Rozdział 15 • Problemy z zabezpieczeniami, część pierwsza

Było około pierwszej w nocy, kiedy Danielle Ross wyczłapała z pokoju wspólnego Gryffindoru, zaopatrzona jedynie w koc, którym odruchowo owinęła się wstając z łóżka.

Już od dawna nie widziała czegoś takiego. Ten sen zdradzał się dużo bardziej niż inne, głównie przez te zdjęcia – o ile jej umysł mógł wytworzyć koszmar na podstawie jej prawdziwych wspomnień oraz obaw, to nie wydawało jej się, że poświęcałby czas takim szczegółom jak kreowanie fałszywych detali. To przez fotografie, których nie mogła sobie przypomnieć, szczególnie tę z Parvati, serce nie przestawało jej dudnić, a dłonie się trząść. Istniały tylko dwie możliwości i nawet nie wiedziała, którą z nich by wolała.

Szkolne korytarze były całkowicie puste – żadnego ducha, woźnego, młodego recydywisty ani nawet kota. Przeraźliwa cisza szumiała w jej uszach, przerywana jedynie przez odgłos jej własnych kroków. W tej ciemności odnalezienie drogi do gabinetu profesor McGonagall okazało się naprawdę trudne, zwłaszcza, że trzeba było zejść schodami, a to groziło szybką śmiercią poprzez upadek z wysokości. Nie miała pojęcia, dlaczego nie wzięła ze sobą różdżki. Co rusz karciła się za to w myślach, jednak gdy wstawała z łóżka cała w łzach, nie myślała o tak przyziemnych rzeczach. Jedynym, co przyszło jej wtedy do głowy, było pójście do opiekunki swojego domu i poinformowanie jej o wszystkim, co zobaczyła.

Profesor McGonagall na pewno mogła jej jakoś pomóc. Ten jeden raz Dan naprawdę chciała się komuś zwierzyć, nawet, jeśli miałaby później tego żałować.

Kiedy dotarła do krawędzi, przy której powinny znajdować się ruchome schody, rozmyśliła się. Nie chciała skończyć roztrzaskana o posadzkę na parterze. Zagryzła wargę i pociągnęła nosem, postanawiając wybrać nieco dłuższą, ale z pewnością bezpieczniejszą drogę. Na całe szczęście, w Hogwarcie istniały też normalne schody, na dodatek dużo lepiej oświetlone.

Była już na piętrze, na którym znajdował się gabinet profesor McGonagall, gdy zobaczyła jasny blask wydobywający się z czyjejś różdżki i usłyszała dość głośne kroki, kierujące się zdecydowanie w jej stronę. Poczuła swoje serce, dudniące z jeszcze większą intensywnością niż wcześniej, momentalnie odwróciła się na pięcie, zrobiła zaledwie krok w kierunku, z którego przyszła i...

Czyjaś chłodna dłoń złapała ją za ramię, co przestraszyło ją na tyle, że zrezygnowała z dalszych prób ucieczki. Wpadła jak śliwka w kompot, jakiś nauczyciel złapał ją na włóczeniu się po korytarzu w środku nocy i mogła tylko liczyć, że obędzie się bez szlabanu i zbyt wielu ujemnych punktów. O ile to w ogóle był nauczyciel, a nie żaden śmierciożerca. W tym momencie znienawidziła siebie samą za te rozmowy z Ronem o podejrzanych postaciach kręcących się w pobliżu szkoły. Wycofywała to. Wcale nie chciała adrenaliny.

— Możesz mi wyjaśnić, Ross, co robisz na drugim piętrze o pierwszej w nocy? Kiedy ostatnio sprawdzałem, twoje dormitorium było na siódmym.

Nigdy wcześniej nie pomyślała, że słysząc chłodny, szorstki głos profesora Snape'a poczuje taką ulgę. Odetchnęła, zdając sobie sprawę, że nic, oprócz kilku ujemnych punktów i zapewne nawet szlabanu, jej przy nim nie grozi. Przy nauczycielach, nawet tak okropnych jak Snape, była bezpieczna.

Mimo to nie miała odwagi, żeby się odwrócić i spojrzeć w ponurą twarz profesora.

— Szukałam profesor McGonagall — wydukała tylko, przymykając na chwilę powieki. Ogromnie jej ciążyły, a obraz zaczął się rozpływać i kształtować na nowo. Pokręciła powoli głową, próbując odegnać sen. Nie mogła odpłynąć. Nie teraz, nie tutaj, nie w takim towarzystwie.

— Brak papieru w toalecie może poczekać do jutra — mruknął mężczyzna, popychając ją lekko do przodu. Zdecydowanie nie był w humorze, ale czy kiedykolwiek zachowywał się inaczej? Dan nie pamiętała. Od kiedy pierwszy raz przekroczyła próg tej szkoły, profesor Snape zawsze wydawał się oschłym i szorstkim nauczycielem, którego lepiej nie denerwować. Sztywno trzymał się zasad, a każde niepowodzenia swoich uczniów wyśmiewał w ten swój dziwaczny, pełen kpiny sposób.

A jednak, przez zaledwie sekundę, przed jej oczami mignął cień wspomnienia. Było ono na tyle mgliste, że nie potrafiła rozpoznać na nim niczego oprócz czyjegoś pełnego żalu głosu, wypowiadającego jej imię. Złapała się jedną dłonią za głowę, uznając to za sygnał kolejnego ataku na jej umysł.

— To coś ważnego — odparła Danielle, obracając się do niego twarzą i zaciskając drugą dłoń w pięść. Niesamowicie irytował ją ten jego szorstki ton i sugestia, że wybrała się na spacer po zamku w środku nocy z jakiegoś błahego powodu. Miała wrażenie, że on ją lekceważy i z jakiegoś powodu niesamowicie ją to denerwowało. — To sprawa życia i śmierci, profesorze. Muszę powiadomić profesor McGonagall. I to niezwłocznie.

— Co ty za farmazony... — zaczął, a jego brwi zwęziły się w zirytowaniu, jednak urwał i zamyślił się na chwilę. Dan ze zdziwieniem obserwowała, jak wyraz jego twarzy powoli ulega zmianie – oczy się rozszerzają, skóra staje się odrobinę bledsza, a usta się rozchylają. Przez sekundkę pomyślała, że jego spojrzenie łagodnieje, jednak szybko pozbyła się tego wrażenia, ponieważ odezwał się znowu: — Dobra, Danielle. Idziemy obudzić twoją opiekunkę.

***

— A te gdzie? — zapytał Ron, rozglądając się wokoło, mając zapewne na myśli Hermionę i Danielle, i wsypując do miski płatki. Zmarszczył przy tym brwi w tak zabawny sposób, że Harry parsknął pod nosem i ochlapał się wodą, którą akurat pił. Jego krzywo zawiązany krawat roił się od małych plamek, ale nie zwrócił na to uwagi.

