Epilog
46530 słów. Będzie ucinać. W prologu jest co wtedy zrobić.
Niech rozpocznie się chaos.
Często zastanawiałam się, ile jest w stanie wytrzymać jeden człowiek. Jedno kruche i nic nie wnoszące istnienie. Wbrew pozorom, ludzkie ciało było, jest i będzie niesamowite. Odporne na wszelkie tortury i cierpienie. Zdolne do szybkiej regeneracji. Przecież wszelkie rany się zabliźniają. Potrzeba jedynie czasu.
Właśnie, czas.
Czas, który przyćmiewa swoją niezwykłością, lecz dopiero po głębszym zastanowieniu. W pierwszej chwili nie widzisz w tym niczego nadzwyczajnego. Czas jak czas. Jedni mają go za mało, a inni wręcz przeciwnie. W dzisiejszym świecie, ludzkość skłania się bardziej do tej pierwszej opcji. W końcu w ferworze pracy, roztargnienia i bezcelowego podążania za wartością pieniądza, nikt nie chce tracić ani nanosekundy. Rzucając słowo czas, pierwszą myślą jest minuta. Minuta, składająca się z sekund, a która przeradza się w godzinę. Godzina w dobę, doba w tydzień, tygodnie w miesiące. Niby nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Jednak jeśli przyjrzeć się temu nieco bliżej, czas jest absolutny. W końcu to jedynie on biega w takim samym rytmie w całym Wszechświecie. W czymś nieskończonym i niepojętym dla ludzkiego umysłu. Tylko on się nie zmienia i trwa od zarania dziejów.
W tamtym jednak momencie, czas nie płynął tak samo. On się zatrzymał.
Wszystko się zacierało i zlewało ze sobą w jeden rozmazany obraz, którego nie potrafiłam zinterpretować. Ogarnęła mnie wszechobecna ciemność. Widziałam ją. Widziałam, jak zbliża się z bestialskim uśmiechem, szczerząc swoje kły. Wielka zmora, lekko rozmyta, ale nadal widoczna. Z pustymi, czarnymi oczami. Była tylko ona. Tylko ciemność. Wnikała we mnie, parząc moją skórę, a jej śmiech stawał się jeszcze głośniejszy. Wypalała mnie od środka, a ja nie potrafiłam nic z tym zrobić. Jedynie jeszcze bardziej się w nią zagłębiałam. Nie za bardzo wiedziałam, co się właśnie dzieje. Wciąż stałam w tym samym miejscu, zaciskając zdrętwiałe palce na kancie drzwi i mimo iż wydawało mi się, że stałam tak od dobrych kilku godzin, w rzeczywistości były to jedynie nanosekundy. Nie oddychałam. Nie poruszałam się. Nie mrugałam. Tylko patrzyłam na blade ciało, ułożone na metalowym stole w pustym pokoju. To było jak sen. Czułam się jak na jawie i naprawdę myślałam, że to tylko mi się śniło.
I właśnie wtedy uderzyła mnie rzeczywistość.
Przestałam egzystować. Nie potrafiłam się poruszyć. Dosłownie w jednej sekundzie sparaliżowało całe moje ciało. Nie czułam ani jednej kończyny. Nie czułam nawet swojego istnienia. Byłam tam tylko ja. Ja i blade, nieporuszające się ciało na prostokątnym, metalowym stole. I właśnie wtedy poczułam się, jakby ktoś znów przywrócił mnie do życia z chwilowego oderwania. Ale nie w sposób normalny, a raczej bestialsko miażdżąc mi moje serce. Wydawało mi się, że ktoś właśnie wyrwał mi moje wnętrzności. Rozchyliłam szerzej oczy, które zaszły mi lekką mgiełką. Moje ciało drżało, a dusza razem z nim.
Nie. To się nie dzieje naprawdę. Nie ma takiej możliwości.
Nie wiem, jakim cudem zmusiłam swoje nogi do poruszenia. Nawet tego nie zarejestrowałam. To działo się poza moją kontrolą. W dosłownie jednej sekundzie pokonałam dystans oddzielający mnie od stołu. Wszystko zaczęło wirować. To nie mogła być prawda. Nie. Wszędzie nastał chaos, a wszystko krzyczało. To się nie dzieje. To sen. To koszmar. To majaki. Wypuściłam spomiędzy warg drżący oddech, zatrzymując się przed metalowym meblem. Moje gardło paliło żywym ogniem. Nawet nie wiem, w którym momencie, mrowienie pod powiekami przerodziło się w pierwsze łzy, gromadzące się w moich oczach. Ale to nie było ważne. Nie interesowało mnie krzyczenie innych ludzi, którego nie rejestrowałam. Wydawało mi się, że ktoś oddzielił to wszystko dźwiękoszczelną ścianą. Wszystko wokół nie miało znaczenia. Całkowicie znieruchomiałam, jedynie patrząc.
Powolnie, jakby w transie, spojrzałam na nagie, posiniałe nogi, a następnie z dokładną precyzją, przesuwałam wzrokiem po nieruchomym ciele. Po białym materiale, który okrywał ciało od połowy ud aż do obojczyków. Po ramionach, w których znajdowałam tyle bezpieczeństwa. Po opiekuńczych dłoniach. Po szyi. A potem spojrzałam na twarz. Spokojną, bladą twarz. Na te zamknięte powieki. Na wielkie sińce pod oczami oraz szpecące siniaki i zadrapania. Na niemal granatowe wargi. Na poszarzałą skórę. Rozchyliłam szerzej oczy, oraz wargi. To się nie działo. Nie. To sen. Mój oddech z każdą sekundą przyśpieszał. Słyszałam krew szumiącą w uszach oraz szybkie bicie swojego serca. Nie. Nie, nie, nie. Zaczęłam szybko kręcić głową, czując pierwsze, palące łzy na policzkach.
– Nie, to się nie dzieje. – wyszeptałam drżącym głosem, którego nawet nie zarejestrowałam. Brzmiał tak, jakby dobiegał z ust kogoś innego. Jakbym to nie była ja. To nie byłam ja. – Nie, to nie jest prawda. Ty tylko śpisz. Obudź się. – kolejne, coraz głośniejsze i bardziej nerwowe słowa wypadały spomiędzy moich warg. Znów przejechałam rozbieganym wzrokiem po nieruchomym ciele, coraz mocniej kręcąc swoją głową. Wierzyłam w to. To tylko sen. To się zaraz skończy. – To nie jest prawda. Obudź się! – warknęłam rozkazująco, a gorzkie łzy ponownie zalały moją twarz. Z całej siły zacisnęłam szczękę, bez namysłu kładąc dłonie na tych ramionach, w których zawsze czułam się tak bezpiecznie. Jednak wtedy były zimne i szorstkie. Nie, to nie mogła być prawda. Nie. – Obudź się! Otwórz oczy! – zawołałam z roztrzęsieniem, potrząsając bezsilnie ciałem. Kiedy jednak to nic nie dało, ponowiłam ruch, tylko mocniej. A potem jeszcze raz. Z mocą wpatrywałam się w znajome powieki, czekając na ich ruch. Przecież to zaraz się skończy. To tylko taki żart. Pewnie śpi. Zaraz wstanie. – Proszę, obudź się. – wyszeptałam błagalnie, a moje palce poluźniły nieco swój uścisk.
Ale oczy pozostały zamknięte.
Nie, nie, nie. To nie jest prawda. To sen. Zaraz się obudzę. To się nie dzieje naprawdę.
I w dosłownie jednej sekundzie wszystko się zmieniło. Jedna cholerna sekunda, w której nastało zrozumienie. Przeklęte zrozumienie.
Głośny, rozrywający serce wrzask wydostał się z mojego gardła, a wraz z nim cały ból, jaki wtedy zawładnął moim ciałem. Nie interesowało mnie to, że zdzierałam swoje gardło do krwi. To nie miało znaczenia. Nie czułam tego. Jedynie wciąż krzyczałam. Nieprzerwanie i bez wytchnienia, jakby od tego zależało moje życie. Krzyczałam tak, jak nikt nigdy wcześniej. Ale moje życie nie miało już przecież większego sensu. Nie potrafiłam racjonalnie myśleć. A mój krzyk mieszał się ze łzami i szlochem. Mieszał się z bólem. Z okropnym cierpieniem. Każda komórka mojego ciała wyła. Wszystko wyło. Ja wyłam. Zatracałam się w krzyku rozpaczy, przerażenia i miliona innych emocji. W pewnej chwili wplątałam skostniałe palce we włosy, z całych sił za nie szarpiąc. Ktoś inny również krzyczał. Ktoś złapał mnie za ramię. Ktoś coś mówił. Ale wtedy byłam tylko ja i ciemność. Nie było niczego innego. Radości, szczęścia, miłości.
Nie widziałam niczego przez wypalające skórę łzy. Mroczki przed oczami przerodziły się w chwilowy zanik wzroku. Szloch, wrzask, płacz, lament. W pewnej chwili to wszystko wyszło ze mnie jednocześnie. Boże, jak to bolało. Niech ktoś to skończy. Niech przestanie. Niech ktoś to wyłączy! Nigdy nie czułam czegoś podobnego. To już nie był zwykły ból psychiczny, który przechodził w coś więcej. To było coś innego. Mocniejszego. To było metafizyczne.
Nie mam pojęcia, ile trwałam w takim stanie. W końcu czas przestał się liczyć. Tak, jak wszystko. W pewnym momencie ktoś złapał za moje ramiona, chcąc pociągnąć mnie do tyłu, ale ja walczyłam. Nie mogłam odejść. Nie mogłam przestać patrzeć. Nikt nie mógł mnie stamtąd zabrać. Nie mogłam na to pozwolić. Musiałam zostać i poczekać aż to się skończy. Aż te powieki znów się uchylą. Znów głośno zaszlochałam, wyrywając swoje drżące ciało. W końcu jednak zostałam mocno szarpnięta za łokieć, przez co gwałtownie się odwróciłam, o mało nie spadając z własnym nóg. Krzyknęłam głośno coś niezrozumiałego, robiąc zamaszysty ruch rękoma. Nadal nic nie widziałam. To wszystko wirowało. Ja wirowałam. Moja głowa i myśli w niej. Krzyczały, och jak głośno krzyczały. Wyłam. Wyłam jak pies, krzyczałam jak szaleniec, wierzgałam jak dzikie zwierzę. Musiałam tam trwać. To się zaraz skończy. Zaraz znów wszystko wróci do normy.
Dłoń, zaciskająca się na moim łokciu, jeszcze mocniej wzmocniła swój chwyt, a następnie ktoś silnie pociągnął za moją rękę. Z impetem wpadłam na czyjąś klatkę piersiową, a chwilę później dwie silnie ręce zacisnęły się wokół mnie, mocno obejmując. Ale ja się nie poddałam. Wciąż się wyrywałam, mimo mocnego uścisku. Z całej siły uderzałam pięściami w twardy tors, pragnąc, aby mnie puścił i pozwolił tam wrócić. Musiałam poczekać. To zaraz się skończy. Ale i ja nie byłam z ołowiu. Z każdym kolejnym uderzeniem i krzykiem traciłam coraz więcej energii. Nawet nie wiem, w którym momencie zamiast wyrywać się, po prostu odpuściłam, zatrzymując się i jedynie głośno płacząc.
Płakałam. Płakałam gorzko i zażarcie. Silne ramiona jeszcze bardziej wzmocniły swój uścisk. Bezsilnie oparłam głowę o twardy tors, zamykając oczy i wypłakując w czarną bluzę cały żal, ból i rozpacz. Boże, jak to bolało. Wypalało mnie od środka. Bez ustanku i chwili przerwy. Głośno zaszlochałam, wyginając twarz w grymasie bólu. Zacisnęłam swoje skostniałe dłonie, które uwięzione były pomiędzy mną, a klatką piersiową chłopaka. Długie palce uspokajająco pocierały moje plecy, a uścisk wzmocnił się na tyle, iż nikt nie wcisnąłby pomiędzy nas nawet szpilki. Znajomy zapach jednak wcale mnie nie uspokoił. Ukryłam zapłakaną twarz w drżących dłoniach, chcąc schować się pomiędzy jego ramionami. Odciąć od całego świata. Zostać z bólem. Z mocą wciskałam się w jego tors, wyjąc i błagając w myślach, aby ktoś w końcu przerwał te męki.
Ale nikt ich nie przerwał, a ciemność śmiała się jeszcze wynioślej. Nie potrafiłam tego zatrzymać. Nikt nie potrafił. Byłam sama. Wydawało mi się, że utknęłam w wielkiej, metalowej bańce, która z każdą kolejną chwilą zaciskała się wokół mnie, odbierając mi zmysły. A ja krzyczałam, choć nikt nie słyszał. Nikt nie przyszedł na ratunek. Zostałam sama. Gotowa, by umrzeć, ale równie niegotowa na śmierć.
– Jestem tu. – cichy, drżący szept dotarł do mojego ucha. Zacisnęłam jeszcze mocniej powieki, kręcąc delikatnie głową . – Jestem przy tobie.
– Wyprowadź ją z sali. – odezwał się inny, męski głos. Znałam go? Być może. Nie wiem. Nie rejestrowałam niczego. To wszystko było jak sen. Istny koszmar.
Nie miałam siły się kłócić, więc uległam, pozwalając wyprowadzić się z zimnego pokoju. Chłopak cały czas obejmował mnie silnie ramieniem, w którym chowałam się, ani na chwilę nie otwierając swoich oczu. Jego ręka mocno zaciskała się wokół mojego ciała. Moje nogi były jak z waty i prawdę mówiąc, szedł za nas oboje. Niemal wlókł mnie po białych, szpitalnych płytkach, szczelnie podtrzymując i nie pozwalając, abym odsunęła się chociaż na milimetr. Bo wtedy jedynie płakałam. Nie mogłam chociażby uchylić powiek, nie mówiąc o poruszaniu kończynami. Wreszcie się zatrzymaliśmy, a on poluźnił nieco uścisk. Jednak nie minęła sekunda, a jego druga ręka ponownie owinęła się wokół mnie. Z całych sił przyciągnął mnie do siebie, układając brodę na mojej głowie. Cicho załkałam, wtulając w jego ciepłą, pachnącą bluzę. Nie miałam siły, aby również go objąć. Nie miałam siły na nic. Nawet na krzyk. Chciałam jedynie płakać, co zresztą robiłam.
Kolejne minuty mijały, a cierpienie nie znikało. Ani na chwilę. A ja nie potrafiłam się z tym pogodzić. Nie chciałam się z tym pogodzić. Wciąż wmawiałam sobie, że to tylko sen i zaraz się obudzę. Ale to była brutalna rzeczywistość. Nie miałam już czym płakać, a mimo to, kolejne łzy wylewały się spod moich powiek, mocząc bluzę chłopaka. Drżałam przez wszechogarniające mnie zimno, przez emocje i przez ból. Nie dałam rady się uspokoić. Wydawało mi się, że ktoś właśnie wyrwał mi serce. Uścisk nie zelżał nawet odrobinę. Staliśmy pośrodku szpitalnego korytarza, gdzie odbywałam swoją własną, prywatną tragedię. Nie odzywał się. Nie mówił kompletnie nic. Pozwolił mi płakać.
– Powiedz, że to nieprawda. – wyszeptałam słabym, niemal niesłyszalnym głosem, który wypełniony był bólem, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doznałam. – Powiedz, że to się nie dzieje. To sen, prawda? To nie dzieje się naprawdę. – szeptałam maniakalnie, chcąc chyba przekonać samą siebie.
Nie odpowiedział.
W tamtym momencie moje całe życie po prostu się zawaliło. Tak szybko. Jak domek z kart. Jakby ktoś niewinnym ruchem palców, strącił jedną kartę, a reszta upadła sama. W dosłownie jednej chwili, runęło wszystko.
I znów na szpitalnym korytarzu słyszalny był głośny wrzask. Niemal taki sam, jak kilkanaście minut wcześniej. Rozrywający serce i przepełniony toną żalu i rozpaczy. Jednak nie należał on do mnie. Należał do kogoś, kogo zmiażdżyło to równie mocno.
Powolnie uchyliłam obolałe powieki, mrugając nimi i krzywiąc się na światło. Delikatnie odsunęłam się od twardego torsu, a kolejne zawroty w mojej głowie niemal ścięły mnie ze słabych nóg. Czułam na sobie jego ostrożny wzrok, którego nie odwrócił nawet na chwilę. Chyba chciał się upewnić, że zaraz nie upadnę na jasne płytki. Mimo tego, powoli odwróciłam głowę w stronę zamkniętych drzwi do sali, zza których słychać było donośne wrzaski. Słabym ruchem przetarłam swoje mokre policzki, próbując nieco wyostrzyć zamglony wzrok. Nagle krzyki ustały. Urwały się w połowie, pozostawiając po sobie jedynie głuchą ciszę. Bolesną, głuchą ciszę. Nie minęła minuta, a drzwi otworzyły się po raz kolejny. W progu stanął mój rozdygotany brat z oczami wypełnionymi łzami, które cały czas spływały po jego zaczerwienionej twarzy. Swój pusty wzrok utkwił wprost we mnie, rozchylając delikatnie drżące wargi. Ledwo stał. Bez życia. Dokładnie tak, jak ja. Załkałam cicho i bez zastanowienia rzuciłam się w jego ramiona, wtulając w odrętwiałe ciało.
A czas ciągle upływał, podczas gdy dwójka złamanego rodzeństwa wtulała się w siebie, wypłakując każdy skrawek bólu. Bo tylko my potrafiliśmy go wzajemnie zrozumieć.
– Co się stało? – zapytał szeptem, opierając czoło na moim ramieniu. Jego ochrypnięty i zapłakany głos kaleczył moje pokiereszowane serce jeszcze bardziej. Zacisnęłam mocniej swoje dłonie, czując jak jego wiotkie ciało drży. – Jak... Jak, Victoria? Dlaczego?
– Nie wiem, ale to się nie dzieje naprawdę. – odparłam jak w transie, zaciągając nosem.
– Victoria...
– Nasza mama się zaraz obudzi, zobaczysz. Zaraz wszystko wróci do normy. Musimy chwilę poczekać. Mama zaraz otworzy oczy.
Szeptałam jak obłąkana, ale wierzyłam w to. To przecież nie mogło być prawdą. To była nasza mama. Nasza ukochana mama. Nasza jedyna mamusia. Słońce, które dawało mi ciepło i bezpieczeństwo. Kobieta, która nosiła mnie pod sercem dziewięć miesięcy. Moja ostoja. Moje życie. Mój świat. Jak mogłam chociażby myśleć o tym, że jej nie było? Nie, nie mogłam, bo to wszystko miało się zaraz skończyć. Wszystko wróci do normy. Musieliśmy tylko trochę poczekać.
– Victoria, ona nie...
– Victoria. Theo. – smutny, męski głos przerwał wypowiedź mojego brata.
Z trudem odsunęłam się od bruneta, spoglądając na ojca Mii, który w białym kitlu, spoglądał na nas z oczami pełnymi bólu i współczucia. Zaciągnęłam nosem i przetarłam dłońmi mokre policzki. Musiał to wytłumaczyć i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Musiało być. Oboje spojrzeliśmy na jego smutną twarz.
