osoby, które uważają cię za... Cóż... Lekko rozchwianą emocjonalnie...?

Danielle zacisnęła pięści. Ona? Rozchwiana emocjonalnie? I co miało znaczyć to pytanie? To brzmiało tak, jakby sama nie była pewna, co mówi.

— Danielle wcale nie...

— Wydaje mi się, że jesteś w porządku i naprawdę chciałabym cię lepiej poznać, Danielle — dodała szybko Cho, jakby dostrzegając, jak źle brzmiała jej wypowiedź. Jakby na potwierdzenie swoich słów, uśmiechnęła się jeszcze, ukazując dołeczki w policzkach.

Danielle starała się ukryć narastającą irytację. Ten wieczór robił się coraz gorszy i nawet nie mogła nic z tym zrobić. Nie dość, że spotkali Cho Chang w Sali Wejściowej, po naprawdę przyjemnym i wartym zapamiętania dniu, to jeszcze ta wprosiła się – Dan naprawdę nie chciała przyjąć do siebie faktu, że Harry mógłby być tak głupi, by ją zaprosić – na trening ich drużyny i opowiadała coś o jej stanie emocjonalnym, jakby wiedziała cokolwiek na ten temat.

— Po pierwsze, to wcale nie jestem niestabilna emocjonalnie — mruknęła Danielle, nie mogąc zmusić się do uśmiechu – zresztą, nikt nie mógł oczekiwać od niej tego, że będzie emanowała radością po usłyszeniu takich bzdur na swój temat. — Po drugie, to ja zawsze jestem na treningu. Od pierwszego roku na nie chodzę i jeszcze żadnego nie opuściłam – nawet wtedy, kiedy Wood próbował pogonić mnie miotłą. Dlaczego miałabym nie przyjść? Do jutra, Cho.

Przez sekundę zawiesiła wzrok na Harrym, próbując dać mu tym znak, że albo się żegna i idzie z nią, albo zostaje a ona wraca sama. Chłopak chichotał pod nosem, z pewnością przez tamtą wzmiankę o Woodzie, jednak szybko się otrząsnął i odwrócił do Cho. Dan już obróciła się na pięcie i miała ruszyć w stronę schodów, godząc się z tym, że będzie musiała teraz przestać czepiać się go niczym rzep i pozwolić, by sprawy toczyły się swoim torem, kiedy usłyszała wyraźne:

— To widzimy się jutro, prawda? Dobranoc, Cho.

Mimowolnie się uśmiechnęła.

***

Pomieszczenie, w którym się znalazła, było duże, słabo oświetlone i zimne. Brakowało w nim okien, prowadziły do niego tylko jedne, aktualnie zamknięte, drzwi, a przy każdej ze ścian wznosiły się wysokie rzędy siedzeń, przypominające nieco trybuny na boisku quidditcha, na których siedzieli elegancko ubrani czarodzieje o poważnych minach. Na środku sali stało krzesło – z pozoru niezwykle zwyczajne, bez żadnych dodatkowych rzeźbień, a jednak wzbudziło w Danielle dziwny niepokój. Być może to z powodu leżących przy jego nóżkach długich, przerdzewiałych łańcuchów. Na sam ich widok przeszył ją dreszcz. Z jednej strony wyglądało na to, że znalazła się na jakiejś sali sądowej, jednak z drugiej znacząco różniło się od wyobrażenia, jakie miała o takim miejscu. Jakiś mrok zdawał się przesiąkać ściany i posadzkę, unosić się w powietrzu i przygaszać wątły blask pochodni.

Drzwi otworzyły się i Danielle podskoczyła ze strachu, co tak ją zawstydziło, że cała poczerwieniała. To był przecież tylko sen, była tego doskonale świadoma. Prawdopodobnie nikt jej nawet nie widział. Popadała w paranoję. Spojrzała w stronę drzwi i zdała sobie sprawę, że dopiero co zlekceważyła sen w myślach, więc zaklęła pod nosem, po czym zrobiła to ponownie, widząc dwóch sunących w jej stronę dementorów.