— Może jeszcze śpią — mruknął, jednak także rozejrzał się po Wielkiej Sali. Jego oczy nie dostrzegły ani jednej z przyjaciółek, ale za to napotkały intensywnie brązowe tęczówki Cho Chang. Wpatrywały się w niego z zainteresowaniem i czymś, co zawsze odbierał za oznakę sympatii. To sprawiło, że szybko zapomniał o czymkolwiek innym.

Dziewczyna siedziała przy stole Krukonów i kiedy tylko spostrzegła, że Harry także się jej przygląda, uśmiechnęła się do niego serdecznie i pomachała mu energicznie dłonią na przywitanie. Odwzajemnił uśmiech i uniósł niepewnie rękę w geście powitania, przyglądając się jej pięknej urodzie i zastanawiając, czy odważyłby się zaprosić ją gdzieś w następne wyjście do Hogsmeade. Zakładając, że nie wpakuje się do tej pory w jakiś szlaban.

— Mogę pożyczyć Hedwigę?

Harry podskoczył ze strachu i oderwał wzrok od lśniących i gładkich czarnych włosów Cho. Obok niego zmaterializowała się Danielle, dzierżąc w dłoni zwinięty w rulon kawałek pergaminu. Spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.

Odezwała się. Do niego. I to pierwsza, bez używania obraźliwych sformułowań.

Przez sekundę milczał, niepewny, czy się nie przesłyszał, i ta sekunda wystarczyła, by Dan odwróciła wzrok od niego i skierowała go tam, gdzie on patrzył jeszcze chwilę temu. Gdy zobaczyła Cho w towarzystwie innych Krukonów, skrzywiła się i wywróciła oczami. Widząc to także się skrzywił. Dlaczego musiała taka być?

Chwilę po niej pojawiła się zadyszana Hermiona, która rzuciła w ich stronę tylko ciche przywitanie i zaczęła jeść śniadanie tak szybko, jakby miało za moment zniknąć.

— Co? Yhym, tak. To znaczy... Nie — odpowiedział, kompletnie skonfundowany, Harry, wciąż zerkając ukradkiem na Cho. Po prostu nie mógł się powstrzymać, coś go do niej ciągnęło. Brunetka rozmawiała o czymś z przyjaciółkami, ale co jakiś czas też spoglądała w jego stronę i się uśmiechała. Uważał, że jest urocza. Pod każdym możliwym względem. Te piękne, ciemne oczy... Jakoś zdołał wrócić wzrokiem i skupić uwagę na Danielle. — Poleciała w listem.

— Persefona też — mruknęła tylko, po czym obróciła się w stronę Rona i wymierzyła w niego wskazujący palec z taką miną, że ten aż zakrztusił się płatkami. — Pożyczysz Świnkę?

— Tak, jasne — odparł Weasley, gdy już przestał się krztusić i wycierał podbródek z mleka.

Harry spojrzał na Cho. Nie potrafił się temu oprzeć. Za każdym razem, gdy ją spotykał, serce zaczynało mu szybciej bić, ręce się pocić, a język plątać. Było w niej coś takiego, co czyniło ją jego największą słabością. Ilekroć ktoś wspomniał jej imię, rumienił się. Nigdy nie czuł się w ten sposób w obecności żadnej innej dziewczyny. Cho była...

Poczuł nagły ból w okolicy swojej lewej kostki i natychmiastowo przestał myśleć o Cho. Zamiast tego swoją uwagę skupił na siedzącym naprzeciwko Ronie, który próbował mu coś przekazać za pomocą przemocy i zmarszczonych brwi.

Ach, no tak. Miał ją przecież przeprosić.

Danielle, rzecz jasna, nie Cho.

Już otwierał usta, by wreszcie powiedzieć to, co powinien już dawno, ale nie wydobyły się z nich żadne słowa. Pierwszy raz od dawna nie wiedział, jak przetworzyć swoje myśli i uczucia na przekaz werbalny. Zamarł w tej pozycji, zapominając o Cho już całkowicie, zamiast tego zaczynając myśleć o Danielle i tym, co chciał jej przekazać.

Nie zdążył jednak wpaść na żaden pomysł, ponieważ Dan uśmiechnęła się z zadowoleniem, podskoczyła w miejscu, wykrzyczała jakieś podziękowanie w kierunku Rona, zrobiła w tył zwrot i wybiegła z Wielkiej Sali.

Harry i Ron wymienili się zaniepokojonymi spojrzeniami. Do lekcji eliksirów zostało tylko kilka minut, a profesor Snape nie tolerował spóźnień. Obaj wbili wzrok w Hermionę, mając nadzieję, że ta wie, o co chodzi z dziwnym zachowaniem Danielle i chociaż trochę im to wyjaśni. Nic bardziej mylnego. Dziewczyna zajadała się jajecznicą w takim pośpiechu, że nie zwracała uwagi absolutnie na nikogo.

Po śniadaniu Gryfoni udali się do lochów, gdzie przy drzwiach sali eliksirów czekała już roześmiana grupka Ślizgonów. Draco Malfoy opowiadał o czymś z ożywieniem, a Crabbe, Goyle i Pansy Parkinson, chichotali tworząc jego świtę. Theodore Nott i Daphne Greengrass siedzieli pod ścianą, powtarzając razem jakieś zagadnienia z podręcznika, jakby już nie znali całego na pamięć, a Elisabeth Hunter rozmawiała o czymś z Blaisem Zabinim, chichocząc przy tym z tajemniczym uśmieszkiem na ustach. Uczniowie z Gryffindoru ominęli całą tę gromadę i wspólnie zajęli stanowisko po drugiej stronie korytarza.

Harry nie mógł się powstrzymać od zerkania w stronę Malfoya. Od tamtego wydarzenia w Hogsmeade nie miał okazji, by go zwymyślał, a zrobiłby to z największą przyjemnością. Draco jednak zdawał się w ogóle nim nie przejmować. Prawdopodobnie dostał dokładnie to, co chciał, i teraz Harry nie był mu już do niczego potrzebny – nawet do roli ofiary. Od momentu, gdy Gryfoni weszli do lochów, nawet na sekundę nie spuścił oczu z rozchichotanej Pansy Parkinson, a jego usta poruszały się tak szybko, że ciężko byłoby się domyślić, o czym takim opowiadał, chociaż raczej nie były to eliksiry.

Chociaż Draco zdawał się kompletnie nie zauważać jego obecności, Harry zauważył, że przygląda mu się ktoś inny. Daphne Greengrass wychyliła nos znad otwartego podręcznika i wpatrywała się w niego z taką intensywnością, jakby próbowała wypalić w nim dziurę za pomocą samego spojrzenia. Uniósł brew, nie mając pojęcia, o co mogło jej chodzić. Musiał przyznać, że trochę go przerażała. Prawie nigdy się nie odzywała, aż tu nagle pojawiła się w nikąd w Ministerstwie Magii w dzień jego przesłuchania, odbyła z nim dziwną pogawędkę i od tamtego czasu powróciła do swojego zwyczajowego zachowania, czyli właśnie gapienia. Wzdrygnął się i odwrócił od niej wzrok, próbując zapomnieć, że w ogóle zwrócił na to uwagę.