– Co z mamą? Co się dzieje? Wyjdzie z tego, prawda? – pytałam, przypominając z lekka osobę obłąkaną. Musiał to potwierdzić. Tylko to się liczyło. Edward Roberts jedynie ciężko westchnął, zaciskając usta w wąską linię. – Co się stało?
– Wasza mama miała wypadek. – odparł ciężkim głosem, patrząc to na mnie, to na chłopaka obok. – Pojechała na zakupy do centrum. Przechodziła przez przejście obok sklepu, kiedy w tłum wjechał pijany kierowca. Nie zdążyła odskoczyć. – z każdym kolejnym słowem, jego głos stawał się coraz bardziej zachrypnięty, a twarz wykrzywiała się w jeszcze większym smutku. – Oprócz niej są jeszcze trzy ofiary w stanie krytycznym. Joseline doznała wielu urazów wewnętrznych. Jedno z żeber przebiło płuco. Oprócz tego nastąpił krwotok i stłuczenie prawego płata mózgu. Nie mogliśmy nic zrobić.
– Ale co z...
– Wasza mama nie żyje.
Odsunęłam się o krok po jego słowach, powolnie mrugając. W tym samym czasie, Theo z niedowierzającym wyrazem twarzy wplątał drżące dłonie we włosy, a następnie kucając, zamknął swoje przekrwione oczy. Poczułam się, jakby ktoś właśnie mnie uderzył. A potem jeszcze raz i jeszcze. Pokręciłam powolnie głową, zaciskając szczękę. Nie, nie, nie. To nie mogło się dziać. To nie miało prawa się dziać. Była za młoda. Za młoda.
– Bardzo mi przykro. – szepnął mężczyzna, a następnie odszedł, aby ukryć zaczerwienione oczy.
Westchnęłam cicho, czując ponowne mrowienie pod powiekami. Powolnie wtłaczałam w siebie duże ilości tlenu, chociaż i tak było mi za mało. Chciało mi się wymiotować. Czułam żółć w gardle. Nie przyswajałam tego. Czułam się jak w transie. Theo cicho przeklinał pod nosem, łkając, a ja po prostu stałam, pusto patrząc przed siebie. Wasza mama nie żyje. Wasza mama nie żyje. Wasza mama nie żyje.
Powolnie przekręciłam swoją głowę, a mój wzrok padł na Nate'a, który ze zbolałym wyrazem twarzy, patrzył w moje oczy. Jego bluza nadal była mokra od mojego płaczu. Czarne, puste tęczówki z domieszką współczucia i żalu utkwione były w moich oczach. Wiedziałam, że chciał coś zrobić. Cokolwiek, bylebym poczuła się lepiej, ale zdawał sobie sprawę, że to na nic. Więc tylko stał w odległości kilku metrów ode mnie, patrząc i pozwalając przeżywać mi swoją własną tragedię, której nie chciałam zaakceptować. To nie było możliwe. Wasza mama nie żyje.
– Vic, tak cholernie mi przykro. – nagle tuż przede mną wyrosła zapłakana Mia, która wciąż głośno szlochała. Bez zastanowienia przytuliła się do mojego ciała, ale niestety tego nie oddałam. Nie potrafiłam się poruszyć. – Mój ojciec dzwonił do waszego domu, ale nikt nie odbierał. Zadzwonił więc do mnie, abym cię tu ściągnęła. Długo nie odbierałaś. – szlochała, mocno mnie tuląc. – Zadzwoniłam też po twojego tatę i Theo.
– Tata tu jest? – wychrypiałam niemal niesłyszalnie, na co skinęła.
Odetchnęła cicho i odsunęła się, wpatrując ze współczuciem w moją twarz. Jednak w tym współczuciu było coś jeszcze. Zrozumienie. Ona również straciła mamę. Przecież po śmierci cioci Amandy, Joseline Clark była dla niej jak druga matka. A teraz już jej nie było? Nie, to niemożliwe. Nie. Skinęła głową, po czym odeszła o krok, a moim oczom ukazał się ojciec. Gdzieś mignął mi Luke, ale nie zarejestrowałam tego. Skupiłam się na tacie, który wychodził właśnie z sali, gdzie zakończyło się moje życie. Z zapuchniętymi oczami i zmierzwionymi włosami prezentował się jeszcze gorzej, niż przed samą chorobę. Nie odezwał się. Nic nie zrobił. Po prostu mnie przytulił, a następnie rozpłakał. Płakał bezgłośnie i nader boleśnie, a jego ciałem targały silne spazmy. Z całej siły obejmowałam go wciąż drżącymi ramionami, spoglądając pusto w jego siwą koszulę. Tego uczucia nie dało się opisać. Nie można było go wyrazić przemową, wierszem czy piosenką. Aby to zrozumieć, trzeba tego doświadczyć, ale jednego byłam pewna. Tego palącego od środka uczucia nie życzyłam nawet najgorszemu wrogowi.
Nie mam pojęcia ile tak wszyscy staliśmy w kompletnej ciszy i bezruchu, kiedy dobiegły nas głośne kroki i nerwowy oddech za mną. Tchnęłam cicho i powolnie zmusiłam obolałe ciało do obrócenia się. Mój wzrok od razu padł na zdenerwowanego Ericka, który właśnie zatrzymał się tuż przy nas, rozbieganym wzrokiem taksując każdego z nas. Nie miałam pojęcia, kto go tam ściągnął, jednak miał w szpitalu wielu przyjaciół, którzy mogli poinformować go o wypadku. W pierwszej chwili wyglądał tak, jakby chciał się o coś zapytać. Upewnić, że dostał prawidłowe informacje. Jednak z każdą sekundą wpatrywania się w nasze sylwetki, jego oczy stawały się coraz bardziej matowe i coraz bardziej wyprane. Jeśli ktoś zapytałby mnie kiedyś, czy widziałam uciekające z człowieka życie, odparłabym, że owszem. Widziałam. Widziałam je u Ericka Clintona.
– Nie. – wychrypiał słabym głosem, spoglądając na mnie prosząco. – Błagam. Nie.
Zacisnęłam powieki, nie potrafiąc patrzeć na jego siwe oczy, wypełniające się łzami. Bezsilnie ukryłam twarz w zimnych dłoniach, a następnie z niemocą ukucnęłam, czując ponowny ból, zaciskający się bestialsko na mojej szyi.
Ból, którego nie dało się ugasić.
***
– Kochanie, jedź już do domu. Musisz odpocząć. – mruknął mój ojciec, spoglądając na mnie z góry. Wzruszyłam ramionami.
– Zostanę. – odparłam bez cienia emocji, pusto wpatrując się w niezidentyfikowany punkt naprzeciw mnie.
– Siedzisz tu od kilku godzin. – westchnął ciężko, posyłając mi nieco ostrzejsze spojrzenie. Nie odpowiedziałam.
Zaciągnęłam nosem, jeszcze ciaśniej obejmując swoje przyciągnięte do klatki piersiowej kolana. Wciąż czułam jego poważne spojrzenie, ale niezbyt się tym przejęłam. Cóż, nie przejmowałam się niczym. Ale jak miałam się przejmować, skoro niczego już nie było? Tylko ciemność i wszechogarniająca pustka. Chyba pierwszy raz w życiu czułam się tak wyprana i po prostu nieżywa. Wszystkie eskapady z Nate'em, z moimi przyjaciółmi, szkołą... to było niczym w porównaniu z tym, co przechodziłam wtedy. Nie potrafiłam przestać myśleć. Nie potrafiłam przestać się łudzić. Płakałam. Potem się wściekałam. Potem ponownie płakałam, a potem przychodziła pustka. I było tak od pieprzonych pięciu godzin. Nadal nie dowierzałam, ale nie mogłam pojechać ze szpitala. Tam leżała moja mama. Moja ukochana mamusia. Musiałam przy niej zostać. Musiałam trwać tak jak ona trwała przy mnie. W każdej chwili coś mogło się zmienić. Może jeszcze... może jeszcze była nadzieja.
Jednak bardzo głęboko we mnie wiedziałam, że to niemożliwe.
– Słońce. – westchnął ojciec, kucając tuż przy mnie. Zadarłam głowę, spoglądając zmęczonym wzrokiem w jego smutne i zaczerwienione oczy. Wygodniej oparłam się o ścianę przy drzwiach sali, gdzie leżała mama i których nie opuszczałam ani na krok. Musiałam z nią być. Musiałam. – Musisz się położyć. Siedzenie tutaj nic ci nie da.
– Więc dlaczego ty tu siedzisz? – zapytałam wypranym z emocji głosem, nawiązując z nim kontakt wzrokowy. Mężczyzna westchnął, przejeżdżając dłońmi po gęstych włosach. Uważnie spoglądałam na jego wystające kości policzkowe i lekko posiwiały zarost, który dodawał mu kilku lat.
– Muszę jeszcze porozmawiać z kolegami z pracy, którzy prowadzą tę sprawę. – odparł. – I wszystko pozałatwiać.
– Nie wyjdę stąd. – odparłam wprost.
– Vic, musisz odpocząć. Nie jadłaś ani nie spałaś od wielu godzin. – nalegał. – Zaraz i ja pojadę. Wszyscy musimy odpocząć i zregenerować siły. Następne dni będą bardzo ciężkie, Victoria. Trzeba będzie zorganizować... – urwał, przełykając ślinę. – Będzie trzeba się wszystkim zająć. Mia ze swoim chłopakiem pojechali już godzinę temu. Theo zabrał się z Erickiem. Kochanie, ty też powinnaś już jechać. Zadzwonię po taksówkę.
– Tato, nie chcę jej zostawiać. – szepnęłam zdławionym tonem, zaciskając szczękę, kiedy znów zebrało mi się na płacz. Bolało. Bolało z każdą sekundą tak samo. O ile nie mocniej.
Problem był w tym, że nie miałam już czym płakać. Byłam tak wycieńczona i odwodniona, że od siedzenia w miejscu było mi niedobrze. Przez zmęczenie również zbytnio nie kontaktowałam. Wszystko mi się zacierało i zlewało w jedną całość. Ojciec skinął głową, a w jego zielonych oczach znów mignęły smutne iskierki. Na jego wychudzonej i zmęczonej twarzy pojawiło się to znane mi rozżalenie, którego tamtego dnia doświadczyłam aż nadto.
– Wiem, ale nie możesz siedzieć tu w nieskończoność. Obiecuję, że jutro wrócimy.
Spojrzałam na niego niechętnie, ale widząc jego smutny wzrok, nie protestowałam. Pozwoliłam, aby uniósł moje ciało do pionu, bo sama nie byłam w stanie. Było mi niedobrze oraz kręciło się w głowie, przez co nie mogłam złapać równowagi. Zacisnęłam powieki, kiedy tato mocno mnie przytulił, a następnie odsunął się, chowając twarz w drżących dłoniach. Tamten dzień wykończył nas wszystkich i wiedziałam, że nieodwracalnie. Miałam ochotę jedynie wyć. Boże, nie miałam siły na nic. Na oddychanie, mruganie, egzystowanie. Jeszcze nigdy życie nie straciło dla mnie sensu tak bardzo, jak wtedy. Dosłownie, ja nie chciałam żyć. Nie widziałam w tym sensu, skoro jej nie było obok. Było mi już wszystko jedno. Nie obchodziło mnie, czy przy wyjściu ze szpitala coś mnie potrąci, zabije czy cokolwiek innego. I tak straciłam już to, co najbardziej kochałam.
– Zadzwonię po taksówkę, która cię stąd zabierze. – mruknął, obejmując mnie ramieniem z zamyśloną miną. – Albo poproszę któregoś z moich kolegów z komisariatu, aby cię odwiózł. Ja jeszcze nie mogę stąd wyjść. Nie puszczę cię samej...
– Ja ją odwiozę.
Zamrugałam dwukrotnie na niski głos za nami. Razem z tatą odwróciliśmy się w tamtą stronę, spoglądając na Nate'a, który stał w odległości kilku metrów od nas, co nieco mnie zdziwiło. Nate zniknął jeszcze przed przyjściem Ericka i byłam pewna, że po prostu pojechał do domu. Było mi z tego powodu jeszcze bardziej przykro. Naprawdę chciałam, aby był przy mnie, a on wyszedł. Znaczy – tak mi się wydawało. Nadal w lekkim szoku, patrzyłam na bruneta, który chyba tylko czekał, aż spojrzę w jego, jak zwykle, puste oczy. Nasze spojrzenia niemal od razu się spotkały. Czarne tęczówki jak zwykle emanowały tym znanym mi blaskiem, ale w tamtym momencie i to mnie nie zachwyciło. To było tak okropne. Ta pustka. Ta nicość. Ten ból i wspomnienia. I świadomość, że jej już z nami nie było. Świadomość, której nie chciałam przyjąć. Z dokładną uwagą przeskanował całą moją twarz i byłam pewna, że wychwycił każdą emocję, jaka we mnie siedziała. Dopiero po chwili zrobił kilka kroków w naszą stronę, a jego wzrok spoczął na moim ojcu.
Od razu w oczy rzuciła mi się jego zmierzwiona fryzura. Nadal był w tym samym ubraniu, na który składały się czarne jeansy i tego samego koloru bluza, w którą jeszcze kilka godzin wcześniej wypłakiwałam całą wodę z organizmu. I nadal wyglądał doskonale. Uniosłam wzrok, spoglądając na jego piękną twarz, kiedy on nadal patrzył na mojego ojca. Wyglądał cudownie. Zawsze był cudowny. Sińce wokół jego czarnych oczu nadawały mu tej dobrze znanej mi, przerażającej nuty. Jednak w tym było coś jeszcze. Coś, co potrafiłam wyłapywać u niego nawet wtedy, gdy dla osoby trzeciej było to niewidoczne. Delikatnie zaciśnięta szczęka, uwydatniająca kości policzkowe, powolne mruganie i chrapliwy oddech. I naprawdę nieprzyjemne spojrzenie kierowane w stronę mojego ojca.
I dopiero wtedy dotarło do mnie, co się działo. Odkąd mój ojciec wrócił, Nate ani razu się z nim nie spotkał. Nienawidził go. Nienawidził go całym sercem i miał do tego pełne prawo. W końcu to przez mojego tatę, sprawca wypadku, w którym zginęła jego siostra, nie został ukarany. Nate miał cholerny żal i był najzwyczajniej w świecie wściekły. Wcześniej nie mieli okazji się spotkać. A może ani ja, ani Nate tego nie chcieliśmy? Doskonale wiedziałam co by się działo, jeśli by się spotkali, dlatego chyba podświadomie uciekałam od możliwości ich spotkania. Nathaniel również się do tego nie kwapił, a coś w moim wnętrzu podpowiadało mi, że mogłam być tego przyczyną. Miał naprawdę wybuchowy temperament, a to mogło skończyć się różnie. Ale wszystko, czego się boimy, musi kiedyś nadejść. I często dzieje się to niespodziewanie.
Kątem oka spojrzałam na mojego ojca, który również zacisnął swoje szczęki, spoglądając na Sheya, jednak prócz tego, nie zrobił nic więcej. Dobrze wiedział kim był Nate oraz co sam zrobił. Nie wiedziałam jednak, jaki stosunek miał do samego chłopaka i jego rodziny. Od jego powrotu nie śpieszyłam się, aby jakoś wyjaśnić mu co działo się między mną, a Nate'em. Prawdę mówiąc, nie miałam na to siły. Nie chciałam żadnego przedstawienia, ani niczego w tym rodzaju. Pragnęłam wrócić do domu. Na wyjaśnienia miał przyjść czas później. I na całe szczęście, obydwoje pomyśleli chyba tak samo.
– Odwiozę ją. – mruknął cicho Nate i wiedziałam, jak wiele kosztowało go opanowanie się. Sam widok mojego ojca obudził w nim coś, o czym nawet bałam się myśleć. Odetchnął cicho, przenosząc spojrzenie na mnie.
Przełknęłam ślinę. Gdybym była w stanie, uśmiechnęłabym się. Uniosła chociaż kącik ust. Ale nie byłam. Ojciec cicho westchnął, jeszcze mocniej mnie obejmując.
– Na pewno? – zapytał z wymuszeniem. Atmosfera między naszą trójką była naprawdę napięta, a ja tego nie chciałam. Może ojciec nie miał takiego podejścia do czarnookiego, jak moja matka jeszcze rok wcześniej, ale widać było, iż nie pałał do niego sympatią. – Pojedziesz z nim? – tym razem swoje pytanie skierował do mnie.
Skinęłam tylko głową, spuszczając wzrok na tors Nate'a, w który się wcześniej wypłakiwałam. Niesamowite. To było tak odległe. Wydawało mi się, że od tamtego momentu minęły miesiące, a było to zaledwie kilka godzin. Czas przestał mieć znaczenie. Zacierał się. Czułam na sobie wzrok Sheya, jak i mojego ojca, co nie było ani trochę komfortowe, ale całe szczęście, że byli w stanie się opanować. Tato cicho westchnął.
Chciałam do domu. Chciałam do miejsca, gdzie pachniało mamą. Chciałam do mamy.
– W takim razie w porządku. – odchrząknął, ostatni raz mocno mnie przytulając, a następnie rzucił Sheyowi niemal zabijające spojrzenie, który jednak się pod nim nie ugiął. Znów załapali kontakt wzrokowy, a niewidzialne brzytwy latały pomiędzy nimi jak bumerangi.
Jednak w tym spojrzeniu, jakie posłał mu ojciec, było coś jeszcze. Coś, czego nie potrafiłam do końca określić.
– Zadbaj o moją córkę. – mruknął cicho, po czym znów odkaszlnął, odwracając wzrok w moją stronę i posyłając mi ostatni uśmiech. – Odwieź ją do domu.
Z tymi słowami pożegnał się, ruszając w jeden z korytarzy, a my znów zostaliśmy sami. Czułam, jak jego ciało rozluźnia się, ale nie na tyle, na ile bym chciała. Brunet zacisnął mocniej szczękę i cicho westchnął, po czym popatrzył na moją zmęczoną twarz niezidentyfikowanym głosem. Przez krótką ciszę trwaliśmy w ciszy, aż w końcu poczułam, że muszę to przerwać.
– Czekałeś tu na mnie? – zapytałam pusto, na co skinął głową. – Ale przecież zniknąłeś kilka godzin temu.
– Ale czekałem.
Spuściłam wzrok, czując dziwne ciepło w środku mnie. Jednak nie było ono w stanie przebić tej tafli mroku i pustki, jaka we mnie siedziała.
– Chodź. – powiedział miękko. – Zawiozę cię do domu.