Widziała ich już wcześniej, ale wciąż robili na niej takie same wrażenie. Do uczucia rozpaczliwej pustki nie da się przywyknąć. Serce szybciej jej zabiło. To te same potwory, przez które Harry mógł zginąć podczas tego pamiętnego meczu quidditcha i które prawie zabiły Syriusza. Te same, które zaatakowały Harry'ego i Dudleya w Little Whining. Poczuła, że jej oddech zrównał tempo z biciem serca, więc zaczęła powtarzać sobie w głowie, że tutaj nie mogą jej nic zrobić. Nie byli na tej samej płaszczyźnie.

Uspokojenie się zajęło jej może ze dwie minuty – nie tak długo, ale jednak nie spodziewała się, że zareaguje tak emocjonalnie, jeśli kiedykolwiek zobaczy jeszcze te wstrętne kreatury. Co oni w ogóle tam robili? I, co ważniejsze, co ona tam robiła? Ostatnio niespecjalnie starała się w jakimkolwiek śnie znaleźć, więc ten musiał sam się wprosić, a więc powodów mogło być wiele.

Dopiero gdy spojrzała na dementorów po raz drugi, co wywołało stanowczo słabszą reakcję niż poprzednio, jednak wciąż ją wywołało, dostrzegła, że pomiędzy nimi idzie dziewczyna. Mogła być od niej starsza o najwyżej pięć lat, ale była tak wymizerowana, że wyglądała na nastolatkę i tylko rysy twarzy podpowiadały Danielle, że piętnaste urodziny miała już raczej dawno za sobą. Ciemna szata zwisała na niej niczym szmata na strachu na wróble, a długie, czarne włosy nie spotkały się z szamponem od jakiegoś miesiąca. Było w niej coś znajomego – może to te włosy, których lepiej zadbaną wersję widywała codziennie w szkole, może brązowe oczy o dziwnym blasku, a może ten przeszyty kpiną uśmieszek, tak kompletnie niepasujący do sytuacji. Biło od niej czarną magią – Danielle nie miała co prawda pojęcia, skąd wie, jak poznać czarną magię, jednak z jakiegoś powodu była tego stuprocentowo pewna. Że ta dziewczyna jest nią przesiąknięta od palców stóp aż po czubek głowy.

Posadzono ją na krześle, a łańcuchy samoczynnie oplotły jej nadgarstki i kostki, umożliwiając jakikolwiek ruch. Po tym dementorzy opuścili salę i drzwi na powrót się zatrzasnęły. Danielle odetchnęła z ulgą. Z jakiegoś powodu o wiele mniej obawiała się tej potencjalnie niebezpiecznej czarownicy, nawet jeśli nie byłaby spętana łańcuchami, niż tych stworów.

— Elisabeth Ariadno Hunter. — Gdzieś z góry rozbrzmiał głęboki, męski głos. Dan podskoczyła, po raz kolejny tej nocy, i spojrzała na wznoszące się przy ścianach trybuny, próbując odnaleźć tego, do kogo należał. Na dziewczynę nie chciała patrzeć. Prośba Elisabeth sama ją dopadła, chociaż Danielle z całych sił chciała ją zignorować, i okazywało się, że prawdopodobnie żadna z nich nie miała ochoty dowiadywać się o tym, co miało się wydarzyć w życiu ślizgonki. Dostrzegła go dość szybko – siedział na podwyższeniu na środkowej trybunie, przed sobą mając cały stos pergaminów. Jego twarz także wydawała się Dan znajoma, jednak dziwiło ją to, że nie należała do Knota – z tego, co opowiadał im Harry, to Minister Magii we własnej osobie przewodniczył przesłuchaniom. Widocznie jednak za te kilka lat ktoś inny miał objąć ten urząd. — Druga córko Luciany Hunter, z domu Avery, oraz Clifforda Dariana Huntera, urodzona szóstego listopada tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku. Zostałaś oskarżona o aktywne działanie w zorganizowanej grupie terrorystycznej, poprzedzone wielogodzinnymi torturami morderstwo Katherine Bell oraz Jamesa Lennox-Vargasa, a także o spowodowanie wybuchu pubu pod nazwą Dziurawy Kocioł, co spowodowało śmierć niemal setki czarodziejów oraz mugoli. Czy przyznajesz się do zarzucanych czynów?