Profesor Snape pojawił się szybciej niż zazwyczaj. Jego czarna peleryna ciągnęła się za nim po zimnej posadzce, a grobowa mina przyprawiała o przerażenie prawie każdego ucznia czekającego na eliskiry. Wydawał się dużo bardziej ponury niż na co dzień i Harry od razu uświadomił sobie, że dziś lepiej niczym mu nie podpaść. Szybko sprawdził, czy aby na pewno wziął ze sobą pracę domową, po czym, z pewną ulgą, powlókł się za resztą do sali i po cichu zajął wolne miejsce. Rozległo się głośne trzaśnięcie drzwiami. Snape pospiesznie przeszedł przez klasę i stanął przy biurku, opierając dłonie o blat i rozglądając się po obecnych, zapewne w poszukiwaniu jakiejś ofiary do odpytania.

Harry przełknął ślinę i obrócił się do Hermiony i Rona, którzy siedzieli w ławce za nim. Oboje mieli blade od strachu twarze, nie wiadomo, czy przez Snape'a, czy z troski o Dan, która jeszcze nie pojawiła się na zajęciach. Jego osobiście martwiło to drugie i co chwilę odbiegał wzrokiem do drzwi, nie wiedząc, czy woli, żeby się wreszcie otworzyły, czy nie. Ostatecznie poszła tylko wysłać list, ale nie powinna opuszczać z tego powodu lekcji. Co było tak ważnego, że musiało zostać wysłane natychmiast? Nic nie przychodziło mu do głowy. Pewnie jak zwykle po prostu pakowała się w kłopoty, pechowo w dzień, w który Snape miał okropny humor, przynajmniej okropniejszy niż zwykle. Westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem.

Tymczasem Snape wybrał już Daphne Greengrass i wszyscy pozostali odetchnęli z ulgą. O ile dziewczyna nie zawali, to nikt więcej nie zostanie wywołany i przejdą do właściwego tematu lekcji bez większych katastrof. Harry nie miał wątpliwości, że odpowie poprawnie. Jedynym co przerażało go w niej bardziej niż sposób, w jaki się na niego gapiła, była jej wiedza. Prawdopodobnie nie istniało pytanie, na które nie znała odpowiedzi.

— Greengrass, składniki eliksiru spokoju. Już — mruknął nauczyciel i usiadł na krześle za biurkiem.

Osobiście Harry nie miał pojęcia, że taki eliksir w ogóle istniał.

— Syrop z ciemiernika, sproszkowany róg dwurożca, sproszkowane kolce jeżozwierza, sproszkowany kamień księżycowy...

— Wystarczy — przerwał jej Snape, po czym machnął różdżką i na tablicy za nim pojawił się koślawy napis ,,kamień księżycowy". — Wasze ostatnie wypracowania na ten temat mnie nie powaliły, ale czego się spodziewać po takich zupełnych ignorantach jak wy... Greengrass, możesz przypomnieć nam, do czego, oprócz eliksiru spokoju, dodajemy kamień księżycowy?

Daphne zastanowiła się na moment, zagrzyzając wargę. Harry już zaczął wątpić w to, czy Ślizgonka faktycznie zna odpowiedź na każde pytanie, kiedy otworzyła usta i wymruczała:

— Eliksir miłości.

Snape pstryknął palcami na znak, że o to właśnie mu chodziło. Kilku odważniejszych Gryfonów zachichotało pod nosem, ale znaczna większość osób w sali zmarszczyła brwi, zastanawiając się, o co może chodzić. Bo chyba nie będą przerabiać tematu eliksiru miłości? Harry uznał to za kompletny bezsens.

— Otóż to. Eliksir miłości — burknął profesor i spojrzał w stronę rozchichotanych Gryfonów w taki sposób, że momentalnie zamilkli. — Bo nie sądzę, że ktoś ukradł kamień księżycowy po to, żeby uwarzyć sobie czarodziejską meliskę.

Harry musiał się powstrzymywać, żeby nie parsknąć śmiechem. Nie mógł uwierzyć w to, że ktoś w szkole dalej włamywał się do zasobów Snape'a. Sądził, że po tym, jak na drugim roku on i jego przyjaciele wykradli stamtąd kilka potrzebnych składników, profesor w jakiś sposób zabezpieczył składzik, żeby coś takiego nie powtórzyło się ponownie. Widocznie jednak tak się nie stało, a jakiś uczeń, lub ktoś inny, wykradł jeden ze składników eliksiru miłosnego. Po co komuś coś takiego? Przecież jakiś głupi eliksir nie mógł wywołać miłości! Takie rzeczy po prostu trzeba poczuć. Cóż za niedorzeczność! Nawet nie wiedział, czy bardziej bawi go fakt, że Snape dał sobie to wykraść, czy to, że ktoś wyraźnie twierdził, że jakaś głupia miksturka pomoże mu w rozkochaniu kogoś.

— No to przyznać się. Kto postanowił zabawić się w Erosa i ogłupić jakiegoś biednego dzieciaka? — warknął i wstał z miejsca, a ton jego głosu wcale nie wskazywał, by uważał kogokolwiek za biednego. Kilkoro chłopców przełknęło ślinę, a dziewczęta otworzyły usta ze zdziwienia. Chyba nikt się tego nie spodziewał, ale nagle powód złości mężczyzny stał się dużo jaśniejszy niż wcześniej. — Moim obowiązkiem jako nauczyciela jest dojście do tego i ukaranie sprawcy. Kradzież przedmiotów należących do kogoś innego, w tym przypadku mnie, to jedno, ale odurzenie innej osoby to drugie. Krycie sprawcy także poskutkuje wyciągnięciem odpowiedzialności.

Snape zaczął się przechodzać po sali, wpatrując się w każdego tak intensywnym wzrokiem i zadając oskarżające pytania, że wszyscy od razu miękli. Fay Dumbar nawet się rozpłakała, zapewniając, że nie ma z tym nic wspólnego i całą noc spędziła w dormitorium.

— A może to ty, Potter, co? Wszyscy wiemy, że lubisz babrać się w nielegalnym przyrządzaniu eliksirów. — Harry zagryzł wargę, zauważając przed sobą znienawidzonego nauczyciela. Nie chciał powiedzieć czegoś, co mogłoby zostać wykorzystane przeciwko niemu. Mistrz Eliksirów i tak od zawsze był na niego cięty, nie potrzebował zachęty, a wobec tej kradzieży i tego, że chłopak zrobił kiedyś coś podobnego, mogło się to skończyć nieprzyjemnie. — Którą chciałeś w sobie rozkochać, co? Chang, Ross? A może Granger?

Hermiona, siedząca zaledwie ławkę dalej, spłonęła rumieńcem. Z przodu klasy Pansy Parkinson uśmiechała się kpiąco i szeptała o czymś z Malfoyem, który był widocznie rozbawiony. Reszcie uczniów raczej do śmiechu nie było. Fay w dalszym ciągu płakała, uspokajana przez Ginę, a Neville Longbottom mruczał coś sobie pod nosem na dodanie odwagi. Nikt nie chciał zadzierać z widocznie wściekłym Snape'm.