Skinęłam głową, w duchu dziękując mu za to, że chciał to zrobić. Ruszył w stronę drzwi wyjściowych i w pierwszej chwili miałam to zrobić zaraz za nim, jednak coś mnie zatrzymało. Zmarszczyłam brwi, i odwróciłam się delikatnie w stronę zamkniętych drzwi, prowadzących do sali, gdzie leżała mama. Powolnie uniosłam swoje dłonie, opierając je na drewnie. Zacisnęłam powieki, czując znów kłucie w okolicach klatki piersiowej. Powolnie oparłam czoło o drzwi, wypuszczając z siebie drżące powietrze. Jeszcze do końca tego nie przyswajałam. Nie rejestrowałam rzeczywistości. W mojej głowie była jedynie mama. Moja piękna mama. Jej uśmiech, dotyk i aura bezpieczeństwa wokół niej. Moja kochana mama.
– Kocham cię. – wyszeptałam niemal niesłyszalnie, a jedna, samotna łza wydostała się z mojego oka i powolnie potoczyła się po moim policzku, kończąc swoją drogę na brodzie. – Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.
Uchyliłam powieki i szybko odwróciłam się, wycierając dłońmi policzki. Szybko ruszyłam w stronę drzwi, wymijając po drodze patrzącego na mnie Nate'a. Nawet nie zastanawiałam się, gdzie idę. Po prostu przemierzałam kolejne metry, pragnąc wyjść na świeże powietrze. Noga za nogą. Krok za krokiem. Łzy zamazywały mi widok. Jednak już nie wyłam. Ta faza już minęła. Teraz po prostu szłam i płakałam, nie wydając z siebie żadnych dźwięków. Obijałam się o innych ludzi, nie słuchając ich zażaleń. Czułam współczujące spojrzenia pielęgniarek na swojej osobie. Ale nie potrafiłam zrobić nic. Nic nie było w stanie zaabsorbować tego bólu, jaki we mnie siedział. Po kolejnym zderzeniu z jakąś panią, Nate znalazł się tuż przy mnie, odciągając mnie delikatnie na bok.
– Przepraszam. – szepnęłam. – Nie mogę...
– Nic się nie stało. – odparł miękkim głosem, którego nie słyszało się u niego zbyt często. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy słyszałam go u niego kiedykolwiek. To był bardzo przyjemny ton. Cichy i spokojny, jakby rozmawiał z małym dzieckiem. – Chodź, pomogę ci.
Z tymi słowami jego lewa ręka delikatnie uniosła się, a następnie powoli zacisnęła wokół mojej tali. Robił to tak delikatnie, jakbym była cennym wazonem z najcieńszego szkła, który może pęknąć pod nawet najmniejszym dotykiem. Znajoma woń perfum dotarła do moich nozdrzy nieco mnie uspokajając, ale nie na tyle, abym przestała cicho łkać. Brunet przycisnął mnie do swojego boku, kładąc jedną z dłoni płasko na moim ramieniu. Z niemocą wcisnęłam swoją głowę w jego czarną bluzę, znów mocząc ją swoimi łzami. Był taki ciepły. Zacisnęłam swoje powieki, całkowicie poddając się jego ruchom. Z zaufaniem pozwoliłam mu prowadzić moje rozdygotane ciało do wyjścia. Nie odezwał się ani słowem. Po prostu szedł za nas oboje. Ponownie. Długie palce jego dłoni wciąż kojąco jeździły po mojej ręce, a te gest niebywale mnie uspokajał.
Dopiero po kilkunastu sekundach zorientowałam się, że staliśmy już na parkingu. Pomrugałam kilkukrotnie, spoglądając obolałymi oczami na wschodzące słońce. Nastał kolejny dzień – w końcu było już po czwartej nad ranem. Kolejny raz słońce budziło się, aby oświetlić swoimi promieniami Culver City. Ale to nie miało znaczenia. Nic nie miało. Przetarłam zimną dłonią mokry policzek, rozglądając się po parkingu. Od razu zauważyłam swój samochód, ale wiedziałam, że sama nie dam rady go poprowadzić.
– Chodź. – szepnął cicho nad moją głową. – Pojedziemy moim samochodem.
Zmęczona znów wcisnęłam głowę w jego tors, zanurzając nos w ciepłej bluzie. Zaciągnęłam się tym cudownym zapachem, ponownie zamykając oczy. Nie protestowałam. Było mi miło, że tak się mną interesował, ale wtedy było mi wszystko jedno, czym pojedziemy i jak. Prawdę mówiąc, pojechałabym chyba z każdym, ale tylko z nim czułam się teraz w stu procentach bezpiecznie. Kiedy ona... Kiedy jej już nie było, tylko on był moją ostoją bezpieczeństwa. Kiedy podeszliśmy do czerwonego Mustanga, chłopak wypuścił mnie z objęć, co ani trochę mi się nie spodobało. Znów poczułam wszechogarniające mnie zimno. Chciałam tego ciepła, które biło tylko od niego. Nate podszedł do drzwi pasażera i otworzył je. Powlekłam się za nim, niezgrabnie wsiadając do środka. Już miał za mną zamknąć, jednak kiedy zobaczył jak pusto wgapiałam się przez przednią szybę, cicho westchnął. Zmarszczyłam jedną brew, gdy nachylił się nade mną, podpierając jedną dłonią o fotel. Dopiero po kilku sekundach zrozumiałam, że chłopak właśnie zapominał mi pas. Spojrzałam na jego skupiony profil, kiedy to robił. Jego piękna twarz znajdowała się w odległości kilku centymetrów od mojej. Uwielbiałam go. Boże, jak ja go uwielbiałam.
Nate, czując mój wzrok na swojej twarzy, spojrzał na mnie kątem oka. Zblokowaliśmy chwilowe spojrzenie. Czarne tęczówki jak zwykle niczego nie wyrażały, ale kryło się w nich coś dziwnego. Po chwili jednak szybko odwrócił głowę i skończył zapinać pas, a następnie wyprostował się i zamknął drzwi od mojej strony. A ja już nie czułam tego ciepła, zapachu i obecności. Znów zajęła to pustka. Ale ona była tam już wcześniej. I nie był w stanie zmienić tego nawet on.
Shey zasiadł na miejsce kierowcy i bez ani jednego zerknięcia w moją stronę, odpalił silnik. Nie przeszkadzało mi to. Wgapiałam się w przednią szybę, znów zatracając się we własnych myślach. Podczas jazdy panowała nienaruszona cisza. Nie grało radio. Odgłosy zza uchylonych szyb również nam nie dokazywały. Była cisza. Wszystko pogrążyło się w mojej prywatnej żałobie. Nie patrzyłam nawet na Sheya. Całą drogę od szpitala do domu przesiedziałam w jednej pozycji i ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie. Dopiero jego głośnie odchrząknięcie sprawiło, że wyrwałam się z letargu. Wyjrzałam przez boczną szybę na widok mojego domu. Domu, w którym zawsze była mama. Mojego rodzinnego domu.
– Jak znalazłeś się w szpitalu? – zapytałam w końcu, ponieważ mnie to interesowało.
– Luke do mnie zadzwonił. Był w szoku. Wiedział, jak twoja mama mi pomogła.
– Cóż, dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś.
Skinął głową, a między nami znów nastała ta dziwna cisza. Bałam się. Bałam się wejść do własnego domu, ponieważ wiedziałam, że wszystko będzie kojarzyło mi się z nią. Sama świadomość tego spowodowała nagłe pieczenie pod powiekami. Zamknęłam oczy, biorąc kilka uspokajających wdechów, które jednak zdały się na nic. Czułam jego wzrok na swojej twarzy, ale nie chciałam na niego spoglądać. To rozbiłoby mnie jeszcze bardziej. Kiedy minęła kolejna minuta, podczas której chciałam coś ze sobą zrobić, aby bezczynnie nie siedzieć w jego ciepłym samochodzie, usłyszałam otwieranie drzwi. Zmusiło mnie to do otwarcia powiek i spojrzenia na Nate'a, który właśnie wyszedł z Mustanga, zatrzaskując za sobą czerwone drzwi. Zmęczonym, ale uważnym wzrokiem śledziłam jego ruchy, kiedy okrążał samochód, a następnie znalazł się tuż przy drzwiach z mojej strony. Otworzył je, a później bez zbędnych słów, ponownie się nade mną nachylił. Ociężale mrugałam powiekami, przyglądając się jego poczynaniom. Szybko odpiął pas, który jeszcze kilkanaście minut wcześniej sam mi zapiął, po czym ułożył jedną ze swoich dłoni na moich plecach. Drugą zaś chwycił mnie pod kolana i nie minęła chwila, a moje ciało oderwało się od wygodnego fotela.
Brunet sprawnie podniósł mnie, a następnie uważnie wyciągnął z auta, uważając, abym niczym się nie uderzyła. Nie miałam siły objąć chociażby jego karku, więc tylko patrzyłam na niego wymęczonym wzrokiem, obserwując każdy kawałek idealnej i skupionej twarzy. Czarnooki wygodniej mnie podsadził, przyciskając do swojej piersi, jakbym ważyła tyle, co zwykła miotła. Nogą zamknął drzwi pojazdu, nadal robiąc to niebywale delikatnie. W końcu to jego dziecko. Odetchnęłam cicho, wtulając się w jego tors i napawając tym cudownym zapachem. Ostatni raz spojrzałam na jego zaciśniętą szczękę. Nawet na mnie nie spojrzał, a zaciętym wzrokiem obserwował punkt przed sobą. Chłopak podszedł do samych drzwi, a następnie ostrożnie je otworzył, uważając na moje ciało. Nie były zamknięte na klucz, co mnie nie dziwiło. W ferworze tego wszystkiego, ktoś mógł zapomnieć to zrobić.
Kiedy przekroczył próg domu, zacisnęłam z całej siły powieki, chowając się jeszcze bardziej w jego silnych ramionach. Sam zapach tego miejsca wywołał bolesny uścisk w moim wnętrzu oraz wielką gulę w gardle. Nie wiem, co sobie myślałam. Może, że gdy nie będę patrzeć, to wszystko będzie odrobinę mniej bolesne? Oczywiście, że było to kłamstwo. Z każdym kolejnym metrem, było mi coraz bardziej niedobrze. Pisk w uszach zagłuszały jego powolne kroki. Odbijanie podeszwy czarnych adidasów od ciemnych paneli. Wzięłam kilka uspokajających oddechów, starając się skupić na swoim szybko bijącym sercu. Skrzypnięcie jednego ze stopni uświadomiło mnie, że chłopak wspinał się po schodach. Kierowana dziwnym instynktem, zacisnęłam jedną z dłoni na białym sznurku od kaptura jego bluzy. Wbijałam paznokcie we wnętrze dłoni, czując, jak bieleją mi knykcie. Boże, dlaczego to tak bolało? Paliło każdą komórkę ciała. Wszystko wewnątrz pachniało nią. Tak pachniał dom. Tak pachniała ona. Naprawdę chciałam, aby ktoś to skończył i zabrał mnie do mamy. Do mojej mamy.
Znów usłyszałam skrzypnięcie, a kilka sekund później, Nate sadzał mnie już na znajomym materacu. Powoli otworzyłam oczu, rozglądając się po moim pokoju, Promienie słoneczne przebijały się przez odsłonięte rolety na oknach, tworząc żółte smugi na ścianach i podłodze. Przypatrywałam się oświetlonym drobinkom kurzu, poruszającym się powolnie w powietrzu. Zaciągnęłam nosem, podciągając nogi pod brodę, a następnie oparłam łokieć o kolano, przecierając dłonią twarz. Nate tym samym czasie westchnął i po głębszym zastanowieniu usiadł tuż obok mnie, jednak nie tak blisko, jakbym tego chciała. Wpatrywałam się w jego szlachecki profil. Intensywnie nad czymś myślał o czym świadczyły jego zmarszczone brwi. W końcu jednak skinął głową, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy.
– Chciałbym powiedzieć, że doskonale wiem, co czujesz, ale wiem to tylko w połowie. – do moich uszu dotarł jego cichy głos.
Był spięty, o czym świadczyło jego strzelanie palcami, na których skupił swoje oczy. Zaciskał nerwowo zęby, przez co jego ostre rysy twarzy uwydatniły się jeszcze bardziej. Wyglądał poważniej. I jeszcze zimniej, ale mimo wszystko, jego głos został nadal miękki. Specjalnie dla mnie, chociaż widziałam, ile go to kosztowało.
– Wiem, jak to jest stracić matkę, ale nie wiem jakie to uczucie, gdy tracisz ją tak nagle. – westchnął, odchylając głowę, a jego wzrok zatrzymał się na białym suficie. Przełknął ślinę, a jego jabłko Adama zadrżało. Z fascynacją przyglądałam się jego idealnej twarzy, kiedy on walczył ze samym sobą. Walczył dla mnie. – Moja była chora. Mimo że nie dopuszczałem do siebie tej myśli, gdzieś podświadomie zdawałem sobie sprawę z tej możliwości. Mój organizm przyswajał to powoli. Ty straciłaś ją nagle.
– Oboje się nie pożegnaliśmy. – zakwiliłam, zaciskając zimne palce na włosach. – A ja nadal tego nie przyswajam. – odparłam zachrypniętym głosem, kręcąc głową. Zmęczone spojrzenie umieściłam w pustej, siwej ścianie obok drzwi. – Wydaje mi się, że gdzieś wyjechała i jutro wróci. Jak zwykle zrobi mi śniadanie, pozrzędzi i każe posprzątać. Mimo że to boli jak cholera, nie potrafię tego zaakceptować. Ona była zawsze. Nie umiem wziąć pod uwagę innej opcji. Czuję się, jakby to wszystko mi się śniło. Jakbym była w jakimś koszmarze na jawie. Tak bardzo chcę, aby to okazało się tylko koszmarem. Moja mama musi żyć. Musi być ze mną.
Ostatnie zdanie wychrypiałam niemal bezgłośnie. Skinął głową, nie odpowiadając na moje słowa. Znów pogrążyliśmy się w chwilowym milczeniu, w którym to każde z nas błądziło w swoich myślach. Ciężko było mi poruszać powiekami. Ciężko było mi zmusić płuca do pracy. Ciężko było mi zrobić cokolwiek bez niej.
– Najgorsze jest to, że było tak, jak zawsze. – zaczęłam, czując na swojej twarzy jego spojrzenie. – Wyszłam z domu. Powiedziałam, że ją kocham. Kazała mi wcześnie wrócić i jechać bezpiecznie. Było tak, jak zawsze. Miałam wrócić do naszego domu, gdzie zawsze na mnie czekała. – szeptałam boleśnie, a moje oczy znów wypełniły się słonymi łzami. Ze zdławionym oddechem, zwróciłam twarz ku niemu, spoglądając w jego zimne oczy. – Jak mam teraz chociażby zasnąć ze świadomością, że jej tu nie ma? I że już nigdy nie będzie?
– Victoria, nie będę kłamał, że wszystko będzie okej. – zaczął cicho. – Bo nie będzie. Będzie bolało jeszcze bardziej, niż boli teraz. Dziś jesteś otumaniona. Jutro nadejdzie zrozumienie sytuacji. Ale powiem ci to, co ty powiedziałaś mnie, kiedy tamtej nocy po śmierci mojej matki, wyłem jak małe dziecko. – rzucił z mocą, kładąc jedną dłoń na materacu pomiędzy nami i nachylając się w moją stronę. – Masz dla kogo walczyć, Victoria. Masz brata, przyjaciół, ojca...
– Jego też stracę! – przerwałam mu, a kilka łez wytoczyło się z moich oczu. Szybko uniosłam oczy ku górze, wycierając swoją twarz drżącymi dłońmi. – O to właśnie chodzi, Nate. Ja wszystkich tracę. Tak było od zawsze.
– Co? – zapytał zdezorientowany.
Czułam jego spojrzenie na swoim profilu, co wcale mi nie ułatwiało. Ja swoje wciąż wbijałam w biały sufit, ani na chwilę nie patrząc na chłopaka obok. I dopiero po chwili zorientowałam się, że Nate nie wiedział o chorobie ojca. Odkąd wrócił z Australii, nie mieli żadnej konfrontacji, a i ja nie kwapiłam się, aby poinformować o tym fakcie Sheya. Wiedzieli tylko Chris i Mia. Sama nie wiedziałam, czemu mu o tym nie powiedziałam. Chyba nie chciałam, aby litował się nade mną i nad nim. Nienawidził go.
– Mój ojciec jest chory, Nate. Ma raka.
Kiedy wypowiedziałam te słowa na głos, to wszystko zabolało mnie jeszcze bardziej. To było tak bardzo beznadziejne. Traciłam wszystkich. I wciąż, i wciąż, i wciąż. Traciłam tych, którzy byli mi bliscy. Nie mogłam... nie chciałam.
– A to znaczy, że i on... on też odejdzie. Zostały mu tygodnie, może miesiące. Jego też stracę, tak, jak straciłam ją. – zakwiliłam, ponownie zaciskając powieki i tym razem nie hamując łez, które wydostały się z moich oczu, tocząc się po moich policzkach. Oparłam oba łokcie na zgiętych kolanach, zaciskając z całej siły swoje dłonie na włosach. Pociągnęłam za nie, pragnąc wykrzyczeć to wszystko, co we mnie siedziało, ale nie miałam na to siły. Ciemność wygrywała.
Nagle poczułam długie, zimne palce na swoich dłoniach. Nate delikatnie wyplątał moje kończyny z moich włosów, jednak ja dalej nie otworzyłam oczu. Odetchnęłam cicho, krzyżując swoje nogi i siadając po turecku. Czułam bliskość jego ciała oraz ciepły oddech na swojej twarzy. Gęsia skórka pojawiła się na moich ramionach, a następnie rozpłynęła po całym ciele. Moje oczy pozostawały wciąż zamknięte, a ja sama uparcie nie chciałam ich otworzyć. Nie wiem nawet dlaczego. Bałam się? Nie byłam gotowa? A może obawiałam się zobaczyć twarz kogoś, kogo też mogłam stracić. Zaciągnęłam delikatnie nosem, czując kolejne dwie łzy wypływające spod zamkniętej powieki. Byłam słaba, ale kto by w tamtej chwili nie był? Los wygrał. Zniszczył mnie doszczętnie, zabierając mi kogoś, dla kogo chciałam walczyć. Zabrał mi najważniejszą osobę w moim małym świecie.
Przepływ powietrza w moich płucach zatrzymał się, kiedy poczułam dłoń chłopaka tuż przy mojej twarzy. Jego zimne palce spoczęły na mojej skroni, a następnie zaczęły powolnie zjeżdżać po moim policzku. Jego dotyk był jak muskanie skrzydeł motyla. Lekki i delikatny, jak gdyby dotykał płótna drogocennego obrazu. Mimo iż jego dłonie były przeraźliwie zimne, miejsca, w których mnie dotykał, paliły żywym ogniem. Czułam, jak nachyla się w moją stronę. Zacisnęłam mocniej powieki, kiedy mrowienie pod powiekami jeszcze bardziej się wzmocniło. Przygryzłam swoją wargę z taką siłą, iż pękła. Metaliczny smak krwi rozlał się po moim języku dokładnie tak samo, jak kolejne łzy na twarzy. Przegrałam. Ciemność znów ze mną wygrała. Byłam słaba i bezbronna. Poddałam się, przestając walczyć. Nie miałam na to siły.
Przegrałam.