Danielle wzdrygnęła się. To... To było zbyt wiele informacji jak na jeden raz. Próbowała połączyć je jakoś w jedną całość, co nie powinno być znowu takie trudne, biorąc pod uwagę, że właściwie to dostała całą całość jak na srebrnej tacy. Właściwie to nie było nad czym się zastanawiać, ten mężczyzna na stanowisku Knota wszystko już powiedział. A jednak nie mogła w to uwierzyć. Nigdy nie uważała Elisabeth Hunter za wzór do naśladowania, ale w życiu nawet nie pomyślałaby o tym, by ta dziewczyna mogła zrobić którąkolwiek z tych rzeczy. Owszem, nabijała się z Harry'ego, z Draco Malfoya i z niej samej. Prawdą było, że to z jej winy Dean Thomas po pierwszej lekcji latania skończył w Skrzydle Szpitalnym. I że jej groziła pierwszego dnia tego roku szkolnego. I że pierwszoroczniacy się jej bali... No, może faktycznie trochę narozrabiała, ale to przecież nie znaczyło jeszcze, by miała być zdolna do morderstwa... Coś musiało być nie tak. Na pewno. Elisabeth mogła być złośliwa, mogła być podła, ale nie była tak zepsuta. Nie, to na pewno...

Dan zakryła usta dłonią. Miała wrażenie, jakby cała kolacja właśnie podeszła jej do gardła, ale to prawdopodobnie tylko jej wyobraźnia. Nawet nie miała powodu, by tak się stało, nie usłyszała przecież żadnych obrzydliwych opisów... Zaraz potem jednak zakręciło jej się w głowie i zrozumiała, co takiego się działo. Tom próbował się do niej dostać. Znowu.

Po chwili poczuła się lepiej i mogła na powrót skupić się na śnie. Tylko że wszyscy milczeli. Rozejrzała się wokoło, próbując odnaleźć na trybunach jakąś znajomą twarz, próbując zająć umysł i wzrok kimś innym niż siedzącą na krześle, starszą o jakieś pięć lat, Elisabeth. O nazwiskach zmarłych, które mężczyzna wymienił wcześniej, też starała się za bardzo nie myśleć. To i tak były tylko sztuczki Toma, prawda? Próbował się do niej dostać i udało mu się naruszyć jej zabezpieczenia na tyle, by wymusić na niej ten sen. Tak, to musiało być to.

Westchnęła. Nie mogła tak myśleć. Nie mogła z góry założyć, że to się nie wydarzy. To była zbyt ważna sprawa, czyjeś życie od tego zależało. Musiała brać pod uwagę tę ewentualność i spróbować temu zapobiec. A żeby to zrobić, potrzebowała się skupić na tyle, by zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

— A jakie to ma znaczenie? — odpowiedziała w końcu ta starsza Hunter, uśmiechając się przy tym z kpiną. — Czy jeśli powiem, że to nie ja, to mnie wypuścicie? Jakoś w to wątpię.

Danielle też w to wątpiła, ale i tak nie uważała, by Elisabeth powinna odzywać się w ten sposób będąc w tej konkretnej sytuacji. Miała ochotę podejść do tej głupiej dziewczyny i nią potrząsnąć, dać jej do zrozumienia, że sobie nie pomaga. Zmusić ją, żeby zaprzeczyła. Żeby powiedziała, że to wszystko nieprawda. Gdyby tylko to zrobiła, Danielle od razu by jej uwierzyła. Potrzebowała tylko tych kilku słów. Zapewnienia, że to tylko jedno wielkie...

— Oskarżona nie przyznaje się do zarzucanej, acz niezaprzeczalnej, winy. Nie wyraża ona żadnej skruchy za popełnienie tych haniebnych czynów, a ponadto odmawia współpracy z Wizengamotem.

Głęboki głos mężczyzny, który obecnie piastował urząd Ministra Magii, rozbrzmiał wyraźnie na całej sali. Danielle chciała coś zrobić. Coś, cokolwiek. To nie mogła być przecież prawda. Nie mogła...