Harry nie miał pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Co to było w ogóle za niedorzeczne pytanie? Dlaczego miałby chcieć rozkochać w sobie Danielle albo Hermionę? Przecież byli tylko przyjaciółmi. W Cho się zakochał, to prawda, ale nie miał zamiaru podawać jej żadnego eliksiru miłości! To zupełna głupota. Zresztą, nie wierzył, by takie coś w ogóle mogło zadziałać. Bo jak?

A może...?

— Nie musiał i tak każda na niego leci. Po co miałby podawać którejś jeszcze jakiś głupi eliksir?

Harry nigdy by się nie spodziewał, że od odpowiedzi uratuje go Seamus Finnigan. Byli skłóceni od Uczty Powitalnej i nie zanosiło się na poprawę ich relacji, a tu proszę – nadęty dupek (jak pieszczotliwie nazywał go Potter w swoich myślach i rozmowach z Ronem, a być może nawet kilka razy w obecności Danielle) sugerował, że on, Harry, jest niewinny. W średnio prawdziwych słowach, ale jednak. Nie sądził, żeby jakąkolwiek dziewczyna na niego ,,leciała", a co dopiero każda. Pewnie po prostu chciał mu w ten sposób lekko dokuczyć, no ale jednak dobitnie zasugerował, że on, Harry, nie ma z kradzieżą nic wspólnego.

Profesor Snape nie wydawał się jednak tą sugestią zachwycony. Oderwał wzrok od Harry'ego i przeniósł go na Seamusa, który nie wydawał się przejęty całą tą sytuacją. Nie trząsł się, nie histeryzował, nawet nie chichotał; po prostu siedział na swoim miejscu i najzwyczajniej w świecie obserwował rozwój wydarzeń. Siedzący obok niego Dean Thomas natomiast uśmiechał się głupkowato pod nosem z niewiadomego powodu i wpatrywał w tablicę, na której w dalszym ciągu widniał koślawy napis.

— Czy ktoś cię pytał o zdanie, Finnigan? Osobiście sobie tego nie przypominam. Skoro jednak jesteś taki pewny niewinności Pottera, to może wiesz, kto jest winny?

— Może starsze roczniki? Albo młodsze? — zasugerował Seamus, unikając jednak kontaktu wzrokowego z profesorem. Bądź co bądź, niewielu było takich, którzy odważyliby postawić się Snape'owi patrząc mu jednocześnie w oczy. Ba, Harry nie sądził, żeby ktokolwiek odważył się mu w ogóle w nie spojrzeć. — Nie wszystko zawsze musi być naszą winą. Ale jeśli miałby być to ktoś w tej sali, to stawiałbym na Malfoya.

Harry natychmiastowo spojrzał na siedzącego z przodu sali Draco. To było jak reakcja odruchowa, ale prędko spostrzegł, że nie był jedynym, który swoją uwagę na Ślizgonie. Większość Gryfonów wpatrywała się w niego tak, jakby jego wina właśnie została potwierdzona, a on użył rzeczonego kamienia do jakiegoś okrutnego dowcipu, co jeszcze się, co prawda, nie wydarzyło, jednak według Harry'ego była to jedynie kwestia czasu. Z jakiegoś powodu ta niewinna sugestia Seamusa go przekonała.

Malfoy nie wydawał się tym oskarżeniem specjalnie przejęty. Uśmiechał się pod nosem, jakby doskonale wiedział, że bez względu na wszystko to Seamus był tym, który oberwie. To jeszcze bardziej utwierdzało Harry'ego w przekonaniu, że to z pewnością ten nadęty ślizgoński prefekt ukradł Snape'owi kamień. Gdy jednak jego wzrok prześlizgnął się z Draco na siedzącą za nim Daphne, która wydawała się dziwnie niespokojna i co chwilę rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę drzwi.

Uniósł brew. A tej o co znowu chodziło?

— Ach tak? A dlaczego Malfoy miałby kraść mój kamień księżycowy? — zapytał Snape, zwracając tym na siebie uwagę tej części klasy, która postanowiła osądzić Malfoya spojrzeniem, i popatrzył na Finnigana z politowaniem.

Seamus zmarszczył brwi.

— Z tego samego powodu co Potter?

Draco warknął pod nosem i już wstał, żeby odpowiedzieć na te niedorzeczne zarzuty, co odrobinę nie współgrało z jego wcześniejszym opanowaniem i sprawiło, że Harry zaczął nabierać podejrzeń co do Daphne Greengrass, która właśnie odsuwała się od kolegi z domu, kiedy drzwi sali się uchyliły i do środka wtargnęła Danielle Ross z czymś na rodzaj przepraszającego uśmiechu rozświetlającym jej twarz.

Odetchnął. Trochę wstyd byłoby mu to przyznać, ale na moment zapomniał o jej nieobecności. Nie miał pojęcia, co jej tyle zajęło, ale najwidoczniej nie było to nic niebezpiecznego, skoro wróciła cała i zdrowa.

Dan, najciszej jak mogła, zajęła jedyne wolne miejsce, które okazało się być obok Harry'ego, jednak profesor przez cały czas uważnie śledził ją wzrokiem i czekał, aż łaskawie wypakuje swoje przybory, zapewne po to, by zrugać ją za to spóźnienie. Pozostali uczniowie, łącznie z lekko skonfundowanym Harrym i wciąż zdenerwowanym Malfoyem, także wpatrywali się w dziewczynę, święcie pewni, że cała uwaga i irytacja Snape'a skupi się teraz na niej.

Harry przełknął ślinę, a wcześniejsza ulga ustąpiła miejsca zmartwieniu. Dla niego było to bardziej niż pewne, że ten ochrzan, który najprawdopodobniej miał spaść wcześniej na niego i Seamusa, dostanie się teraz Danielle. Nie miał pojęcia, po co wysyłała gdzieś list w takim pośpiechu, ale dopiero teraz przyszło mu na myśl, że chodziło o coś poważnego, a jeśli tak, to ostatnim, czego chciałaby doświadczyć w takim momencie, były jakieś niepoważne zarzuty na temat kamienia księżycowego i kazanie na temat spóźniania się na lekcje. Spojrzał na jej skupioną minę i szare oczy, wpatrone w wnętrze torby i pozbawione wcześniejszego blasku. Ale czy na pewno zniknął dopiero teraz? Właściwie to nie widział go już od jakiegoś czasu. Od..

— Profesorze Snape...

— Wolałbym, żebyś przychodziła na moje zajęcia o czasie, Ross — oznajmił nagle Snape, kompletnie ignorując słowa, które właśnie wypłynęły z ust zaskoczonego Harry'ego, i skierował się z powrotem w stronę swojego biurka. Danielle wyprostowała się jak struna, skupiając wzrok na tablicy. — Gryffindor traci właśnie dwadzieścia punktów. Ciesz się, że profesor McGonagall mnie uprzedziła, bo byłoby dwa razy tyle.