– Nie mam już siły, Nate. – szepnęłam łamiącym się tonem, kręcąc delikatnie głową. – Wszystko mi odebrali.
Chłopak ciężko westchnął po moich słowach, a następnie bez zbędnych słów, oparł się swoim czołem o moje. Nasze twarze dzieliły centymetry. Jedną z dłoni trzymał wciąż na mojej żuchwie, kreśląc kciukiem wzory na moim mokrym policzku. Czułam jego ciężki oddech na swojej twarzy, kiedy z niemocą siedzieliśmy naprzeciw siebie na moim łóżku o poranku tamtego cholernego dnia. Delikatnie uniosłam jedną rękę, zaciskając swoje drżące palce na dłoni chłopaka tuż przy mojej twarzy. Tchnęłam cicho, nie potrafiąc uchylić zaciśniętych powiek.
– Wszyscy moi bliscy cierpią. – wychrypiałam. – A ja nie umiem tego zatrzymać.
– Rozumiem cię aż...
– Nie, Nate. – wtrąciłam się cicho, ale z dziwną mocą, która przyszła dosłownie znikąd. Z trudem uchyliłam swoje powieki, a pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, były czarne, błyszczące tęczówki, wpatrujące się we mnie z tym swoim zimnem i pustką. Pokręciłam delikatnie głową, jeszcze mocniej zaciskając palce na jego dłoni. – Ty starasz się chronić. Chronisz siebie i swoich bliskich. Swoją rodzinę. I robisz to najlepiej, jak potrafisz. Ja nie umiem. Jestem zbyt słaba.
– Victoria, prawda jest taka, że paradoksalnie jesteś silniejsza, niż my wszyscy razem wzięci. – odparł, a coś w jego głosie sprawiło, iż wydawał się mówić prawdę. Nie wierzyłam w to. Nie byłam silna. – Wytrzymasz wszystko.
– Tego bólu nie da się znieść. Przynajmniej ja nie potrafię. Nie umiem sobie wyobrazić życia bez niej. Nie potrafię chociażby o tym pomyśleć. Ty nawet nie wiesz, co teraz dzieje się w mojej głowie. – znów zamknęłam oczy, gdyż obraz zaczął zamazywać mi się przez łzy, a gula w gardle niemal pozbawiła mnie już i tak słabego głosu. – Ja tylko chcę ją z powrotem...
Pod koniec całkowicie się rozpadłam, a mój głos załamał. Nate, widząc to, bez jakiegokolwiek zastanowienia przyciągnął mnie do siebie, kładąc swoją dłoń na mojej głowie. Ponownie tamtego dnia rozpłakałam się gorzko i głośno, wciskając twarz w zagłębienie jego ciepłej szyi. A on mi na to pozwolił. Wiedziałam, że było to do niego niepodobne. Być może robił to, aby jakoś odwdzięczyć się za to, że i ja byłam przy nim, gdy zmarła jego matka. Albo po prostu czuł, że tak wypada. Mógł to udawać i było to naprawdę bardzo prawdopodobne, ale gdzieś głęboko w środku wierzyłam, że robił to, bo chciał mi pomóc. Jednak nie obchodziły mnie przyczyny. Najważniejsze było to, że dawał mi swoją bliskość, a ja sama czułam bijące od niego ciepło. Nawet jeśli się do tego zmuszał, czego absolutnie nie chciałam. Bo tylko ono było w stanie mnie wtedy uspokoić.
Z całej siły zaciskałam swoje piąstki na jego bluzie, kiedy obejmował mnie swoimi silnymi ramionami, nie mówiąc kompletnie niczego. W całym pokoju słychać było jedynie mój cichy szloch i pociąganie nosem. Moje gorące łzy skapywały po jego chudej szyi. Podejrzewałam, że właśnie intensywnie się nad czymś zastanawiał. Byłam zmęczona. Nie analizowałam tego, co robiłam, ani mówiłam. Chciałam się położyć. Chciałam przytulić się do mamy i zapomnieć. Oderwać od życia. Po kilkunastu dołujących minutach milczenia, w końcu jakoś się uspokoiłam. Jednak mimo braku łez, ogromne pokłady bólu wciąż były. Nie odsunęłam się ani o milimetr, a i Nate tego nie zrobił. Powolnie przeplatał moje splątane włosy pomiędzy swoimi długimi palcami, co w dziwny sposób mnie uspokajało. Nie byłam w stanie prowadzić jakiejkolwiek rozmowy. Czułam się fatalnie.
W tym samym czasie, z dołu naszego domu dobiegł dźwięk otwieranych drzwi. Domyśliłam się, że zapewne był to mój brat, lub ojciec. Nate cicho westchnął, przyciskając swój policzek do czubka mojej głowy.
– Chciałbym z tobą zostać.
Gdybym w tamtym momencie mogła się uśmiechać, na pewno bym to zrobiła. Jednak byłam zbyt zmęczona i wyczerpana. Jeszcze mocniej przylgnęłam do jego ciała, czując dziwny uścisk w okolicy serca. Jednak tym razem nie był on bolesny. Przymknęłam lekko powieki. Nie mogłam na niego patrzeć. Wtedy wiedziałam, że rozlecę się na dobre. Dlatego wolałam jedynie słuchać. Słuchać głosu, za którym wskoczyłabym w ogień. Chciał ze mną zostać. To było więcej, niż więcej. I wtedy zdałam sobie sprawę, że był przy mnie, bo tego chciał, a nie dlatego, bo uważał to za słuszne. I to uczucie było najlepszym, jakie tamtego dnia poczułam.
– Ale wiem też, że powinnaś być teraz z rodziną. I wiem, że pewnie mi teraz nie uwierzysz, bo taki nie jestem. Nie lubię okazywać tego, co we mnie siedzi. Chyba nawet nie umiem. Ale nawet nie wiesz, jak cholernie mocno nie chcę teraz stąd wyjść.
– Boże, ale ja dla ciebie przepadłam.
Z tymi słowami, które wypowiedziałam cicho, ale słyszalnie, przylgnęłam do niego jeszcze mocniej. Ciche parsknięcie opuściło usta chłopaka, ale nie było w tym czegoś wesołego. Raczej smutnego.
– I tego żałuję najbardziej.
Po tych słowach delikatnie się ode mnie odsunął. Spojrzałam na niego zapuchniętymi oczami, kiedy obdarzył mnie bladym uśmiechem. Chwilę później, w progu drzwi stanął mój brat, który nie prezentował się wcale lepiej ode mnie. Moje serce nieprzyjemnie zakuło, kiedy spojrzałam na jego bladą, wymęczoną twarz. Brunet z dłońmi w kieszeniach czarnych jeansów, oparł się bokiem o futrynę drzwi, patrząc na mnie pustym wzrokiem. Nie miał na sobie swojej beanie, a jego brązowe włosy były w całkowitym nieładzie. Jednak wtedy skupiłam się jedynie na tych brązowo-zielonych oczach, które zawsze kipiały tymi kpiącymi iskierkami. Teraz były poszarzałe i przekrwione od płaczu oraz tak cholernie smutne. To nie był mój Theo.
– Gdzie byłeś? – zapytałam słabo, a rosnąca gula w gardle znów się pojawiła. Razem z Erickiem opuścili szpital sporo przede mną, a on dopiero wrócił do domu. Brunet wzruszył ramionami, spuszczając podkrążone oczy.
– Byłem z Erickiem. – wychrypiał zbolałym tonem, na co skinęłam. Doskonale wiedziałam, że i z samym mężczyzną za dobrze nie było.
Jak z nami wszystkimi.
Nate, widząc to, westchnął cicho, a następnie całkowicie się ode mnie odsunął, dając miejsce temu nieznośnemu uczuciu chłodu. Spojrzałam na niego z dołu, kiedy wstał z łóżka.
– Pójdę już. – mruknął cicho. – W razie potrzeby dzwońcie.
– Dziękuję. – wyszeptałam cicho, na co znów obdarował mnie bladym uśmiechem. Byłam mu tak cholernie wdzięczna.
Ruszył w stronę wyjścia z pokoju, a kiedy mijał mojego brata, ze wsparciem poklepał go po ramieniu. Theo posłał mu wdzięczne spojrzenie, a następnie Shey zostawił nas samych. Słychać było, jak schodzi po schodach, a następnie opuszcza budynek. I znów zapanowała cisza, a złamane rodzeństwo pozostało same. Ale wtedy i my nie kryliśmy się ze swoimi uczuciami. Nie minęła chwila, a siedzieliśmy obok siebie, wtuleni w swoje ramiona, drżąc i płacząc. Płacząc ze strachu przed życiem bez niej. Przed bólem, jaki w nas siedział. Przed stratą, jaka nas pokonała.
Płakaliśmy za Joseline Clark. Płakaliśmy za naszą mamą, która bezpowrotnie odeszła.
***
Tamtego dnia już nie zasnęłam. Cały ten czas spędziłam w ramionach Theo. Nawet się nie odzywaliśmy. Nie wiedzieliśmy o czym mamy mówić. Baliśmy się. Baliśmy się tego, jak to wszystko będzie wyglądać. Co dalej. Nate miał rację. Po pierwszej fazie szoku i wyparcia nastąpiło zrozumienie. I choć nadal wystrzegałam się tego jak mogłam, powoli docierało do mojego umysłu, że to wszystko nie było jedynie sennym koszmarem. I to odbierało mi zmysły.
Dokładnie o w pół do dziesiątej nad ranem wstałam ze swojego łóżka, na którym spał mój brat. Spojrzałam na niego z uśmiechem, ciesząc się, że mógł chociaż na chwilę zmrużyć oczy. Zasnął kilkanaście minut wcześniej przez całkowicie wycieńczenie. Nie mogłam niestety powiedzieć tego o sobie. Z lekkim rozczuleniem spojrzałam najpierw na jego niedręczoną koszmarami twarz, a następnie na drzemiącego obok Kota, który również dołączył do nas jeszcze wcześniej. Zaciągnęłam nosem i przetarłam opuchnięte oczy, a następnie cicho skierowałam się w stronę drzwi, aby nie obudzić Theodora. Przez długi brak snu i pożywienia, kołysałam się na boki na wiotkich nogach, wychodząc na korytarz. W głowie nieprzerwanie mi huczało, a mój żołądek pragnął wymiotować żółcią. Zachowywałam się strasznie nierozważnie, katując swój organizm, ale wiedziałam, że niczego w siebie nie wcisnę. Sen również nie przychodził.
Krążyłam gdzieś między jawą, a snem. Rozejrzałam się po jasnym korytarzu, chcąc zejść na dół, gdy mój wzrok padł na jasne drzwi, prowadzące do sypialni mamy. Sypialnia mamy... Przytknęłam swoją dłoń do warg, a następnie z szybkością geparda odwróciłam głowę, co przepłaciłam potężną falą fizycznego cierpienia. Mój mózg niemal rozbijał mi czaszkę. Przełknęłam gorzkie łzy, jakie zebrały się w moich oczach, a następnie powolnie zeszłam po schodach o mało z nich nie spadając. Ból otępiał każdą najmniejszą cząsteczkę mojego ciała. Opatuliłam się mocniej czarną bluzą, czując nieopisany chłód. Tchnęłam cicho, z opóźnionym refleksem patrząc na kanapę w salonie, na której w bezruchu siedział mój ojciec. Trzy pierwsze guziki jego koszuli były rozpięte, a włosy roztrzepane. Beznamiętnym wzrokiem wpatrywał się w połowie pustą butelkę drogiego koniaku, stojącą na stoliku przed nim. Z ciężkim sercem patrzyłam na jego poszarzałą, zmęczoną twarz. Nie zorientował się, iż jestem w salonie, póki nie stanęłam tuż przy nim.
– Odprowadziłem twój wóz spod szpitala. – mruknął zachrypniętym głosem, patrząc na mnie z dołu. Nie uśmiechał się, ani nie mówił nic więcej.
Oboje byliśmy zbyt wycieńczeni na kłamstwa. Bez zbędnych słów usiadłam na miejscu obok niego, znów czując bolesny ból głowy. Sama spojrzałam na mieniący się, bursztynowy płyn w ozdobnym szkle.
– Mieliśmy go z mamą wypić w dniu wyników przyjęcia na wasze uczelnie. – szepnął cierpko, powodując powiększającą się gulę w moim gardle. – Mieliśmy świętować, albo opijać smutki. – zażartował sucho, parskając cichym śmiechem, w którym jednak nie było za grosz radości. Mężczyzna chwycił w dłoń sporych rozmiarów butelkę i zakołysał nią, a brązowo-złota ciecz obiła się o ścianki naczynia.
W pewnym momencie ojciec zacisnął szczękę i ze wściekłą miną zamachnął się, a droga butelka szybko przecięła powietrze, z donośnym trzaskiem rozbijając się w dużym kominku na przeciwległej ścianie. Wzdrygnęłam się na tak gwałtowny ruch, obserwując bursztynowy płyn ściekający z drewna wśród setek odłamków szkła. Mężczyzna westchnął głęboko, ukrywając twarz w drżących dłoniach. Zacisnęłam usta w wąską linię, chcąc zahamować cisnące mi się do oczu łzy. Dlaczego to wszystko musiało spotykać nas? Czym zawiniliśmy? Czym zawinęłam, że odebrano mi mamę? Serce łomotało mi w piersi, a ja sama nie potrafiłam tego zatrzymać.
– Miała pojechać tylko po zakupy na kolację. – wyszeptał, nadal z twarzą w dłoniach. – Na dosłownie pół godziny. Tam, gdzie jeździła zawsze. Trzydzieści pierdolonych minut.
To przerażające, jak jedna sekunda może zaważyć na twoim życiu. Niby wszystko było tak, jak zawsze. Pojechała do sklepu, do którego jeździła tysiące razy. Chciała zrobić kolację, a znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Zabawne, bo wszystko było tak jak zawsze. Nigdy się tego nie spodziewamy. Wychodzimy do szkoły czy pracy pewni, że wrócimy do domu. Nie mówimy sobie tylu rzeczy. Nie mówimy kocham cię do osób, które są dla nas całym światem. Marnujemy czas na bezsensowne kłótnie, będąc pewnymi, że będzie jeszcze czas na przeprosiny i wyjaśnienia. Ale tego czasu może już nie być. Możemy nie wrócić do domu, nie zdążyć przeprosić, ani odkupić win. W ciągu jednej sekundy może zmienić się wszystko. Możemy stracić kogoś, kto jest wszystkim.
W ciągu jednej sekundy możemy stracić coś, co było z nami przez lata.
– Co dalej? – zapytałam przerażonym tonem, spoglądając na jego profil. – Co będzie dalej?
– Nie wiem. – odrzekł w pełni szczerze, załamującym się tonem. Zaciągnął nosem, a następnie skrzyżował ze mną spojrzenie błyszczących, zielonych tęczówek. – Zadzwoniłem do babci Belli i reszty rodziny. Poinformowałem ich o wszystkim. Zarezerwowali najbliższy lot. Będą dziś w nocy. – poinformował mnie, na co skinęłam. – Dzwoniłem też do wujka Garry'ego.
Po jego słowach znów zapanowała cisza, podczas której oboje wpatrywaliśmy się w nieodgadniony punkt przed nami. Zaciskałam swoje dłonie na kolanach, wyginając palce we wszystkie strony. Nie miałam pojęcia, co dalej. Nie wiedziałam, co czeka mnie następnego dnia. Za tydzień, za miesiąc. Nie wiedziałam nawet, co czeka mnie w następnej godzinie. Bałam się. Tak cholernie się bałam.
– Trzeba wszystko zorganizować. – szepnął zdenerwowanym tonem. – Poinformować najbliższych. Ludzi w pracy. Zorganizować... zorganizować... – tato przymknął delikatnie powieki, wzdychając. – Zorganizować pogrzeb.
To jedno słowo wystarczyło, aby w mojej głowie nastał jeszcze większy chaos. Pogrzeb. To się naprawdę działo. Miałam pochować własną matkę. Patrzeć na nią w trumnie. Zakopać jej martwe ciało. Zamknęłam oczy, opierając łokcie na kolanach i wplatając rozdygotane palce we włosy. I wtedy znów ją zobaczyłam. Widziałam ją za każdym razem, gdy tylko przymykałam powieki. Jej piękny, szeroki uśmiech, śliczną twarz, jasne włosy... Słyszałam jej śmiech, czułam ciepło bijące od jej ciała.
– Nie poradzę sobie bez niej. Nie chcę żyć bez niej. Ja nie, nie... – zaczęłam drżącym głosem, wyrzucając z siebie kolejne słowa niczym szaleniec. Ojciec, widząc moje zdenerwowanie, objął mnie jednym ramieniem, przyciągając do swojego boku. Cała drżałam, nie potrafiąc się uspokoić. Przywróćcie mi ją. Oddajcie mi z powrotem moją mamę.
– Wiem, że nie zawsze byłem dobrym ojcem. – zaczął cicho, opierając swój policzek o moją głowę i jeszcze mocniej mnie do siebie przytulając. – Zachowałem się egoistycznie zostawiając was. Nie przyjeżdżając tu, nie interesując się wami. – tchnął. – Joseline od zawsze jest... była lepszym rodzicem. I nikt nie mógł tego podważyć. Dalej nikt nie może. – zrobił krótką przerwę. Każde słowo wyrywało i jemu jak i mi kawałek serca. – Miała sporo swoich zasad, z którymi nie zawsze zgadzałem się ja, a co dopiero wy, ale w życiu kierowała się szczególnie jedną. Tą najważniejszą. Wiesz jaką?
Pokręciłam głową, wdychając kolejne partie powietrza ustami, ponieważ miałam problemy z oddychaniem. Wiedziałam, że moja twarz zrobiła się czerwona, a ja powinnam się uspokoić chociaż trochę, ale nie mogłam. Nie wiedziałam jak sobie poradzić.
– Bliscy byli dla niej najważniejsi. Od zawsze. – odpowiedział. – Nigdy nie przestałem jej kochać. Kochałem ją po wyjeździe, w czasie pobytu w Australii i kocham ją nadal. I będę kochać. – mężczyzna zaciągnął nosem. – Byliście dla niej najważniejsi na świecie. Udowodniła to nie jeden raz. Poświęciła dla was tak wiele. Poświęciła wszystko.
– Podczas jednej kłótni powiedziałam jej, że dla mnie umarła. – szepnęłam cicho, coraz mocniej zaciskając powieki, a nowa fala łez wylała się na moje policzki. – Wcale tak nie myślałam, ale... ale nigdy jej za to nie przeprosiłam.
– Ona to wiedziała. – odrzekł, a ja poczułam, jak się uśmiecha, chociaż moje serce kolejny raz boleśnie się zacisnęło.
– Obiecaj mi coś, tato.
– Co tylko chcesz.
– Obiecaj, że ten, kto jej to zrobił, zapłaci za to.