— Wobec tego żadne okoliczności łagodzące nie mogą zostać zastosowane. Oskarżona będzie sądzona jako w pełni świadoma i działająca z własnej woli osoba dorosła. Czy oskarżona zdaje sobie z tego sprawę?

Odpowiedź nie była potrzebna, jednak na krótki moment w sali zrobiło się przerażająco cicho. W tej ciszy Danielle mogła usłyszeć swój ciężki oddech i odgłos przełykanej przez siebie śliny. Wiedziała, co się zaraz wydarzy. Wiedziała to. Chciała się obudzić, nie tkwić ani chwili dłużej w tym koszmarze. Nawet nie wiedziała, dlaczego z aż takim uporem wmawiała sobie, że Hunter jest niewinna. Dlaczego tak bardzo ją to obchodziło. Dlaczego skupiała się na tym o wiele bardziej niż na fakcie, że dwoje jej znajomych z Gryffindoru zostało zamordowanych w nie tak dalekiej przyszłości.

— Wobec tego proszę szanowny Wizengamot o podjęcie decyzji w tej sprawie.

Danielle spojrzała na czarodziejów na trybunach. Czy wiedzieli więcej niż ona? Czy mieli jakieś dowody, które mogły ich zapewnić o winie Hunter? Pewnie tak. Nie mogli przecież podejmować tak ważnej decyzji, nie posiadając niepodważalnych dowodów. Ale przecież Syriusz spędził całe trzynaście lat w Azkabanie. Jaką mogła mieć pewność, że na jej oczach nie dzieje się to samo, co wydarzyło się przed czternastoma laty? Gdyby nie to, że doskonale wiedziała o podobnych pochopnych sądach Wizengamotu, pewnie od razu uwierzyłaby w to wszystko. Tak, teraz już rozumiała, dlaczego tak bardzo nie chciała wierzyć w to, że jej szkolna koleżanka zrobiła te wszystkie okropne rzeczy. Nie chodziło wcale o to, że sądziła, że ta dziewczyna jest dobra. Tym, co kazało jej tak wystrzegać się przed osądem, była historia Syriusza. Nie chciała, by ktokolwiek inny musiał cierpieć za coś, czego nie zrobił. To z pewnością było to.

Przeniosła wzrok na Elisabeth. Nie chciała tego robić, ale po prostu musiała. Musiała zobaczyć na własne oczy, czy była winna. Z jakiegoś powodu Danielle wierzyła, że zobaczy to w jej oczach. Myślała, że spojrzenie ją zdradzi, jednak było przeraźliwie... puste. Po kpiącym uśmiechu na jej twarzy nie pozostał żaden ślad. Wyglądała jakby... Jakby się poddała. Jakby to, co oznajmi za chwilę minister, nie miało dla niej już żadnego znaczenia. Jakby mogła umrzeć tu i teraz.

Danielle chciała krzyknąć. Krzyknąć na tyle głośno, żeby usłyszała ją ta głupia dziewczyna oraz czarodzieje na trybunach. Chciała, żeby zwrócili na nią uwagę, żeby jej wysłuchali, ale tak naprawdę nie miała pojęcia, co mogłaby im powiedzieć. Nie mogła bronić kogoś, kto nie chciał być broniony. Dlatego przymknęła oczy i cierpliwie czekała na to, co miało nadejść.

— Na mocy zeznań złożonych przez Nerys Lucianę Hunter, jedynego żywego świadka popełnionych przez oskarżoną przestępstw, jednomyślnym głosem Wizengamotu skazuję Elisabeth Ariadnę Hunter na dożywotni pobyt w Azkabanie.

____________________

nie jestem jeszcze pewna, kiedy dokładnie będzie następny rozdział (całkowicie nowy, oprócz jednej sceny, która była początkowo na końcu tego, ale zdecydowałam się robić krótsze rozdziały, żeby się lepiej czytało), ale będę o tym informować na tablicy na profilu, więc zainteresowanych zapraszam tam :3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top