Gryfoni jęknęli cicho, a niektórzy Ślizgoni ośmielili się zachichotać, widocznie zadowoleni z takiego obrotu wydarzeń. Dan pokiwała głową na znak, że rozumie, co widocznie wystarczyło Snape'owi, ponieważ rozpoczął prowadzenie właściwej lekcji.

Harry, wciąż lekko zdziwiony własnymi słowami, których kompletnie nie planował, spojrzał ukradkowo na Danielle, która nie zwracała na niego najmniejszej uwagi i, ze wzrokiem wbitym w nauczyciela eliksirów, rysowała na swoim pergaminie jakieś szlaczki. Cóż, nie liczył na żadne cieplejsze zachowanie z jej strony. Westchnął i również zajął się lekcją. Oczywiście, miał zamiar przeprosić ją za swoje zachowanie jeszcze dzisiaj, ale nie uważał, by to był odpowiedni moment. Raczej by mu nie wybaczyła, gdyby znów zwrócił na nich uwagę podminowanego Snape'a.

Przez następne kilkanaście minut wszyscy udawali, że eliksir spokoju interesuje ich chociaż odrobinę. W ciszy notowali, nie chcąc napytać sobie kłopotów, kiedy nauczyciel widocznie nie był w humorze (zupełnie tak, jakby kiedykolwiek był). Po dłuższym czasie jednak ten złudny obraz grzecznej klasy został zastąpiony przez pogaduszki i chichoty, a także rozlew minusowych punktów. W końcu Snape kazał im po prostu zająć się warzeniem mikstury, która pod koniec zajęć miała znaleźć się na jego biurku, i większość uczniów ruszyła po potrzebne ingrencje. Przy składziku Harry i Ron wymienili się własnymi spostrzeżeniami na temat zdarzenia sprzed zaledwie parunastu minut – Weasley uważał, że winny jest, oczywiście, Malfoy, oraz ponarzekali trochę na Starego Nietoperza z Lochów, jak często nazywali nauczyciela eliksirów, przez co wrócili do ławek jako ostatni, odprowadzeni czujnym, podejrzliwym wzrokiem Snape'a.

— Coś się stało? — zapytał Harry, postanawiając przerwać niezręczną ciszę. Zabrał się za ustawianie na blacie wszystkich potrzebnych ingrencji, kątem oka zerkając na podpalającą wodę w kociołku Danielle. Nie wydawała się ani specjalnie tym zadowolona, ani szczególnie zirytowana, co uznał za dobry omen. Zmarszczyła nos, odkładając różdżkę na ławkę, ale po chwili uśmiechnęła się lekko.

— Nic takiego. Po prostu dowiedziałam się, że na Privet Drive działo się ostatnio coś dziwnego i chciałam upewnić się, że wszystko w porządku.

Zmarszczył brwi. Jeśli coś wydarzyło się na ich ulicy, to nic dziwnego, że była zmartwiona. Jej rodzice prawdopodobnie byli wystawieni na niebezpieczeństwo ze strony Śmierciożerców nieco bardziej, niż inni mugole. Fakt, że stała przeciwko Voldemortowi, z pewnością obił się już o uszy wielu poplecznikom tego czarnoksiężnika, a to, że on, wróg numer jeden Czarnego Pana, miał ją i jej rodzinę za bliskich sobie, na pewno nie zmniejszało zainteresowania, jakim mogli obdarzać ich Śmierciożercy. Z drugiej jednak strony, skąd miałaby się dowiedzieć o podejrzanych aktywnościach? W Proroku, rzecz jasna, nic nie pisali, od rodziców nie, bo nie musiałaby się z nimi ponownie kontaktować. Jedynym rozsądnym wyjaśnieniem były jej sny, ale ponoć ich już nie miewała.

— I?

To pytanie mocno ją zirytowało. Niedbale odłożyła na blat trzymany w dłoni pergamin i spojrzała na niego z wyraźnym wyrzutem.

— Na Merlina, Harry! Świnka to nie twoja błyskawica, wróci najwcześniej jutro rano.

Pokiwał głową, nie chcąc bardziej jej irytować, i przeczytał drugi podpunkt przepisu z podręcznika. Dodać sproszkowany kamień księżycowy. Nic trudnego, powinien sobie z tym poradzić. Złapał nieduży słoiczek i odkręcił wieczko, przechylając go nad kociołkiem. Po chwili woda zabarwiła się na zielono i Danielle złapała go za nadgarstek, żeby nie sypał już więcej. Sama zaczęła mieszać miksturę do zmiany barwy na niebieski.

Przyglądał jej się, udając, że uważnie studiuje instrukcje z książki. Snape wspominał coś, że eliksir spokoju często pojawia się na SUMach, więc warto było chociaż trochę się przygotować. Tymczasem kociołek Seamusa Finnigana wybuchł i osmalił jego twarz, a także krawat Deana Thomasa i włosy Lavender Brown. Harry nie mógł się powstrzymać, żeby nie parsknąć pod nosem. Bądź co bądź, wciąż go nie lubił.

Profesor Snape wstał od biurka z poważną miną i jednym machnięciem różdżki usunął cały powstały dym, mrucząc do Seamusa i Deana, że mają zacząć od początku i nie obchodzi go to, że nie mają już kociołka.

— Harry, kamień księżycowy, aż do fioletu — poinstruowała Dan, odwracając uwagę przyjaciela od zaistniałej kilka stolików dalej katastrofy. Bez słowa wykonał zadanie, a wtedy ona zajęła się podgrzewaniem eliksiru za pomocą różdżki.

Zamyślił się na moment, zastanawiając się, czy to nie właściwa chwila na przeprosiny. Snape nie wydawał się tak bardzo przejęty tym, co robią, a Danielle nie wyglądała dłużej na zirytowaną. No i byli tuż obok siebie, a ostatnio zdarzało się to rzadko. W końcu musiało mu wyjść. Tylko czy na pewno dobrym pomysłem było robienie tego w czasie, gdy powinni warzyć eliksir? Tu naszły go wątpliwości, ale ostatecznie je odpędził. Powinien zrobić to od razu, a nie wciąż odwlekać. Były rzeczy ważne i ważniejsze.

— Danielle — zaczął, a gdy ona nawet nie zareagowała, zbyt zajęta podgrzewaniem zawartości kociołka, powtórzył: — Danielle.

Przerwała, osiągając coś na rodzaj ciemnego różu. Podręcznik podawał, że eliksir powinien mieć teraz różowy kolor, więc chyba było w porządku. Wzruszyła ramionami, widocznie także uznając, że różowy to różowy, nie ważne, czy jasny, czy ciemny. Wbiła w niego pytające spojrzenie.

Wziął wdech i kontynuował:

— Chciałem cię przeprosić. Za tamten idiotyczny kawał w Hogsmeade. I tamto, co wtedy powiedziałem. Nie myślę tak. To znaczy... No, trochę myślę, ale może nie powinienem tego mówić, zwłaszcza w taki sposób. Z tym szlabanem przedwczoraj miałaś rację, powinienem bardziej skupić się na drużynie i wszystkim innym. No i za to, że nie byłem z tobą do końca szczery...