Po tych słowach, z zaciśniętą szczęką uniosłam się na niepewnych dłoniach, patrząc na niego zapuchniętymi i przekrwionymi oczami. Mimo mojego stanu, posyłałam mu poważne spojrzenia. Chciałam, aby człowiek, który to spowodował, cierpiał. Cierpiał tak jak ja. Tak jak my wszyscy. Za to, że odebrał mi najważniejszą osobę w moim życiu. Moją mamę. Chciałam, aby wył z rozpaczy. Pragnęła tego każda komórka mojego ciała. Soczystej zemsty. Jego wycia i błagania o litość. Mój ojciec patrzył na mnie niezidentyfikowanym wzrokiem przez kilkadziesiąt dobrych sekund, aż w końcu znów przyciągnął mnie do swojego boku, napinając mięśnie.
– Obiecuję.
***
Stojąc dziesiątego czerwca dwa tysiące siedemnastego roku na miejscowym cmentarzu, nie liczyłam minut. Szczerze mówiąc, nie liczyłam go od momentu, kiedy przestałam żyć. Choć może błędnie się wyraziłam. W końcu nadal egzystowałam. Oddychałam, choć z trudem. Poruszałam się, pomimo wszechogarniającego bólu, rozrywającego komórki. Myślałam, mimo niechęci. Robiłam wszystko to, co żywy człowiek. Żyłam, choć nie do końca. Coś we mnie umarło wraz z chwilą odejścia osoby, która była moim światem. Moim pieprzonym istnieniem. I nie przestało boleć. Nie przestało boleć ani na sekundę, od momentu wtargnięcia do szpitala. Bolało cały czas. Z każdą minutą coraz mocniej. To odbierało zmysły. I mimo iż na zewnątrz tego nie okazywałam, w środku gniłam. Gniłam jak truchło, jakim się stałam.
I znów pogoda sobie ze mnie kpiła. Nie wiem czego oczekiwałam. Burzy? Deszczu, który w irracjonalny sposób płakałby ze mną? Chociaż, nie. Nie płakałby ze mną. Płakałby za mnie. Na pogrzeb nie starczyło mi łez. Niestety, nie doczekałam się tego. Na niesamowicie niebieskim niebie nie było ani jednej chmurki. Słońce świeciło, ogrzewając moją zmęczoną, popielatą twarz. Uniosłam wzrok na ten błękit, mrużąc opuchnięte oczy. Cóż, nie byłam wierząca. Od kiedy moje życie zawaliło się, odbierając szczęście bliskim, przestałam wierzyć w tego kogoś, kto podobno ma nas chronić. Tamtego dnia się to nie zmieniło. Dalej w niego nie wierzyłam, ale wiedziałam, że niebo nie mogło płakać. W końcu jeśli On istniał, Niebo przyjęło właśnie jedną z najwspanialszych osób, stąpających po tym całym łez padole.
Spuściłam wzrok, zaciągając delikatnie nosem. Nadal ciężko było mi poruszać chociażby oczami, nie mówiąc o gwałtowniejszych ruchach kończyn. To było dziwne.
Przełknęłam ślinę, zwilżając suche gardło. Jeszcze mocniej objęłam się swoimi ramionami, chcąc chyba odciąć się od wszystkich innych wokół. Skuliłam się na krześle, na którym siedziałam, wbijając wzrok w swoje uda, okryte czarnymi jeansami. Moje palce coraz mocniej wpijały się w skórę ramion, ale nie przeszkadzało mi to. Ból mi nie przeszkadzał, a wręcz w dziwny sposób, przynosił ulgę. W końcu była to jedyna rzecz, którą czułam. Chyba już się do niego przyzwyczaiłam. Ciężko westchnęłam, nawet nie próbując udawać, że słucham słów księdza. W tamtej chwili marzyłam jedynie, aby to wszystko się już skończyło. Być może byłam nieczuła. W końcu musiałam oddać szacunek osobie zmarłej, ale... właśnie. Osobie zmarłej. Zacisnęłam szczękę, przymykając powieki. Osobie zmarłej...
Nie. Nie, nie, nie.
Moje, zmęczone i wysuszone od kilkugodzinnego płaczu, oczy leniwie przesunęły się z moich nóg na zieloną trawę. Uniosłam obolałą głowę, która wciąż nieprzyjemnie pulsowała. Kilka rzędów zapełnionych po brzegi ławek znajdowało się tuż po mojej prawej. Niektórzy również stali. Jedni bliżej, drudzy spoglądali na tę scenę z pewnej odległości. Nie musiałam przyglądać się dłużej żadnej twarzy, aby dostrzec ten smutek, kryjący się w oczach ludzi. Niektórych znałam, innych widziałam pierwszy raz w życiu. Wszyscy milczeli, skupieni z poważnymi minami na słowach księdza. Kilka osób cicho szlochało, dając się ponieść emocjom i wspomnieniom. A ja w ciszy siedziałam, odcinając się zupełnie od wszystkiego i zastanawiając się, czy to wszystko miało jeszcze jakiś sens. Delikatny wiaterek owiał moją twarz, powodując gęsią skórkę. Dla osoby trzeciej, dzień był piękny. Ciepły, słoneczny i rześki. Jednak nie dla nas. Dla nas wszystkich zebranych na tym cholernym cmentarzu, był to dzień pożegnania.
– Twoje odejście to nieodżałowana strata dla bliskich, przyjaciół i rodziny, którzy będą cię nosić w swoim sercu i swej pamięci na zawsze.
W drugim rzędzie, niedaleko mnie, z oczami pełnymi łez siedziała moja przyjaciółka, siostra i osoba, dzięki której jeszcze wstawałam z łóżka. Mia Roberts w pięknej, czarnej sukni wpatrywała się w swoją dłoń, splecioną z dłonią swojego ojca, którego twarz również emanowała smutkiem. Obok niej znajdował się Chris Adams wraz z mamą, chociaż nie przypominał tego Chrisa Adamsa, którego widywałam na korytarzach naszego liceum. Ubrany w idealnie skrojony i niebotycznie drogi, czarny garnitur, prezentował się nienagannie, a jednocześnie tak inaczej. To nie był Christopher Adams w Sneakersach z Lacoste i bluzie Gucci, który uśmiechem i dwuznacznymi żartami rozbrajał wszystkich wokół. Jego twarz była w pełni poważna, a w piwnych oczach kryły się tony bólu, żalu i smutku. Nie polepszał dnia innym swoim uśmiechem. Tamtego dnia sam Christopher Adams poległ, ukazując całe złamanie, jakie w nim siedziało. Nie mogłam go winić.
Pomrugałam powolnie powiekami i nie mogąc się powstrzymać, spojrzałam na jeden z ostatnich rzędów, na który miałam w miarę dobry widok. Scott Hayes wraz z Mattem Donovanem i Cameronem Wilsonem, zajmowali jedną z ławek. Wszyscy prezentowali się nienagannie w czarnych koszulach i marynarkach. Obok nich siedziała również Jasmine. Jednak i ich miny były smutne oraz pozbawione jakiejkolwiek pozytywnej emocji. Oczy pozostały matowe, a usta nie wyginały się w tych typowych dla siebie uśmiechach. Byli rozgoryczeni? W jakiś sposób na pewno. Współczuli mi? Być może. Tamtego dnia współczuł mi każdy i choć na początku miałam ochotę roznieść wszystkich w pył, tak potem stało mi się to obojętne. Współczucie. Tony współczucia.
A następnie spojrzałam na miejsce pod rozłożystą lipą niedaleko mnie. W czarnym garniturze i z ułożonymi, pierwszy raz od wieków, włosami, stał dobrze znany mi Luke Parker Mitchell. Przez jego zaciętą minę przypominał mi tego Parkera z liceum, który zawsze w przeciwsłonecznych okularach, kroczył szkolnymi korytarzami, emanując dziwną tajemniczością i kłopotami. I cóż, to była prawda. To dzięki niemu i jego osobowości, wpadłam w pewne kłopoty aż po same uszy.
A tuż obok niego stały te właśnie kłopoty i to we własnej osobie. Przyszedł.
Nathaniel Gabriel Shey jak zwykle prezentował się nienagannie. Nie założył garnituru, ale nawet w czarnych jeansach, tego samego koloru koszuli i czarnej, rozpiętej marynarce, która opinała jego szerokie ramiona, po prostu onieśmielał. Lewy kącik moich ust, delikatnie uniósł się ku górze. Nie widziałam go od kiedy odwiózł mnie do domu, Potem miałam zbyt dużo na głowie i chciałam być sama. Nie wiedziałam, czy przyjdzie, ale jego widok w dziwny sposób przyniósł mi trochę ulgi. Nie uśmierzyło to bólu. Cóż, tego nie mogło zrobić nic, ale cieszyłam się, że był tam ze mną. Z takiej odległości nie widziałam zbyt dobrze jego twarzy, ale tego nie potrzebowałam. W końcu znałam ją na pamięć. Z dłońmi splecionymi za plecami i chłodną miną, której nie spuszczał na dłużej, niż dwie minuty, obserwował połyskującą w dłoni, drewnianą, otwartą trumnę. Ostatni raz uraczyłam się widokiem Nathaniela, który w tak krótkim czasie zaskarbił sobie całą mnie.
Spuściłam głowę, wzrokiem powracając do innych ludzi, których było tam pełno. Przed oczami mignęła mi moja babka, siedząca tuż obok Adamsa, wraz z ciotką Louise, wujkiem Martinem i Stephanie. Arabella wyglądała tak, jak zawsze. Od czasu swojej wizyty, nie zmieniła się ani odrobinę. Tak samo zimna, upiorna i chyba jeszcze bledsza. Nie było tam zbyt dużo mojej rodziny, oprócz tej trójki, wujka Garry'ego i kilku innych kuzynów. W końcu nie mieliśmy zbyt wielu bliskich. Znaczną część stanowili tam znajomi i przyjaciele oraz rada miasta. I chociaż reszta rodziny nie kryła się z płaczem czy chociaż odrobiną empatii, twarz Arebelli pozostała niewzruszona. Lodowate tęczówki wpatrywały się w połyskującą od promieni słonecznych trumnę. I nie było w nich niczego. Ani krzty współczucia, żalu czy smutku. Wszechogarniająca obojętność. Tak jak zawsze. Bez uczuć. Bez emocji. Tylko tak patrzyła, powolnie mrugając. Na tę cholerną trumnę.
Ja sama przeniosłam na nią swój wzrok, chociaż obiecałam sobie, że nie będę tego robić. Z perspektywy czasu żałowałam, że nie nakazałam jej zamknięcia. To wszystko byłoby znacznie prostsze. Jednak głupi głosik w mojej głowie podpowiadał mi, że przez to będę mogła patrzeć na nią nieco dłużej. Ostanie pożegnanie mi nie wystarczyło.
Blond włosy okalały jej śliczną buzię, odznaczając się na białej, miękkiej tkaninie, jaką wyłożone zostało wnętrze trumny. Jak zwykle prezentowała się nienagannie w granatowej sukience i w czarnych balerinkach. Jej pogrążona w spokoju twarz, mimo iż bledsza niż zazwyczaj, wyglądała tak jak zawsze. Spojrzałam na jej zamknięte powieki, czując ponowny uścisk w sercu, odbierający mi swobodne oddychanie. Wyglądała tak, jakby spała, niedręczona żadnymi koszmarami. Wiele razy ją taką widziałam. Kiedy przysnęła na kanapie w naszym salonie, albo gdy robiła sobie krótką drzemkę w swojej sypialni. Wyglądała tak błogo i szczęśliwie.
Niestety nie spała.
Kiedy poczułam znajome już mrowienie pod powiekami, zimne palce wślizgnęły się w moją dłoń, obejmując ją. Delikatnie obróciłam głowę w lewo, spoglądając na mojego brata, który zacisnął szczękę, posyłając mi delikatny uśmiech. Jego twarz również była zmęczona. Wielkie sińce kontrastowały z bladą i wychudzona twarzą, a mocno zapuchnięte oczy potwierdzały to, że długo płakał. Bo płakał. Razem ze mną. Na jego głowie nie spoczywała czarne beanie, co śmiało mogłam określić cudem, bo Theo nie potrafił bez niej wyjść. Jednak tamtego dnia zmieniło się wiele rzeczy. Tamtego dnia utraciliśmy bezpowrotnie coś, co szczerze kochaliśmy. Utraciliśmy ciepło, bezpieczeństwo i kogoś, kogo kochaliśmy.
W tamtej chwili utraciliśmy Joseline Arabellę Clark.
Uśmiechnęłam się blado w jego stronę, zaciskając swoją gorącą dłoń na jego lodowatej. Nie potrafiłam okazać wdzięczności, jaka we mnie siedziała przez to, iż był tam ze mną. Że był tam ze mną od samego początku i przechodził to piekło razem ze mną. Tak naprawdę, tylko on potrafił mnie zrozumieć. To jest... to była również jego mama. Najukochańsza mama, która wpadła by za mną w ogień, jeśli coś by mi groziło. Która pomimo wielu kłótni, wciąż stała za mną i chciała mnie zrozumieć. Nasza mama. Nasza ukochana mama... której już nie było.
Z całej siły zacisnęłam szczękę, nie chcąc się rozpłakać. Nie miałam już na to siły. Kątem oka spojrzałam na tatę, który siedział obok Theo. On również wyglądał okropnie. Choroba pomieszana ze stresem dawała mu się we znaki. Ale życie nie było łaskawe także dla Ericka, który ze ściśniętym gardłem, nie potrafił oderwać wzroku od mamy. Od mojej mamy. Od mojej ukochanej mamusi. Jak miałam żyć dalej? Jak miałam egzystować z myślą, że już nigdy nie usłyszę jej głosu? Nie zobaczę tych pięknych oczu? Nie poczuję jej bicia serca, kiedy przygnębiona przytulałam się do jej piersi? Jak miałam żyć bez niej?
Tak jak wspominałam – czas przestał się liczyć. Nie potrafiłam oderwać wzroku od jej pogrążonej w spokoju twarzy. Nie mogłam opanować drżenia, kiedy dwóch mężczyzn podeszło do trumny po prawdopodobnie już zakończonej mszy, której i tak nie słuchałam. Rozbieganymi oczami spojrzałam na tłum ludzi, który właśnie wstał, a następnie i moje ciało zostało pociągnięte do góry. Nie potrafiłam utrzymać ciężaru na swoich nogach jak z waty, więc w całości zdałam się na Theo, który podtrzymywał mnie jak najcenniejszy skarb. Moje płuca nie nadążały z wdychaniem i wydychaniem powietrza. I znowu się zaczęło. Rollercoaster emocji, bólu i wszystkich wewnętrznych tortur. Nie wiedział jak to jest nikt, kto nigdy tego nie przeżył. Ale nie życzyłam temu własnemu wrogowi. Nikomu. To bolało. Rozdzierało, kaleczyło. Czułam się, jakby ktoś otwierał mi klatkę piersiową i własnymi dłońmi wyrywał żebra. W głowie mi się kręciło, a pusty żołądek domagał się opróżnienia z żółci. Nie, nie mogli mi jej odebrać. Nie mogłam stracić jej ponownie. Nie, nie, nie.
W pierwszej chwili chciałam się wyrwać i odepchnąć ich, a następnie się do niej przytulić. Objąć jej zimne ciało, wyobrażając sobie, że nic się nie dzieje. Że wszystko jest w porządku. Że to wszystko jest snem. Ale Theo mi na to nie pozwolił. W zupełnej ciszy zacisnął mocniej swoje ramię na mojej talii. Nie potrafiłam oderwać od niej wzroku. Oni chcieli mi ją zabrać. Znowu ktoś chciał mi ją odebrać, a mój brat na to przyzwalał. Musieliśmy coś zrobić. Ale było to tylko czcze myślenie. Nie miałam siły, aby coś zrobić. Kątem oka spojrzałam na mojego brata, który w ciszy z zaciśniętą szczęką spoglądał na trumnę, walcząc z samym sobą, jak i z moim ciałem. Nie panując nad jedną łzą, która wypłynęła z mojego oka, delikatnie przybliżyłam się do jego twarzy.
– Theo, błagam. – mój zachrypnięty i niemal niesłyszalny głos, wydobył się z moich ust, choć mi samej wydawało się, że on nie należał do mnie. Jakby wypowiadał to ktoś inny, Ktoś, kto tylko przesiadywał w moim ciele.
Po moich słowach, brunet zacisnął powieki, jeszcze mocniej przyciągając mnie do siebie, abym nie poruszyła się ani o milimetr. Ale nie mogłam. Nie mogłam pozwolić, aby mi ją odebrano. To była moja mama. Moja mama.
– Theo, oni nam ją zabierają.
Ale nie zareagował. To on był tym silniejszym.
A po moich słowach, wieko trumny opadło.
Nie pamiętam tego, co stało się później. Wydawało mi się, że to wszystko jest snem. Kolejni ludzie podchodzili to do mnie, to do mojej rodziny z kondolencjami. Na przemian ciepłe ciała przytulały się do mnie, chcąc dodać mi otuchy, ale ja nie potrafiłam zrobić. Rodzina, przyjaciele mamy z pracy, z rady miasta, moi znajomi ze szkoły. Było ich wielu. Więc tylko stałam, pozwalając wypłakiwać się w moim towarzystwie osobom, dla których Joseline Clark również była kimś ważnym. Theo jak i mój ojciec stali obok mnie, również przyjmując szczere bądź i nieszczere kondolencje.
– Trzymaj się, mała. – szepnął Scott, przytulając się do mojego ciała.
Nie odpowiedziałam. Odsunął się o krok, kiwając z bladym uśmiechem głową. Po nim zrobił to również Matt i Cameron. Laura znajdowała się nadal w szpitalu. Cała trójka odeszła na bok, a po nich w kolejce stała Jasmine. Jej pełne wargi zacisnęły się w wąską linię. Nigdy nie żywiłam do niej żadnych pozytywnych uczuć, ale w tamtym momencie to i tak nie miało znaczenia. To wydawało się tak błahe i nijakie w porównaniu z tym, co właśnie miało miejsce. Jasmine również nieco spuściła z tonu. Jej wiecznie nadęta twarz wyginała się w grymasie współczucia, co było zaskakującym widokiem. W końcu to Jasmine. Niebieskooka przystanęła naprzeciw mnie, a następnie delikatnie przytuliła.
– Strasznie mi przykro, Victoria. – szepnęła cicho, po czym odsunęła się. Skinęłam w podziękowaniu głową, będąc wdzięczną za to, że i ona mnie w tym wszystkim wspierała. Ostatni raz potarła mnie swoją dłonią po ramieniu i przeszła do Theo, który schował zapłakaną twarz w zagłębieniu jej szyi, kiedy ta czule go obejmowała.
Kolejka prawie się kończyła, a ja nadal nie wiedziałam nigdzie Nate'a. Nie mogłam dostrzec również Parkera, jednak ten złożył mi kondolencje już wcześniej. Szybko jednak i to wypadło mi z głowy, kiedy coś mignęło mi przed oczami. A raczej ktoś. A była to pewna kobieta, która właśnie wstawała ze swojego miejsca w ławce. Zmarszczyłam brwi, ignorując stojących w kolejce ludzi, którzy cały czas coś do mnie mówili. Zwęziłam oczy, aby wyostrzyć sobie wzrok. Wysoka kobieta w średnim wieku, której twarz wydawała mi się bardzo znajoma, kroczyła właśnie w czarnym płaszczu ku wyjściu z cmentarza. Czy to jest...?
– Przepraszam na chwilkę. – powiedziałam w stronę innych i ignorując ich zdziwienie, ruszyłam w stronę powoli kroczącej kobiety. Mijałam kolejnych ludzi, przeciskając się w tłumie i idąc coraz szybciej, aby jej nie zgubić. – Przepraszam! Przepraszam, proszę pani!
Po moim głośnym zawołaniu, zatrzymała się, odwracając ze zdezorientowaną miną w moją stronę. Rozejrzała się wokoło, szukając źródła hałasu, a kiedy dostrzegła moją twarz, uniosła brwi. Szybko podbiegłam w jej stronę, co kosztowało mnie naprawdę wiele wysiłku. Moje kończyny nie były jeszcze przyzwyczajone do takiego wysiłku. Kiedy już zatrzymałam się tuż przed nią, spojrzałam na jej twarz i wiedziałam. To była ona.
– Och, witaj. – powiedziała miłym głosem, poprawiając nerwowo czarny kapelusz. – Wybacz, że nie złożyłam ci osobiście kondolencji, ale uznałam, że powinni robić to najbliżsi. Sama zapewne masz już dość tego zgiełku. – wyznała pospiesznie i z lekkim zażenowaniem, na co pokręciłam głową.
– Nie, nic się nie stało. – odparłam, starając przybrać na twarz w miarę miły uśmiech, co skończyło się fiaskiem. – Przepraszam, że panią zatrzymuję, ale mam małe pytanko. Nie wiem, czy mnie pani kojarzy...
– Oczywiście, że tak. – odparła miło. – Jesteś Victoria Clark. Córka Joseline.
– Tak, ale nie pamiętam, czy kojarzy pani nasze spotkanie. – zaczęłam, ponieważ bądź co bądź, widziałam się z nią tylko raz w życiu, jednak jej latynoska uroda była tak wyraźna iż nie trudno było mi sobie ją przypomnieć. Jednak ja widziałam się z nią tylko raz. Skąd znała ją moja mama?
– Oczywiście. To było w klinice doktora Edwardsa. Kiedy przyszłaś do Lily Evans.
– Była pani jej pielęgniarką.
Kobieta skinęła głową, a jej uśmiech lekko zgasł. Doskonale ją pamiętałam. To ona weszła po Lily, zabierając ją na badania po naszej rozmowie. Nie miałam pojęcia, jak ma na imię, a co dopiero na nazwisko, ale wiedziałam, że to była ona. Jednak co robiła na pogrzebie mojej mamy?
– Tak. – mruknęła, spuszczając wzrok. – Lily była... niezwykłą osobą. Nie wiem, dlaczego takie rzeczy spotykają tak dobrych ludzi. Mówię tu też, rzecz jasna, o twojej mamie. Naprawdę bardzo mi przykro.
Skinęłam głową, nie wiedząc, co miałabym na to odpowiedzieć. Każdy tak mówił. Taka kolej rzeczy.
– Tak, ale skąd znała pani moją mamę? – zapytałam ze zmarszczonymi brwiami. – Bo musiała ją pani znać, skoro tu przyszła.
Kobieta na moje pytanie wyraźnie się zmieszała. Spuściła wzrok na swoje czarne rękawiczki, przeplatając je między palcami, podczas gdy ja stale obserwowałam jej reakcje. O co tu chodziło? Nie miałam zamiaru odpuszczać nawet wtedy, kiedy widziałam, jak się zmieszała. Kolejni ludzie wymijali nas w drodze do wyjścia z cmentarza, a i ja wiedziałam, że ona sama chciałaby stamtąd pójść. Jednak tu chodziło o moją mamę. W pewnej chwili, brunetka westchnęła, znów krzyżując ze mną wzrok.
– Joseline często odwiedzała Lily.
Szok, jaki wdarł się wtedy na moją twarz był ogromny, ponieważ kobieta zmieszała się jeszcze bardziej. Moja mama co?
– Słucham? – zapytałam, myśląc, że się przesłyszałam, jednak ta tylko skinęła głową. Jakim cudem ją odwiedzała, skoro jej nie znała? Nie znała rodziny Sheya. To niemożliwe.
– Joseline często przyjeżdżała do Lily, jednak jej odwiedziny były nieco inne. Za każdym razem informowałam syna Lily – Nathaniela, o tym, kto ją odwiedził. Takie były procedury. Jednak kiedy przyjeżdżała Joseline, nie powiadałam go o tym. To był taki mały układ pomiędzy mną, a twoją matką. Powiedzmy że... miałam pewien dług, który musiałam u niej spłacić.
– Znały się? – zapytałam zdruzgotana, na co skinęła głową. – Skąd?
– Och, tego nie wiem. – pokręciła głową. – Ale przyjeżdżała do niej przynajmniej raz na dwa miesiące odkąd Lily trafiła do kliniki.
– Przyjeżdżała tam od trzech lat? – nie, to nie mogło być prawdą. Mama by mi powiedziała.
– Tak.
O mój Boże.
– Wiem również, że przyjaźnisz się z Nathanielem i prosiłabym cię, abyś mu o tym nie mówiła. – poprosiła delikatnie. – Bądź co bądź to on był opiekunem twojej matki i opłacał klinikę, a to, co robiłam nie było do końca zgodne z warunkami umowy pobytu tam... więc jeśli...
– Oczywiście. – odparłam nadal skołowana, ponieważ mój umysł działał już na najwyższych obrotach. – Dziękuję, że mi pani o tym powiedziała.
– Nie ma problemu. – odrzekła. – Bardzo mi przykro. – dodała, a następnie skinęła głową w pożegnalnym geście. Patrzyłam na jej plecy, kiedy oddała się w stronę wyjścia.
Nowości, jakie usłyszałam, ani trochę nie poprawiły mojego stanu. Moja mama znała się z matką Nate'a? I to od tylu lat? Jakim cudem? Przecież nigdy nie mówiła. Zawsze uważała rodzinę Sheya za zło ostateczne i od zawsze nimi gardziła, a gdy dowiedziała się o ich wyprowadzce z Culver City niemal wylewała się z niej satysfakcja. A teraz okazało się, że odwiedzała ją w klinice podczas jej choroby? To wszystko nie miało sensu. Jednak dlaczego kobieta miałaby kłamać? Szczególnie, że i jej nie było to na rękę, skoro oszukiwała Nathaniela... właśnie. Nate. On też o tym nie wiedział.
– Hej.
Podskoczyłam w miejscu, słysząc cichy głos za swoimi plecami. Z roztargnieniem odwróciłam się w tamtą stronę, patrząc na Nate'a, który uśmiechał się do mnie z góry. Jednak w tym uśmiechu nie było niczego cynicznego ani kpiącego. Nie było w tym także niczego współczującego. Ot tak, zwykły, miły uśmiech. Zaraz. Miły? Nate i miły uśmiech?
– Hej. – odparłam. W pierwszej chwili przestraszyłam się, że chłopak widział mnie rozmawiającą z byłą pielęgniarką jego mamy, jednak po jego minie wnioskowałam, iż tak nie było. Odkaszlnęłam cicho, mrużąc oczy na rażące promienie słoneczne.
Z bliska prezentował się jeszcze bardziej nienagannie. Koszula wraz z marynarką leżały na nim idealnie, opinając szerokie ramiona. Znajoma i bardzo przyjemna woń perfum otoczyła moją osobą, rozlewając ciepłe uczucie w moim wnętrzu. Przejechał jedną dłonią po swoich zmierzwionych włosach, po czym wsadził obie ręce do kieszeni czarnych spodni. Czarne tęczówki spoczęły na moich, powodując delikatne ciarki na karku. Tęskniłam. Mimo iż nie widziałam go jedyne trzy dni to naprawdę tęskniłam.
– Nie jestem typem osoby, którą możesz posądzić o współczucie. – mruknął na wstępie, co w dziwny sposób, nawet mnie lekko rozśmieszyło. Mimo że w środku czułam się, jakby notorycznie przejeżdżał po mnie czołg. – Wyglądasz strasznie.
– Uwielbiam, kiedy prawisz mi takie komplementy. – odrzekłam zła, przewracając oczami. Dlaczego każdy musiał mi to powtarzać.
– Kiedy coś jadłaś? – zapytał, na co zasznurowałam usta, patrząc gdzieś w bok coraz bardziej podminowana. – Albo kiedy spałaś więcej, niż trzy godziny?
Kiedy jadłam? Nie pamiętam. Kiedy spałam, nie budząc się z koszmarami? Również nie pamiętam. Jednak ciężko jest przełknąć cokolwiek, kiedy twoim jedynym zajęciem jest ryczenie we własnym pokoju aż do porzygu. Przeklinanie świata i zatracanie się w bólu, który odbiera ci zmysły. Nie miałam siły na nic. Kiedy ojciec wraz z Erickiem i Mią organizowali pogrzeb, ja zamknęłam się w czterech ścianach, nie dopuszczając do siebie nikogo. Wiedziałam, że oni cierpią tak samo. Nie potrafiłam tego przełamać. Dla mnie wszystko się skończyło. Nie widziałam światełka w tunelu. Wszystko upadło.
– Nie bądź hipokrytą. – warknęłam bardziej oschle, niż miałam w zamiarze. – Dobrze wiemy jak było, gdy chodziło o ciebie.
– Ale ja nie robiłem z własnego ciała czegoś, co przypomina niemrawe zombie. – odparł równie poważnie, nie dając zbić się z tropu. – Wiem, że to co teraz czujesz jest nieporównywalne do niczego innego, ale jeśli myślisz, że dam ci zrobić z siebie żywego trupa to grubo się mylisz.
– Bo jeszcze pomyślę, że się o mnie martwisz. – próbowałam odbić pałeczkę, spoglądając na niego hardo. Chłopak jednak znów zachował zimną krew, a nawet delikatnie uniósł kącik ku górze.
– I dobrze pomyślisz.
Znieruchomiałam, spoglądając na niego szeroko otwartymi oczami.
– To nie jest łatwe, Clark. – zaczął, wyjmując jedną dłoń z kieszeni. – Nigdy nie będzie... – nagle chłopak zaciął się, spoglądając na coś ponad moim ramieniem.
Jego wyraz twarzy zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Delikatny uśmiech i ta pyszałkowata pewność siebie zniknęły w oka mgnieniu, a zastąpiło je niedowierzanie i pewnego rodzaju rozżalenie? W czarnych sekundach dosłownie na sekundę mignęły dziwne iskierki, ale chwilę potem znów stały się puste i matowe. Cały zastygł, a dowodem na to, że w ogóle żył były lekko drgające powieki. Przystojna twarz stężała, stając się jeszcze bardziej przerażająca. Z niepokojem obserwowałam to wszystko, marszcząc brwi na tak nagłą zmianę.
– Nate? – zapytałam cicho, jednak nie zareagował. – Nate, wszystko gra? – powtórzyłam tym razem głośniej, co poskutkowało. Chłopak ocknął się z chwilowego letargi i pomrugał gwałtownie oczami, spuszczając wzrok. Pokręcił głową, odchrząkując.
– Tak, ale wydawało mi się... Wydawało mi się, że to mój ojc... zresztą nieważne. – przerwał szybko, znów wkładając dłonie do kieszeni spodni. – Musiało mi się coś przewidzieć. Wszystko okej.
– Nate, jesteś pewn...
– Tu jesteś. – tym razem to mnie przerwano, a tym kimś była Mia, która podeszła do naszej dwójki. Objęła swoimi rękoma moje ramię i posłała mi smutny uśmiech. – Twój tato już zaprosił wszystkich najbliższych na konsolację w waszym domu. Musimy się zbierać.
– Tak. – szepnęłam cicho, spoglądając na Nate'a. Chłopak delikatnie uśmiechnął się w moją stronę. Jego czarne tęczówki jak zwykle powodowało zryw emocji w moim ciele, ale nawet to nie potrafiło przebić się przez warstwę chłodu i ciemności.
Wciąż wpatrywaliśmy się w swoje oczy, co było dziwne, ponieważ cały czas wydawało mi się, że chłopak starał się mi coś przekazać, jednak bez użycia słów. Jakbyśmy wciąż toczyli niemą rozmowę. Mia, widząc to, spojrzała najpierw na mnie, a następnie na bruneta, po czym odchrząknęła, zaciskając usta w jedną linię.
– To ja... będę czekać w samochodzie razem z twoim ojcem i Theo. – odparła, na co skinęłam głową. Dziewczyna delikatnie się uśmiechnęła, po czym pogłaskała ramię Nate'a i pożegnawszy się z nim, odeszła chodnikiem.
– Pójdziesz tam z nami? – zapytałam z delikatną nadzieją, na co uśmiechnął się jeszcze bardziej, a jego wzrok stał się bardziej intensywny.
– To czas, kiedy musisz być z rodziną i najbliższymi. – wzruszył ramionami.
– A ty niby kim jesteś? – odważyłam się zapytać, na co parsknął delikatnie, ukazując rząd białych, równych zębów.
Jego uroda i cała aura jaką w sobie miał, doszczętnie zniewalała, ale tamtego dnia było w tym coś jeszcze. Coś, przez co uwielbiałam go jeszcze bardziej. Nie potrafiłam tego zdefiniować. Może to zabawne, ale tego nie posiadali zwyczajni ludzie. Nie miałam tego ja czy mój brat. Nie posiadała tego żadna osoba, która składała mi tamtego dnia kondolencje, mimo że on tego nie zrobił. Stojąc wtedy i patrząc na mnie tym magnetycznym wzrokiem, poczułam coś na kształt nadziei. Nadziei, że jeszcze kiedyś odnajdę swoje słońce. I nie używał do tego słów. Ba! Żadnej mowy ciała. Niczego. Po prostu na mnie spoglądał, a ja podświadomie czułam, że po burzy wyjdzie tęcza. To było niesamowite uczucie. Ból jednak nie zniknął. Nic go nie uciszyło. Dalej tkwiłam w swoim koszmarze, ale w tamtej magicznej chwili poczułam na karku to ciepło, którego nie czułam już dawno.
– Kimś, kto nieco namieszał w tym twoim poukładanym życiu. – odparł, robiąc dwa kroki w moją stronę. Spojrzał na mnie z góry, a następnie dłonią lekko rozczochrał moje włosy. – Z wzajemnością zresztą.
Z tymi słowami wyminął mnie, ruszając przed siebie z dłońmi w kieszeniach. Moje zdezorientowanie tą sytuacją było tak niebotyczne, że dopiero po chwili zdałam sobie z tego sprawę. Zaskoczona odwróciłam się w jego stronę, spoglądając na jego plecy, kiedy powolnie przemierzał kolejne metry chodnika. Cmentarz już prawie całkowicie opustoszał.
– Nate! – zawołałam nagle, zaskakując tym nawet samą siebie. Chłopak zatrzymał się, a następnie odwrócił z obojętną miną, krzyżując ze mną spojrzenie. – Dlaczego to robisz?
Na moje pytanie chłopak znów się uśmiechnął.
– Kiedy byłem na twoim miejscu, taka jedna pomogła mi nie załamać się do końca. Teraz to ja mam zamiar pomóc jej.
A następnie odszedł. Nie oglądając się za siebie. Pomrugałam powolnie powiekami, bo cała sytuacja była dla mnie zbyt irracjonalna. Oblizałam spierzchnięte usta, a następnie spojrzałam na grób mamy, który obłożony był kwiatami i wieloma wieńcami. Pomrugałam intensywnie, przenosząc spojrzenie na niebo. Wiedziałam, że była ze mną. Może nie fizycznie, ale duchowo. Była cały czas obok. Moja ukochana mama.
Może los nie bez przyczyny postawił na mojej drodze Nathaniela Gabriela Sheya?
***
Z westchnięciem ulgi obserwowałam, jak ostatnia osoba wychodzi z mojego domu, żegnając się z moim ojcem. Od zawsze nienawidziłam styp, a ta była najgorsza z nich wszystkich. Współczujące spojrzenia bliskich mojej mamy kierowane w stronę moją i Theo powolnie doprowadzały mnie do jeszcze większego załamania, a ciągłe wzmianki o tym, jak że wszystko będzie dobrze, wcale mi nie pomagały. Przymknęłam powieki, biorąc kilka głębokich wdechów. Mój żołądek nie był przystosowany do ilości jedzenia, jakie wtedy zjadłam pod przymusem Theo, który nie chciał odstąpić mnie na krok, póki nie wetknęłam w siebie ostatniej porcji kurczaka. Skrzywiłam się, czując ból w okolicy wątroby.
Bez zbędnego myślenia skierowałam się w stronę kuchni, w której dostrzegłam Ericka, siedzącego przy wyspie kuchennej. Jego włosy były roztrzepane, a na przystojnej twarzy widniało ogromne zmęczenie w postaci sińców pod oczami oraz poszarzałej skóry. Mętnie wpatrywał się w szklankę z bursztynowym płynem, którą obracał w dłoniach. Zasznurowałam usta, z bólem serca wpatrując się w ten widok. Prawdę mówiąc, tamtego dnia siedziałam tylko przy nim, chociaż tak naprawdę za dużo nie rozmawialiśmy. Pomógł zorganizować pogrzeb i stypę, za co byłam mu wdzięczna, ale i jego dotknęła ta tragedia. Nie radził sobie. Jak my wszyscy. W ciszy do niego podeszłam, jednak nawet na mnie nie spojrzał. Westchnęłam cicho, obejmując go ramieniem. Mężczyzna wdzięcznie zacisnął swoje palce na mojej dłoni.
– Zmęczona? – zapytał cicho i choć był przygnębiony, a cierpienie się z niego wylewało, starał się, aby jego ton brzmiał chociaż mniej grobowo.
Prawdę mówiąc, w tych dniach był dla nas cholernym wsparciem. Z Theo rozsypaliśmy się całkowicie. On również, ale starał się nam pomagać jak tylko mógł. Byłam mu za to tak cholernie wdzięczna i cieszyłam się, że mamy kogoś takiego w swoim życiu. Że mama miała. Kochał ją. A ona kochała jego. Wiedziałam to. Będąc ze sobą, byli naprawdę szczęśliwi, a teraz to szczęście im odebrano.
– Te dzień nie należał do łatwych. – wyszeptałam cierpko, na co Erick dopił swoje whisky, a następnie odwrócił się w moją stronę, nadal siedząc na krześle. Spojrzał na mnie z dołu, łapiąc w swoje ciepłe dłonie moje zimne palce. Ścisnął je w geście wsparcia, blado się uśmiechając.
– Powinnaś odpocząć. – mruknął, przełykając ciężko ślinę.
Szare, matowe oczy spojrzały na mnie ze niemal namacalnym smutkiem, który uderzał mnie w samo serce. Tak bardzo starał się pozostać dla nas silny, chociaż sam cierpiał i wcale nie musiał tego robić. Prawdę mówiąc, nie byliśmy dla siebie nikim szczególnym, a mimo tego, on tak bardzo się o nas troszczył. Uśmiechnęłam się lekko, również zaciskając swoje palce na jego dłoniach.