— Miałeś trochę racji — przyznała Danielle, przerywając mu i zagrzyzając na moment wargę z lekkim zawstydzeniem. — Jesteśmy wolnymi ludźmi, nie? Ja nie mogę decydować za ciebie, a ty za mnie. Nasze wybory nie muszą się nam nawzajem podobać, ale... No, tego nie da się usprawiedliwić, zachowałeś się jak zidiociały dzieciak. I, zanim to dopowiesz, wcale nie byłam lepsza.

Za ich plecami rozległ się nagły plask i pisk, spowodowany tym, że widocznie zirytowana Hermiona uderzyła Rona w dłoń, ponieważ cały czas wgapiał się w przyjaciół przed sobą i wcale jej nie pomagał. Danielle i Harry na raz parsknęli krótkim śmiechem.

— To zgoda?

— Zgoda, Potter.

***

Danielle wznosiła oczy ku sufitowi, kiedy z cierpiętniczą miną moczyła dłonie w dziwacznym wywarze, który wcisnęła jej Hermiona. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, z jaką sprawnością jej przyjaciółka potrafiła wyciągnąć od innych informacje o szlabanach Umbridge, a do tego z jakim uporem udawała głuchą na wszystkie jej zapewnienia. Od prawie godziny próbowała przekonać Hermionę, że ręka wcale jej nie boli i rana jest przecież stara, ale na próżno. Jakby tego było mało, Ron wyjątkowo stał murem po jej stronie i uważnie pilnował, żeby blondynka nie wynurzała dłoni nawet na sekundę, kiedy ich wspólna przyjaciółka zajmowała się przygotowywaniem drugiej takiej mikstury.

I pomyśleć, że gdyby Harry nie powiedział po południu Ronowi, a ten nieco później Hermionie, Dan mogłaby zapomnieć o całej akcji z szlabanami u Dolores i najzwyczajniej w świecie cieszyć się tym, że blizna stawała się coraz mniej widoczna.

Nawet nie słuchała rozmowy, jaką przeprowadzali właśnie jej przyjaciele, zbyt zajęta szukaniem czegoś interesującego na suficie. Czas oczekiwania potwornie jej się dłużył i już kilka razy próbowała wymknąć się niepostrzeżenie do dormitorium pod pozorem zmęczenia, ale nic z tego. To nie było tak, że nie chciała poczekać na Harry'ego. Po prostu ciągnęło ją do własnych spraw, które przywoływały ją zza łóżkowych kotar i usilnie przypominały o swoim istnieniu. Nie zamierzała nikogo zawieść, ale to wymagało od niej skupienia się na sprawie i poświęcenia co najmniej kilku wieczorów. Czy istniało inne wyjście? Z pewnością, jednak nie zaprzątała sobie głowy setką możliwości i starała się zrobić to jak najszybciej.

Do tej pory głębiej się nad tym nie zastanawiała, ale czy zadanie powierzone jej przez Dumbledore'a na pewno było dla nich wszystkich bezpieczne? Jaką mieli pewność, że zmiana nie przyniesie szkody zamiast korzyści? Szybko odrzuciła tę myśl, skupiając się na samym wykonaniu. Dyrektor na pewno to wszystko przemyślał, inaczej nie kazałby jej zmieniać biegu wydarzeń.

Kiedy tylko Harry pojawił się w pokoju wspólnym, Hermiona podbiegła do niego, żeby wcisnąć mu miseczkę z tą swoją dziwaczną miksturą. Chłopak spojrzał na nią z wdzięcznością i razem usiedli na kanapie naprzeciwko Danielle i Rona. Zadowolony Krzywołap wyszedł zza wolnego fotela i wskoczył na kolana Pottera, domagając się pieszczot.

— Myślę, że trzeba iść z tym do McGonagall — odezwał się Weasley, zwracając na siebie uwagę całej trójki. Dan spojrzała na niego z przestrachem.

To ja to zaczęłam, ja pierwsza się wtrąciłam, dlatego ja wtrącę się jeszcze raz i, zamiast wypierać się wszystkiego, dzisiaj na szlabanie zagrożę jej dyrektorem. Samo to powinno dać jej do myślenia.

— Nie. — Harry i Danielle natychmiast stanowczo zaprzeczyli temu pomysłowi i spojrzeli na siebie lekko zdezorientowani tą zgodnością.

— Dlaczego? — zdziwił się rudzielec, pochylając się lekko do przodu i skacząc wzrokiem od jednego do drugiego. — McGonagall zrobiłaby taką aferę, że Umbridge już by się nie podniosła.

Nikt nie wątpił w to, że opiekunka Gryffindoru faktycznie byłaby do tego zdolna. Kobieta miała w sobie tyle odwagi, że nie sprawiłoby jej problemu zrobienie tego, co koniecznie. Poza tym czuła ogromną odpowiedzialność za wszystkich swoich wychowanków i z pewnością nie pozwoliłaby na to, żeby działa im się krzywda. Wystarczyło tylko jej powiedzieć i sprawa mogła zostać załatwiona.

— Nie ogarniasz? Przecież ona tylko na to czeka! — odparła Danielle, wyciągając dłonie z tej dziwacznej mieszanki i odstawiając naczynko na stolik przed sobą. — Myślisz, że ona boi się McGonagall?

Och, słonko, tu chyba nie wiesz, kim ja jestem.

— Ma rację — mruknął Harry, drapiąc Krzywołapa za uchem wolną ręką. Dan zmarszczyła brwi. — Zresztą, z nią nie wygrasz. Pewnie poleciałaby do Knota i uchwaliła jakiś kolejny kretyński dekret, przez który wyszłaby z tego obronną ręką. To nie ma sensu.

Jedna wiadomość do Ministra i wszyscy znajdziecie się w poważnych kłopotach, moja droga. Wystarczy, że odpowiednio przedstawię to, co powiedziałaś ostatnio na zajęciach, a z pewnością trafisz do świętego Munga, mogę ci to obiecać.

Danielle potrząsnęła głową. Za dużo myśli na raz próbowało zdobyć jej niepodzielną uwagę i zaczynało ją to doprowadzać do szaleństwa.

— I dlatego nie możesz dawać jej więcej powodów do szlabanów, Harry — wtrąciła Hermiona, prostując się na miejscu. — Ta baba jest okropna. Okropna i dlatego musimy coś z nią zrobić. Rozmawiałam o tym z Ronem...

— Proponowałem truciznę.

Dan parsknęła.

— Chodziło mi bardziej o to, że od niej niczego się nie nauczymy — westchnęła Hermiona, a Danielle pokiwała głową na znak, że zgadza się z jej słowami. Jeśli Dolores w dalszym ciągu będzie uczyła ich jedynie tego, jak czytać bez używania ust, to nie wyjdzie z tego nic dobrego. Już pomijając fakt czekających na nich w normalnym życiu zagrożeń i czyhającego na ich życia Voldemorta, ale jak mają zdać SUMy bez umiejętności rzucania zaklęć? Umbridge skutecznie utrudniała im naukę do egzaminów, pakując im w głowy jedynie wiedzę teoretyczną i nie pozwalając na wykorzystanie jej w praktyce. Hermiona rzuciła nerwowe spojrzenie w stronę Harry'ego, kontynuując: — Pomyślałam... Pomyślałam, że powinniśmy zrobić to sami...