– Ty również. – odpowiedziałam. – Nawet nie wiesz, jak bardzo dziękuję ci za twoją pomoc i wsparcie. Wiem, że tobie też jest ciężko, nawet bardzo, ale nie wiem, jakbyśmy sobie bez ciebie poradzili. Mimo że nawet nie jesteśmy rodziną. Tak bardzo ci dziękuję, Erick.
– Victoria, Joseline jest... – przerwał, przełykając gulę w gardle, kiedy sens jego słów dotarł do niego samego. – Joseline była jedną z najważniejszych osób w moim życiu. I wiedziałem, że wiążąc się z nią, do mojego życia wejdziecie również wy. I nawet nie wiesz, jak bardzo się z tego cieszę. – mówił poważnie, wpatrując się w moje oczy ze skupieniem. Ja natomiast miałam problem z powstrzymaniem gromadzących się w moich oczach łez. Jednak nie były to łzy smutku. Były to łzy wzruszenia. – Jesteście dla mnie jak normalna rodzina, której nigdy nie miałem. I nigdy, przenigdy w życiu nie mógłbym was z tym wszystkim zostawić.
– Dziękuję ci. – wyszeptałam niemal niesłyszalne, ponieważ mój głos całkowicie się załamał. Erick uśmiechnął się delikatnie, kiwając głową.
– Musimy się wspierać, Victoria. Ona bardzo by tego chciała. – westchnął, podnosząc się z krzesła i patrząc na mnie z góry. – Wiem o chorobie waszego ojca i już teraz zapewniam wam jedno. Nie zostawię was. Cały czas jestem z wami i wciąż będę. Nawet teraz, gdyby się coś działo, jeden telefon i będę. Przejdziemy przez to razem. Tak, jakby życzyła sobie tego Joseline.
Skinęłam głową, ponieważ nie wiedziałam, co miałabym powiedzieć. Słowa nie były w stanie wyrazić mojej wdzięczności względem tego człowieka. To było takie pocieszające. Mimo iż nie był naszym rodzicem, świadomość tego, że ktoś traktuje cię jak własne dziecko i przy tobie jest, niesamowicie podbudowywała. Był z nami. Chciał tego. Mocno go przytuliłam, aby wyrazić moją wdzięczność.
– Idę porozmawiać jeszcze z Alexandrem, a potem wrócę do domu. – powiedział, odsuwając się ode mnie. – Wziąłem urlop w klinice. Muszę pobyć trochę sam ze sobą.
– Pamiętaj, aby dzwonić. – upomniałam go, na co cicho się zaśmiał.
– Ty również.
Pożegnałam się z nim, a następnie przeszłam w stronę tarasu, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zatrzymałam się w pół kroku, widząc Arabellę, która znajdowała się na tarasie. Siedziała na jednym z krzeseł, patrząc na zachodzące słońce. W jej pomarszczonej dłoni tlił się papieros, którym zaciągała się od czasu do czasu. Ona jak i ciotka Louise wraz z Martinem i Stephanie zatrzymali się u nas na kilka dni. W końcu byli najbliższą rodziną. Prawdę mówiąc, nie rozmawiałam z nimi za dużo, a oni sami nie inicjowali rozmów. Byli cisi i bezproblemowi, co nie było u nich częstym zjawiskiem. Jednak wtedy było inaczej. Ona odeszła.
– Możesz wejść. – z letargu wyrwał mnie głos kobiety, która nawet nie odwróciła się w moją stronę, nadal siedząc tyłem. Podskoczyłam z przerażeniem, ponieważ nie miałam pojęcia, jakim cudem ogarnęła, iż stoję za nią.
– Nie chcę ci przeszkadzać. – odparłam, nadal stojąc w progu szklanych drzwi. Ja sama i babcia Bella? Wolałam unikać takich wydarzeń.
– Ludziom nie przeszkadza obecność drugiej osoby. – mruknęła chłodno, strzepując nadmiar popiołu z grubej fajki. Z konsternacją obserwowałam jej siwe włosy, jak zwykle spięte w idealnego koka. – Przeszkadza im ich niepotrzebna paplanina.
W dziwny sposób chciałam się zaśmiać z tych słów, jednak tego nie uczyniłam. Z lekkim zawahaniem weszłam na taras, podchodząc bliżej kobiety. Przełknęłam ślinę i założyłam ręce na piersi, stając przy niej niepewnie. Arabella zawsze napawała mnie dziwnym niepokojem. To nie był ten typ miłej i uroczej staruszki, która każdego częstowała cukierkami. Była zimnokrwista i bezwzględna, a kiedy byłam młodsza, razem z Theo przez długi czas rozważaliśmy opcję, czy aby na pewno nie była ona istotą nadprzyrodzoną, karmiącą się ludzką krwią. Jednak mama szybko wyperswadowała nam to z głów.
Mama. Dziwne ciepło rozlało się po mojej klatce piersiowej, a na usta wkradł delikatny uśmiech. Nasza mama.
– Usiądź. – wskazała długimi palcami z wieloma pierścionkami na krzesło obok siebie, nawet na mnie nie patrząc. Niepewnie zajęłam wskazane przez nią miejsce, zaplatając dłonie na kolanach. Spojrzałam na stoliczek pomiędzy nami, na którym znajdowała się popielniczka, paczka papierosów i zapałek oraz szklanka wody. – Piękny widok.
Zmarszczyłam brwi, spoglądając kątem oka na jej profil. Niemal biała skóra pokryta była wieloma zmarszczkami, ale niebieskie oczy pozostały bystre i przeraźliwie przenikające. Ponownie wsadziła papierosa pomiędzy wąskie wargi, wypuszczając z ust siwy dym, który rozpłynął się w powietrzu. Wzdychając cicho, również przeniosłam spojrzenie na zachodzące słońce. Różne barwy rozpościerały się na całym niebie. Od żółtej po fioletową.
– Tak. Piękny. – zgodziłam się.
– Piękny jak i zdradliwy. – rzuciła oschle, na co posłałam jej zdezorientowane spojrzenie, ale ona tylko zgasiła wypalonego już papierosa w popielniczce, a następnie sięgnęła po paczkę.
– Dlaczego niby zdradliwy? – zapytałam, kiedy odpalała kolejnego papierosa.
– Piękny widok w obrzydliwym miejscu. – odparła, wprawiając mnie w jeszcze większe zdziwienie. Kobieta jednak nie przejęła się moim zdziwionym wzrokiem, a jedynie z obojętną miną zaciągnęła się fajką, kładąc wypielęgnowaną dłoń na klatce piersiowej, okrytą czarną garsonką. – Często to, co piękne zakrywa nam rzeczywisty obraz. Łudzimy się, że coś jest idealne, widząc pojedyncze sytuacje. Sami siebie oszukujemy, nie chcąc poznać całości, ponieważ podoba nam się ta jedna rzecz, dla której przepadamy. A paradoksalnie piękne rzeczy często towarzyszą tym brzydkim.
– Mówimy teraz o widoku, czy o czymś zupełnie innym? – zapytałam nieco zaczepnie, na co kobieta powolnie odwróciła głowę w moją stronę, pierwszy raz krzyżując ze mną spojrzenie. Wzdrygnęłam się przez intensywność jej przenikliwego wzroku. – Albo może o kimś?
– Mówimy to o wszystkim. – odparła sucho, ale na jej wąskich wargach zamajaczył dziwny cień uśmiechu. – O wydarzeniach, miejscach i ludziach. Dotyczy to wszystkiego. Jakieś miejsce może być cudownie piękne. Posiadać, na przykład, cudowny zachód słońca, a mieć okropną historię i być trujące. Ktoś może mieć piękną twarz, mając okropną duszę. A ludzie są i będą tylko ludźmi. Będą lgnąć za czymś, co ma miliony wad, ale upadną dla tej jednej zalety. Dla tego czegoś, co przyciąga i przyćmiewa zdrowy rozsądek.
Zamyśliłam się na chwilę, ponieważ w pierwszej chwili nie za bardzo dowierzałam, że Arabella Clark wypowiedziała do mnie tyle słów. Ta kobieta nigdy nie była zbyt wylewna. Jednak kiedy zdałam sobie sprawę z wagi jej słów, moje ciało pokryła gęsia skórka. To były naprawdę potężne słowa. Pomrugałam powiekami, starając się zapytać o coś z tym związanym i dlaczego w ogóle chciała mi to powiedzieć, gdy babcia znów odwróciła swój wzrok na zachód słońca, psując moje plany.
– Gdzie wybierasz się na studia? – zapytała nagle, wprawiając mnie w jeszcze większy szok.
Po pierwsze, nie sądziłam, że w takiej chwili zapyta o coś takiego, a po drugie, nie sądziłam, że w ogóle wiedziała, że właśnie skończyłam liceum. Nie była raczej typem osoby, która interesowała się wykształceniem wnuków.
– Złożyłam papiery na kilka uczelni. – mruknęłam posępnie, ponieważ przez to wszystko nie miałam całkowicie głowy do takich pierdół. – Mama chciała, abym szła do Bates Collage w Maine, ale ja sama nie wiem. To dość daleko od Culver City, więc złożyłam podanie też na tutejszą uczelnię... Ale mama naprawdę bardzo mocno upierała się za Maine.
– To oczywiste, że twoja matka chciała, abyś zamieszkała w miejscu najbardziej oddalonym od Culver City. – mruknęła, na co zmarszczyłam brwi.
– Yhm, bardziej chyba chodziło jej o poziom uczelni, a nie o to, aby była ona jak najdalej... Sama często mówiła, że chce nas blisko siebie. – wyjaśniłam, starając się nie urazić kobiety, ponieważ ta całkowicie się myliła. Z drugiej też strony starałam się walczyć z samą sobą, ponieważ to nadal bolało. Wiedziałam, że będzie boleć już zawsze, ale rany były zbyt świeże.
Ku mojemu zdziwieniu, Arabella cicho się zaśmiała. Chrypka od papierosów wtapiała się idealnie w jej rozbawienie, którego nie rozumiałam ani trochę. Nie widziałam w tym nic zabawnego. W końcu jednak się opanowała, a następnie znów na mnie spojrzała, tym razem poważniej.
– Jedyne, czego tak naprawdę chciała, to abyście stąd wyjechali i nigdy nie wrócili do tego miejsca.
– Niby dlaczego?
Nie odpowiedziała od razu, a jedynie powolnie pomrugała, zaciskając wargi. Kolejne sekundy mijały, podczas których moje serce z niewyjaśnionych przyczyn waliło coraz szybciej i mocniej. Niemal białe tęczówki taksowały mnie uważnym wzrokiem, a ja wiedziałam, że te oczy widziały rzeczy, których widzieć nie powinien nikt.
– Mówiłam ci już. – szepnęła. – Zachód słońca pozostanie piękny nawet w najbardziej obrzydliwym i pełnym cierpienia miejscu.
Chaos w mojej głowie powiększył się jeszcze bardziej. Nie miałam pojęcia o czym mówiła, ani jaki to miało sens, ale dziwny niepokój zalęgł się w moim wnętrzu i nie potrafiłam go w żaden sposób wyplewić. Nie rozumiałam z tego niczego i już byłam gotowa zadać tysiące pytań, gdy nagle ktoś za nami odchrząknął. Ze zdenerwowaniem odwróciłam się w stronę wejścia na taras, gdzie stała ciotka Louise. Jednak tym razem wyglądała inaczej. Jej wiecznie pyszałkowata twarz była przybita, a oczy zapuchnięte od płaczu. Obdarzyła mnie chłodnym spojrzeniem, po czym przeniosła wzrok na Bellę, gaszącą papierosa w popielniczce.
– Nie chcę przeszkadzać, ale to to czas, abyś wzięła leki, Arabello. – mruknęła, przez co miałam ochotę przekląć ją czymś paskudnym. Staruszka natomiast skinęła głową i opierając się o swoją laskę, wstała z krzesła. Spojrzałam na nią z dołu, kiedy ta tylko obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem, a następnie cicho wyszeptała:
– Uciekaj stąd, póki nie znalazłaś czegoś, dla czego przepadniesz.
A następnie odeszła, pozostawiając mnie z jeszcze większym mętlikiem. Ze zrezygnowaniem patrzyłam, jak wchodzi do domu, pozostawiając mnie na tarasie samą. Z jękiem spojrzałam na zachodzące słońce, przeklinając jej ciągotę do dziwnych sformułowań i zagadek. To wszystko mierziło mnie jeszcze bardziej. Byłam zmęczona. Wykończona psychicznie i fizycznie, a coraz to nowe tajemnice wcale mi w tym nie pomagały. Ze zrezygnowaniem opadłam na oparcie fotela, spoglądając na niebo. Przed oczami znów stanęła mi uśmiechnięta mama, a moje serce boleśnie się ścisnęło. Zacisnęłam szczękę, aby spod moich powiek nie wydostała się żadna łza. Tak cholernie mi jej brakowało, a minęły dopiero cztery dni. Jak mam przeżyć bez niej całe życie?
– Można? – usłyszałam za swoimi plecami niski głos. Uśmiechnęłam się niemrawo, kiwając głową i nawet nie patrząc w jego stronę. Theo usiadł na miejscu, gdzie przed chwilą siedziała babcia. Westchnął cicho, a następnie bez zastanowienia sięgnął po paczkę papierosów Arabelli. – Za smutki? – zapytał, wyciągając papierosy w moją stronę.
Spojrzałam najpierw na mnie, a następnie na jego zmęczoną i smętną twarz, na której widniał blady uśmiech. Zagryzłam wnętrze policzka, a następnie chwyciłam jedną fajkę, wsadzając ją między wargi. Theo zgrabnie odpalił papierosa, którym się zaciągnęłam, o mało nie wypluwając swoich płuc. Kaszlnęłam ciężko, a zaraz po mnie dołączył duszący się Theo. Moje oczy zaszły lekkimi łzami przez moc, jaką miały w sobie te ręcznie robione papierosy.
– Jakim cudem ta stara czarownica to pali? – odchrząknął, kręcąc z wykrzywioną miną głową. Wzruszyłam ramionami, ponownie się zaciągając i znów wzdrygając.
– Nie wiem, ale z każdym kolejnym razem jest tylko gorzej.
Po mojej odpowiedzi, skrzyżowaliśmy spojrzenie. Przez pierwsze kilka sekund w kompletnej ciszy tylko na siebie patrzyliśmy, a po chwili oboje parsknęliśmy krótkim śmiechem. Śmiech przez łzy. Tak to szło? W ciszy paliliśmy cholernie mocne papierosy naszej babci, błądząc w swoich myślach. Kątem oka na niego spojrzała. Siedział lekko skulony w garniturze. Trzy pierwsze guziki jego koszuli były rozpięte, a krawat poluźniony. Na głowie nie spoczywała jego ulubiona beanie, przez co brązowe kosmyki tworzyły nieład na jego głowie. Jednak wystarczyło spojrzeć na jego wychudzoną i wycieńczoną twarz, aby wiedzieć, jak ciężko mu było. On mnie rozumiał. Ja rozumiałam jego.
– Wyobrażałaś sobie, jak teraz będzie? – zapytał cicho, wpatrując się w drewnianą podłogę. – Jak będzie wyglądać nasze życie bez niej? – na jego pytanie tylko pokręciłam głową.
– Nie umiem sobie tego wyobrazić.
– Teraz jest jeszcze tata. – powiedział zachrypniętym głosem, a kiedy spojrzałam na jego twarz, błyszczące od łez oczy wpatrywały się w moją twarz. – A kiedy i on odejdzie?
– Wtedy nadal będziemy mieć siebie. – odparłam, a drżąca broda wskazywała na to, jak blisko kompletnego załamania byłam. To było tak bolesne. Co mieliśmy począć? Byliśmy tylko dziećmi. Gówno wiedzieliśmy o życiu i ludziach, a odebrano nam kogoś, kto nas tego uczył.
Theo zaciągnął nosem, przyciskając dłoń do swoich zaczerwienionych oczu. Głośno oddychał, a ja wiedziałam, że dzieliły go tylko sekundy od tego, aby łzy nie zaczęły ściekać po jego zaczerwienionych policzkach.
– Nigdy jej o niej nie powiedziałem. – powiedział, na co spojrzałam na niego zdziwiona.
– O kim?
– O Jasmine. – odparł, odciągając dłoń od twarzy. Znów zaciągnął nosem, spoglądając w przestrzeń przed sobą. Drżącymi palcami przystawił papierosa do ust, potężnie się zaciągając. – Nigdy ich sobie nie przedstawiłem. Nie powiedziałem mamie o dziewczynie, w której się zakochałem. Miałem zrobić to tyle razy, a teraz... nie zrobię tego już nigdy.
Milczałam, nie wiedząc, co mam odpowiedzieć. Rodzice często nie wiedzą o naszych sercowych wyborach. Cóż, zawsze jest jakieś „ale" a my sami paradoksalnie się tego boimy. Przez tyle czasu okłamywałam mamę, bojąc się na spokojnie siąść i porozmawiać. Przekonać. Pokonać jej uprzedzenia. Powiedzieć, że chłopak, dla którego byłam w stanie rzucić dosłownie wszystko, nigdy nie był tym zły. Jednak ona dowiedziała się sama. Kłótnie i krzyki nie wyrażały tego, jak bardzo było ciężko. Ale w końcu się udało. Zaakceptowała go. Z trudem, ale zaakceptowała. Theo nie powiedział jej o Jasmine nigdy. I nigdy już tego nie będzie mógł zrobić.
– Wiesz. – zaczęłam z lekkim zastanowieniem, spoglądając również na opadające słońce. – Wydaje mi się, że ona wiedziała.
Czułam, jak szybko odwraca głowę, spoglądając na mnie z zaskoczeniem. Uśmiechnęłam się lekko, również na niego zerkając.
– Poważnie? – zapytał z dziwną nadzieją. Skinęłam głową.
– Może nie wiedziała, kim dokładnie jest, ale wydaje mi się, że wiedziała, że kogoś masz. – odparłam. – Ona zawsze wiedziała.
Po moich słowach nastąpiła cisza, podczas której tylko na siebie patrzyliśmy. Delikatny wiaterek rozwiewał moje rozpuszczone włosy. Po chwili na jego skołowanej twarzy wykwitł wdzięczny uśmiech. Byliśmy rodzeństwem. Kiedy wszyscy odejdą, my będziemy mieć tylko siebie. Oboje wróciliśmy do obserwowania widoku, paląc papierosy.
– Żałujesz czasami, że nie powiedziałaś jej o Sheyu wcześniej? – zapytał, na co nie odpowiadałam dłuższą chwilę.
– Czasami. – odpowiedziałam. – Ale potem myślę sobie, że cieszę się, że to wszystko się tak potoczyło. Mimo że niektórych słów żałuję do dziś.
– Dlaczego się z tego cieszysz? – zapytał zdziwiony. – Przecież ten czas, gdy się o tym sama dowiedziała, był koszmarny. Wieczne kłótnie i krzyki.
Uśmiechnęłam się cicho na to wspomnienie, po czym spojrzałam na niego, wzruszając delikatnie oczami.