Ron i Harry spojrzeli na nią ze zdziwieniem, zamierając na moment. Krzywołap fuknął na Pottera, który nagle przestał go głaskać, a kiedy nie uzyskał pożądanego efektu, przeniósł się na kolana Hermiony, która ze zdenerwowaniem podrapała kociaka za uchem. Danielle zmarszczyła nos, zastanawiając się nad propozycją przyjaciółki. Zrobić to sami? To nie była do końca jasna wypowiedź. Mogło jej chodzić o wiele różnych rzeczy, rozpoczynając na uczeniu się zaklęć na własną rękę w pokoju wspólnym z podręcznikowych wiadomości, a kończąc na najbardziej absurdalnym – zorganizowaniu czegoś na wzór klubu pojedynków, któremu by przywodzili. Nawet ostatnia opcja wydawała jej się lepsza od tego, co wyrabiała Umbridge.

— A mówiąc, żebyśmy się sami za to wzięli masz na myśli... — zaczęła Dan, marszcząc brwi i wbijając wyczekujące spojrzenie w Hermionę. Gryfonka natychmiast ożywiła się i z entuzjazmem zabrała się za wyjaśniania.

— Że potrzebujemy kogoś, kto jest w stanie pokazać nam, jak powinniśmy rzucać zaklęcia i poprawiać, gdy robimy coś źle. Nauczyciela. Kompetentnego nauczyciela, który ma nas przygotować do tego, co czeka tam, na zewnątrz.

— Jeśli mówisz o Remusie, to...

— Nie chodzi mi o niego, Harry!

— To o Syriusza? — rzucił, w dalszym ciągu lekko zdezorientowany, Ron. Nikt inny nie przychodził mu do głowy i jedynym, na co w tamtej chwili miał ochotę, było udanie się do łóżka, a nie zgadywanie, o co znowu chodzi Hermionie. Pomysł sam w sobie mu się całkiem podobał, jednak byłby wdzięczny, gdyby dziewczyna raczyła go wyjaśnić od razu, a nie po kawałeczku.

Danielle westchnęła ze zrezygnowaniem. Szybko zauważyła, że przyjaciółce chodzi o Harry'ego. Te niby dyskretne spojrzenia sugerowały aż za wiele i nie miała pojęcia, dlaczego chłopcy od razu tego nie odgadli. Zresztą potrzebowali przecież kogoś na miejscu, a z Remusem lub Syriuszem mogliby się spotykać tylko podczas wyjść do Hogsmeade, gdzie i tak nie było odpowiednich warunków do takich zajęć. Poza tym oboje byli zbyt zajęci pracą dla Zakonu, żeby jeszcze ich uczyć.

— Jejku, ale wy jesteście wolnomyślący — jęknęła Hermiona, wstając z kanapy i spoglądając na nich z góry, jednocześnie zakładając ręce w okolicach piersi. Ciężko było stwierdzić, czy jest bardziej zirytowana tym, że nikt się jeszcze nie domyślił jej zamiarów, czy podekscytowana wyjawieniem swojego planu. — To przecież oczywiste! Chodzi mi o ciebie, Harry.

Potter spojrzał na nią z zaskoczeniem. Zapanowała krótkotrwała cisza, w trakcie której wiatr zaszeleścił zasłonami, a Krzywołap fuknął z niezadowoleniem, przemieszczając się z powrotem na kolana Harry'ego. Po chwili chłopak pokręcił z niedowierzaniem głową i zwrócił się w kierunku Rona, gotów do wymienienia w pełni poirytowanych spojrzeń, z rodzaju tych, którymi się obdarzali, gdy dziewczyny rozmawiały przy nich na dość naciągane tematy, jak na przykład WESZ. Ku jego zdumieniu, ten wcale nie wydawał się zirytowany.

— To ma sens — mruknął Weasley, a Harry spojrzał na niego jak na kompletnego idiotę. Świat wariował! Przecież to nie miało prawa się udać. On nauczycielem? Dobre sobie! Przecież nie nadawał się nawet na prefekta, więc jak tu mówić o nauczaniu? Kompletne szaleństwo!

Obrócił się w stronę Danielle, mając nadzieję, że chociaż ona podziela jego zdanie. Nic z tego. Dziewczyna wpatrywała się w niego ze skupionym wyrazem twarzy, zastanawiając się nad czymś. Harry tego nie rozumiał. Dlaczego tylko on uważał ten pomysł za okropny? To znaczy, tylko część, w której robi za nauczyciela, reszta wydawała się całkiem w porządku.

— Bzdura, to nie ma sensu! Ja? Ja nie jestem nauczycielem, nie potrafię... Nie potrafię zająć się nauką sam, a co dopiero uczyć! Są lepsi ode mnie — wyrzucił z siebie na jednym wydechu, po czym wbił zdezorientowane spojrzenie w Hermionę. Zaczynał się na poważnie zastanawiać, czy oni wszyscy się tylko z niego nie nabijają, a jeśli tak było, to nie uważał tego za ani trochę zabawne. — Na przykład ty! Byłaś przynajmniej dziesięć razy lepsza ode mnie na każdym teście z Obrony!

— Nie. Za Lupina, który właściwie był jedynym kompetentnym nauczycielem tego przedmiotu, jakiego do tej pory spotkaliśmy, byłeś lepszy. Poza tym, tu nie liczą się jakieś testy, tylko umiejętności praktyczne! A ty uwodniłeś, że się na tym znasz.

— Ja? Niby kiedy?

— Merlinie, zaczynam mieć wątpliwości, czy chcę, żeby uczył mnie taki idiota — mruknął sarkastycznie Ron, wymieniając z Danielle rozbawione spojrzenia. Po chwili Ross już zaśmiewała się w najlepsze, trzęsąc się z rozbawienia i lądując przez to na dywanie. Cała trójka spojrzała na nią ze strachem, czy aby niczego sobie nie zrobiła, ale gdy uniosła kciuka w górę, wciąż się śmiejąc, wrócili do tematu rozmowy. — No cóż, pomyślmy... Pierwsza klasa, uratowałeś kamień filozoficzny przed Sam-Wiesz-Kim.

— To był fart, a nie żadne umiejętności! Zresztą, wszyscy tam byliśmy. Ty, ty i ty. — Przy każdym "ty" pokazywał kolejno na przyjaciół. — Wspólnie uratowaliśmy ten durny kamień.

— Druga klasa — kontynuował Ron, niezrażony zaprzeczeniami przyjaciela. W międzyczasie Danielle się uspokoiła i oparła się o fotel, chociaż wciąż miała zaróżowione policzki od ciągłego śmiechu. — Zabiłeś bazyliszka, zniszczyłeś Riddle'a i uratowałeś moją siostrę.

— Nie zrobiłem tego wszystkiego sam. Gdyby Hermiona nie wpadła na to, jak przemieszcza się bazyliszek, pewnie nawet nie znaleźlibyśmy wejścia do Komnaty. Zszedłeś na dół ze mną, Danielle też. Gdybyś nie oczyścił tunelu, nie mielibyśmy jak wrócić, a gdyby nie Dan... — Tu lekko się skrzywił, na myśl o tym, co by się wydarzyło. — Gdyby nie Dan, bazyliszek miałby surowego dzieciaka z okularami na kolację.

Hermiona i Ron spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Nigdy nie usłyszeli całej historii o tym, co wydarzyło się w Komnacie Tajemnic. Ginny przez prawie cały czas była nieprzytomna i niewiele mogła powiedzieć, a Harry i Danielle ograniczali się do koniecznych ogólników, nie zagłębiając się w szczegóły. Nie sądzili, że szczegóły były takie... Drastycznie. Ciekawiło ich, co dokładnie się stało, jednak woleli nie ciągnąć przyjaciół za język. Na razie tyle musiało im wystarczyć.

Harry natomiast spojrzał na Ross z wdzięcznością. Czuł, że do końca życia nie uda mu się jakoś zrewanżować za to, co dziewczyna dla niego zrobiła. Czasami nie poświęcał jej tyle uwagi, ile powinien jako przyjaciel, ale naprawdę starał się jakoś to naprawić.

Danielle uśmiechnęła się do niego lekko i zauważając, że nikt z obecnych raczej nie zamierza się odezwać w ciągu najbliższych kilku minut, przejęła pałeczkę.

— Na trzecim roku pokonałeś samodzielnie całą bandę dementorów — szepnęła, podkulając nogi i ziewając przeciągle. Było już dość późno, ale ta rozmowa ani trochę nie zmierzała do zakończenia.

— Gdyby nie cierpliwość Remusa i to, że McGonagall dała Hermionie zmieniacz...

— A na ostatnim roku — mruknął Ron, przełykając ślinę. — Na ostatnim roku znowu z nim walczyłeś. Walczyłeś z Sam-Wiesz-Kim i przeżyłeś, stary. To chyba wystarczający argument.

Tak, walczyłem z nim. Walczyłem, ale pozwoliłem zginąć Cedrikowi. Pomogłem mu się odrodzić, a na koniec uciekłem jak ostatni tchórz...

Harry czuł, że zaraz wybuchnie. Od środka rozdzierała go ogromna, straszliwa wściekłość, której nie potrafił uzasadnić. Przenikała go, była w nim, ale jednocześnie nigdy wcześniej tak się nie czuł. Nawet wtedy, kiedy banda Dudleya płukała mu głowę w klozecie, Ivy Lee obcięła Danielle włosy w przedostatniej klasie podstawówki albo Draco Malfoy naśmiewał się z jego rodziców. Ta złość była nowa i... Nieokiełznana. Bał się jej.

— To fajnie brzmi, jak się o tym mówi, ale wiecie co? Nie możecie wiedzieć, jak to było! Nie wiecie, co to za uczucie, stać tam i wiedzieć, że tak niewiele dzieli cię od śmierci albo tortur, albo śmierci przyjaciela. Nie wiecie, jak to jest przeżyć, kiedy obok umiera ktoś inny. To nie jest to samo, co rzucanie zaklęć w klasie. Jeśli na lekcji coś ci nie pójdzie, to trudno, powtórzysz. Ale kiedy stoisz o krok od śmierci, nie ma mowy o pomyłce. Każdy błąd może kosztować życie, twoje albo twoich przyjaciół. Przeżyłem tylko dlatego, że zawsze w porę przychodziła pomoc albo miałem zwykłe, pieprzone szczęście! Pieprzone szczęście, którego Diggory nie miał! On nie był głupi, znał się na czarach jak cholera, ale zabrakło mu farta. Nikt mu nie pomógł, ale nie był sam. Byłem zaraz obok, a jednak nic nie zrobiłem. Nic nie zrobiłem, a potem uciekłem jak ostatni tchórz, zamiast walczyć! Bo to nie jest takie łatwe. Stać tam, przed nim i wiedzieć, że zaraz może się zginąć. Że wystarczy jeden, durny błąd...!

Zabrakło mu tchu. Zamilkł i poczuł, jak ta cała złość powoli z niego ulatuje. Zauważył, że stał naprzeciwko przyjaciół, chociaż nie przypominał sobie, żeby wstawał z kanapy. Od dłuższego czasu zaciskał pięści i kiedy w końcu je poluźnił, poczuł jeszcze większe ujście negatywnych emocji. Spojrzał na przyjaciół. Hermiona była wyraźnie zakłopotana, tak samo jak Ron, który pocierał kark ze zdenerwowaniem. Wypuścił powietrze ze świstem. Wściekłość uciekała teraz szybciej, a kiedy spojrzał na lekko przybitą Danielle, całkowicie zniknęła. Nie chciał tak na nich nakrzyczeć. Wiedział, że nie to mieli na myśli. Chcieli dobrze, wszyscy. Poczuł się okropnie, nie powinien tak wybuchać. Nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. To po prostu przyszło, tak nagle. Z nikąd.

Zmieszał się, nie wiedząc, co powiedzieć. Przyjaciele też jakoś się do tego nie kwapili, w dalszym ciągu milcząc i wpatrując się w niego z mieszaniną różnych emocji w oczach. Żal, współczucie, strach. Nie miał pojęcia, której z nich bardziej nienawidził.

Tylko w jednych nie widział tego wszystkiego. Szare, przywodzące mu na myśl pochmurne niebo tęczówki Danielle spoglądały na niego ze zrozumieniem i tym czymś, czego nigdy nie potrafił poprawnie zinterpretować. Podobały mi się.. Śliczne, chmurne oczy, które nagle zostały zakryte przez powieki.

Z początku go zamurowało. Głośny, bolesny jęk od razu zaalarmował Rona i Hermionę, ale nie jego. Wbity w podłogę, przełknął ze zdenerwowaniem ślinę i patrzył na osuwającą się na podłogę blondynkę. Lewą ręką trzymała się za głowę, a drugą zacisnęła w pięść. Weasley i Granger kucali przy jej bokach, szeptając coś gorączkowo. Nie słyszał tego, ale jedynie głośny, rozdzierający szum. Skrzywił się, ale zaraz potem odetchnął i ze strachem podszedł do przyjaciół. Danielle wyprostowała się, ale wciąż trzymała dłoń na głowie.

W jednej sekundzie otworzyła oczy i usta, łapczywie łapiąc powietrze. Hermiona i Ron spojrzeli na siebie zaniepokojeni, zapewne próbując dogadać się bez słów, czy lepiej pójść do skrzydła, czy przyprowadzić panią Pomfrey do wieży Gryffindoru. Ross w końcu przełknęła ślinę i spojrzała na nich wszystkich ze strachem w oczach.

— On próbuje dostać się do środka. Znowu. Tom wrócił.

_______________

Niewiele się zmieniło po korekcie, ale jest więcej mini wskazówek ;)

Wybaczcie długie milczenie, sprawy osobiste trochę mnie pochłonęły.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top