– Ale przez to każdy pocałunek, każde spotkanie i dotyk był jeszcze cenniejszy.
Theo długo patrzył w moje oczy, aż wreszcie skinął głową w zrozumieniu. Nie żałowałam naszej historii i tego, jak się potoczyło, bo przez to była piękna i wyjątkowa. Nie była bajkowa. Ba! Od bajki było jej daleko, ale była nasza. Tylko nasza.
Dokończyliśmy palić papierosy, a następnie siedzieliśmy obok siebie przez godzinę, aż słońce całkowicie się schowało. Pierwsze latarnie zaczęły zapalać się na ulicy, a całe osiedle powoli kładło się do snu. To był miły widok. Taki dziwnie... spokojny. Po tylu tygodniach bólu, rozpaczy i wszechogarniającego cierpienia, nastał spokój. Niczym niezmącony, pełen ciszy i harmonii. To był ten czas.
– Pójdę się położyć. – mruknął w końcu, wstając z krzesła. – Tobie też radzę. Nie wyglądasz zbyt dobrze, Gandalf.
– I tak lepiej od ciebie, gówniarzu.
– Jestem tylko sześć minut młodszy. – prychnął.
– Właśnie. Gówniarz. – odparłam z uśmiechem, na co przewrócił oczami, ale lekko rozbawiony wrócił do środka.
Odetchnęłam głęboko, napawając się pięknym zapachem koszonej trawy. Posiedziałam tak jeszcze kilka minut, a następnie i ja zdecydowałam się wrócić do środka. Ostrożnie weszłam do salonu i zamknęłam za sobą szklane drzwi. W środku nikogo już nie było, toteż wiedziałam, że zapewne są w swoich sypialniach. Arabella i wujostwo ze Stephanie mieli lot wcześnie rano, więc wiedziałam, że musieli się wyspać. Gasząc po drodze światła, skierowałam się schodami na górę. Złapałam klamkę do swojego pokoju i już miałam do niego wchodzić, gdy znieruchomiałam. Zacisnęłam powieki, biorąc kilka wdechów, a następnie je uchyliłam, spoglądając na drugi koniec oświetlonego korytarza. Drzwi do sypialni mamy były zamknięte. Od czterech dni nawet nie podchodziłam w tamtą stronę. Unikałam tego miejsca, jak tylko mogłam. Wiedziałam, że jeśli chociażby je zobaczę, rozpadnę się tak, iż już nie wstanę. Jednak... czy nie warto było walczyć?
Na drżących nogach i z szybko bijącym sercem, skierowałam się w tamtą stronę. Długo zbierałam się w sobie, aby je otworzyć, a kiedy to zrobiłam, dosłownie odpadłam. Wszędzie pachniało nią. Pachniało tym bezpiecznym zapachem, który kojarzył mi się tylko i wyłącznie z domem. Przytknęłam dłoń do drżących ust, a obraz lekko rozmazał mi się przez zbierające się w oczach łzy. Jednak nie wypuściłam ani jednej. Hardo uniosłam głowę, biorąc serię uspokajających wdechów. Wielkie zasłony nie wpuszczały światła do środka, więc zapaliłam lampkę stojącą, znajdującą się obok drzwi. Pomieszczenie rozbłysło, a ja jak zafascynowana, obserwowałam wszystkie rzeczy. Dotykałam je opuszkami palców, mając ją cały czas przed oczami. Jak się uśmiecha, denerwuje, śmieje, płacze... wszystko, co tylko przyszło mi do głowy.
Z uśmiechem chwyciłam brązową ramkę na zdjęcia, która znajdowała się na jej toaletce. Fotografia przedstawiała mnie, mojego brata i Kota, a także ją i ojca, kiedy byliśmy nad jeziorem w pewne wakacje. Mieliśmy po siedem lat i byliśmy tacy szczęśliwi. Ona była. Opuszkami palców dotknęłam jej twarzy, przełykając wielką gulę w gardle. Taka piękna...
– Doskonale pamiętam ten dzień. – podskoczyłam w miejscu na głos ojca za moimi plecami. Odwróciłam się w jego stronę, zaciskając palce na ramce. – Wybraliśmy się nad wodę. – mruknął, wchodząc do pomieszczenia. Jego koszula była lekko wymięta, a sam pozbył się krawatu. Podkrążone oczy uwydatniały tylko jego zmęczenie. Prezentował się naprawdę nie najlepiej. – Joseline dostała szału, kiedy zabrałem cię na głęboką wodę bez twojego kółka i rękawków.
Nie patrzył na mnie, a jego skupiony wzrok zawisł na jednym z krzeseł obitych czerwonym materiałem.
– Trzymałem cię na rękach, bo nie dotykałaś dna. Nie chciałem cię puszczać, ale ty tak bardzo chciałaś, abym to zrobił. Kochałaś wodę i chciałaś pływać, mimo że za dobrze nie umiałaś. – powiedział, a raczej wyszeptał drżącym tonem. – Byłaś taka przekonująca. Pamiętam twój pewny siebie głos. „Tato, poradzę sobie". Więc to zrobiłem. Puściłem cię, a ty... – zająkał się, spoglądając w moje szklane oczy. – Zrobiłaś to. Popłynęłaś do samego brzegu. Bez mojej pomocy. Bez niczyjej pomocy. Po prostu płynęłaś z uśmiechem na ustach nawet wtedy, kiedy ze zmęczenia ledwo poruszałaś nogami.
– Pamiętam wrzask mamy. – zaśmiałam się cicho. – Całą powrotną drogę na ciebie krzyczała.
– Tak. – zaśmiał się.
Spuściłam wzrok na ramkę, a następnie odłożyłam ją na miejsce. Z westchnięciem podeszłam do łóżka, a następnie delikatnie usiadłam na materacu, z nogami spuszczonymi na ziemię. Chwyciłam jedną z czerwonych poduszek, a następnie przymknęłam powieki, przykładając ją do nosa. Jej zapach wdarł się do mojego nozdrza, powodując kolejne uściski w sercu. Poczułam, jak tato siada tuż obok mnie.
– Pachnie nią. – szepnęłam, przytulając się do miękkiego materiału.
–Nie bez powodu przypomniałem ci tą historię z pływaniem. – powiedział cicho. – Nawet nie wiesz, jak silna jesteś.
– Ale nie wiem, czy z tym jestem sobie w stanie poradzić. – szepnęłam, spoglądając na niego. – To za dużo.
– Jesteś załamana, nie przeczę. – stwierdził stanowczo. – Ale nie złamana.
– Nie mam już siły, tato.
– Możesz jej nie mieć. – mruknął z poważnym wyrazem twarzy. Jego zielone oczy były w całości skupione na mnie. – Możesz jej nie mieć bardzo długi czas, ale podniesiesz się. Tak, jak zawsze. Tysiąc razy silniejsza.
– Tęsknię za nią. Tęsknię za jej uśmiechem, zapachem, krzykiem...
– Za tym ostatnim szczególnie, co? – zapytał lekko zaczepnie, na co delikatnie się uśmiechnęłam, przyciągając poduszkę do piersi. – Często krzyczała.
– Oj tak. – mruknęłam, a wspomnienia zalały moją głowę.
– Szczególnie wtedy, kiedy dowiedziała się o tobie i młodym Sheyu.
Po jego słowach mój delikatny uśmiech od razu zszedł mi z twarzy. Znieruchomiałam, a głośne dzwonienie w uszach wcale nie pomagało wyjść mi z mojego letargu. Cholera. Miałam nadzieję, że ojciec nie zacznie tej rozmowy w tym czasie... a właściwie to nigdy. Spojrzałam na niego kątem oka, przełykając z przerażeniem ślinę, ale jego twarz nadal pozostała rozbawiona. Nie czułam się zbyt komfortowo, aby rozmawiać o nim z Nate'em, Bo Nate to... to Nate. Oczywiście, że interesowało mnie wiele rzeczy z tym związanych. Na przykład wypadek jego siostry i dlaczego mój ojciec zachował się jak skończony sukinsyn oraz co uważał o samym chłopaku... chociaż nie. Tego ostatniego, to chyba wolałam nie wiedzieć. W końcu do najgrzeczniejszych w mieście i przestrzegających prawo to on nie należał.
– Tato... – zaczęłam, ale nie dał mi skończyć.
– Doskonale wiem, że się z nim zadajesz. – przerwał mi. – Wiem to od tamtych wakacji.
Szok i niedowierzanie, jakie wtedy wstąpiło na moją twarz, był chyba zabawny, ponieważ mój ojciec cicho się zaśmiał. Jak ryba otwierałam i zamykałam usta, jedynie mrugając i nie będąc w stanie wydać z siebie jakiegokolwiek głosu. C-co? To niemożliwe! Jakim cudem mój ojciec tyle o tym wiedział, skoro nigdy mu nie powiedziałam? Odkąd przyjechał, nie zaczęłam z nim tego tematu. I nie miałam zamiaru, bo samo nazwisko Shey było w naszym domu tematem tabu. No, dopóki mama jako tako go nie zaakceptowała. Nie czułam potrzeby, aby mówić o tym mojemu ojcu, bo... bo nie!
– Ale jak? – tylko tyle udało mi się z siebie wyrzucić. A potem przyszło oświecenie.
Mama.
– Joseline zadzwoniła do mnie ostatniego dnia wakacji. – mruknął, zakładając ręce na piersi. – Powiedziała jak się ma sprawa i że spotykasz się z tym chłopakiem. Mama miała pewien uraz do tego nazwiska. Wiesz, w naszym mieście nie byli zbyt lubiani. – mężczyzna podrapał się po głowie, kiedy ja wsłuchiwałam się dokładnie w każde słowo.
A jakoś jeździła do jego matki.
– Była w szoku i natychmiast chciała cię do mnie wysłać. W tamtym momencie to była w stanie zamknąć cię nawet w piwnicy, abyś tylko więcej się z nim nie zobaczyła. – zaśmiał się, pocierając swoją brodę.
– A ty co na to? – zapytałam zaciekawiona.
– Nic. – wzruszył ramionami. – Kazałem jej się uspokoić i jeszcze raz z tobą porozmawiać. Obie od zawsze działałyście impulsywnie. Nie to, że nie chciałem cię w swoim domu. Broń Boże. Tylko wiedziałem, że ty nie chcesz tam jechać, a my nie możemy zrobić tego siłą. Więc się nie zgodziłem.
– Czyli to ty wybiłeś mamie z głowy pomysł ze szkołą z internatem? – zapytałam zszokowana, na co skinął głową.
Nigdy bym się tego nie spodziewałam. Zawsze myślałam, że to dzięki namowom Ericka i Theo, mama dała sobie na wstrzymanie. Plus wiedziała, że już się z nim nie spotykam. W końcu wybrał walkę, a ja odeszłam. Nigdy nawet nie przypuszczałam, że palce maczał w tym mój ojciec. Uśmiechnęłam się delikatnie.
– Jakoś mi się udało, ale ja sam zbyt zadowolony z tych rewelacji o tobie i tym chłopaku to nie byłem. Nie przepadałem za nim nie z powodu jego nazwiska i rodziny, ale ponieważ jego kartoteka była naprawdę pokaźna. Poprosiłem jednego z moich przyjaciół w tutejszym komisariacie, aby mi go podesłał.
– Sprawdzałeś go?! – zawołałam z oburzeniem, na co, chcąc nie chcąc, skinął głową. – Tato! – pisnęłam.
– Musiałem wiedzieć, z kim zadaje się moja córka. – dodał oburzony, broniąc sam siebie. – Kiedy stąd wyjeżdżałem, był młody, ale dwa razy trafił na dołek. Wiedziałem, że będzie z niego niezłe ziółko i się nie pomyliłem. A poza tym, martwiłem się o ciebie. W końcu to przeze mnie...
– Uniewinniono sprawcę wypadku, w którym zginęła jego siostra? – zapytałam retorycznie, na co westchnął, spuszczając wzrok. Czułam, jak jego ciało się spina.
Odkąd tylko się o tym dowiedziałem, chciałam zapytać o tę sprawę tatę, ale zawsze się bałam. W sumie nie wiem czego. Odpowiedzi? Tego, że Nate mógł kłamać?
– Kiedyś nie byłem zbyt dobrym człowiekiem, Victoria. – odparł zmęczonym głosem, a ja wiedziałam, że nie był z tej sytuacji dumny. Wyrzuty sumienia wylewały się w niego przez pory skóry. – Tak się spodziewałem, że o tym wiesz.
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytałam z lekkim wyrzutem, co mogłam sobie darować, ale nie potrafiłam. – Przecież ten kierowca ciężarówki, który wjechał w samochód Gabrielle, był całkowicie pijany. Zasługiwał na karę, a ty go uniewinniłeś. Zamknąłeś sprawę, nie karząc winnego. Czemu?
Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, a tylko patrzył pusto przed siebie. W końcu jednak spojrzał na mnie, a zielone tęczówki patrzyły na mnie ze smutkiem i błaganiem o wybaczenie. Jednak to nie mnie powinien błagać, a kogoś innego.
– Dał mi coś, co mnie przekonało.
Zamknęłam oczy, nie wierząc w to, co słyszałam.
– Brałeś łapówki.
Nie odpowiedział, co mi wystarczało. Przez cholerne papierki, winny człowiek wyszedł na wolność. Pieniądze. Prychnęłam pod nosem. Czego człowiek dla nich nie zrobi? Nawet najlepszy komendant w całym stanie.
– Był moim dobrym znajomym... Wtedy wydawało mi się, że nie mogłem postąpić inaczej. I dlatego bałem się o ciebie. Bałem się, że będzie chciał cię wykorzystać przez to, że jesteś moją córką. – szepnął, a ja odwróciłam wzrok, ponieważ miał rację.
Nate zaczął się ze mną spotykać, bo chciał dokonać swojej własnej zemsty. Cała historia zaczęła się tylko przez to. I to dużo przed naszym pierwszym spotkaniem. Dużo wcześniej.
– Ale kiedy wróciłem i cię zobaczyłem... Kiedy obserwowałem cię przez następne tygodnie. To jaka byłaś silna i niesamowicie odważna. I wtedy wiedziałem, że to w dużej mierze jego zasługa. – na chwilę zamilkł, po czym chwycił moją dłoń, kręcąc głową. – Zrobił coś, czego ja z mamą zawsze baliśmy się uczynić. Otworzył ci oczy. Sprawił, że odnalazłaś swój punkt widzenia świata. I mama się tego bała. Ja również, ale wiesz co? Jestem mu za to niesamowicie wdzięczny. Nawet, jeśli za nim nie przepadam. Jestem mu wdzięczny, bo pokazał ci prawdziwą siebie.
Czy tak było? Cóż, w jakimś stopniu na pewno. Nate pchnął coś, co wywołało lawinę. Sprawił, że poczułam coś, o czego istnieniu nie miałam pojęcia. Pokazał mi inne życie. Prawdziwe życie. Pełne cierpienia, radości, smutku i żalu. Pełne prawdziwych emocji. I byłam mu za to tak niesamowicie wdzięczna. Nate był kimś, kto przyniósł słońce. Kto wyciągnął mnie spomiędzy śnieżnej zamieci, wrzucając w wir wzburzenia, niepewności, przeżyć i namiętności. Oczywiście, że nie zawsze było pięknie. Początki były ciężkie jak cholera, bo długo nie chciałam dać złapać się za dłoń, ale kiedy to zrobiłam, a on wciągnął mnie ze sobą... przeżyłam to. Przeżyłam to wszystko, tworząc własną historię.
Historię Victorii Joseline Clark.
– Wiem, że jest dla ciebie bardzo ważny. – szepnął, obejmując mnie jednym ramieniem i przyciągając do swojego boku. Oparłam się o jego klatkę nadal z poduszką mamy przy piersi. – I cieszę się, że kogoś takiego masz. Mimo tego, jaką ma przeszłość. To dobry chłopak. Przekonałem się o tym, gdy powiedziano mi, że to przez niego Kylie wycofała zeznania o pobiciu.
Na jego słowa automatycznie uniosłam się, spoglądając na niego z niezrozumieniem. Jakim cudem przez niego?
– Co? – zapytałam.
Moja szkolna ustawka z niejaką Kylie z North High nie była zbyt miłym wydarzeniem. Cóż, to właśnie wtedy poniosło mnie tak bardzo, że dziewczyna z wstrząśnieniem mózgu wylądowała na oiomie. Na całe szczęście wycofała swoje zarzuty wobec mnie, które mogły skończyć się tragicznie, ale nie wiedziałam czemu. W sumie nawet się nad tym nie zastanawiałam. Po prostu w ciszy to przyjęłam, chcąc zapomnieć o całym wydarzeniu. Jaki niby związek miał z tym Nate? Gdzieś w głębi duszy podejrzewałam, że wiedział o całym zdarzeniu, ale wolałam się łudzić, że jednak nie. Było to bardzo żenujące.
Tato natomiast skinął głową, lekko się uśmiechając.
– Jedna z pielęgniarek mi o tym powiedziała. – rzekł, znów obejmując mnie ramieniem. – Podobno pewnego dnia przyszedł i rozmawiał z nią pół godziny. Poprosił ją, aby nie wnosiła żadnych oskarżeń. Załatwił wszystko polubownie, a ona sama na to przystała. Nie chciała mieć problemów. Jednak to Shey za tym stał.
Z szokiem pozwoliłam, aby ojciec znów przyciągnął mnie do swojego boku. To było dla mnie tak bardzo nierealne. Proszący Shey? I to proszący o to, aby pewna dziewczyna nie sprawiła mi kłopotów. I znów to dziwne ciepło rozlało się w środku mnie. Zrobił to specjalnie dla mnie. Nie prosiłam go o to. Zapewne nikt nie prosił. Zrobił to, bo chciał. Chciał mi pomóc.
– Nie wiem, co dokładnie jest pomiędzy wami. Nie chcę się w to też wtrącać, ale chciałbym, żebyś mi obiecała jedno. I to nie dotyczy bezpośrednio samego Nathaniela, a bardziej samej ciebie.
– Co mam ci obiecać? – zapytałam cicho.
Dłuższą chwilę nie odpowiadał. Czułam szybkie bicie jego serca oraz drące jabłko Adama. Przez przedłużającą się ciszę, sama zaczęłam się stresować, zaciskając palce na poduszce. Po chwili ojciec cicho westchnął, układając policzek na mojej głowie. Dokładnie tak, jak kilka dni wcześniej w salonie. Ale jego głos był inny. Miękki, cichy i emocjonalny.
– Obiecaj mi, że kiedyś pokochasz tak mocno, iż odbierze ci to zmysły. – wyszeptał. – Obiecaj mi, że kiedyś pozwolisz opanować się temu bez reszty. Zwariowała z miłości. Smakowała jej. Nawet, jeśli miałoby być to chwilowe. Nie chcę, abyś się zakochała, Victoria. Chcę, abyś kochała. Tak mocno, jak tylko potrafisz.
– Dlaczego? – zapytałam zaciśniętym od poruszenia tonem.
Znów odpowiedział dopiero po dłuższej chwili. Objął mnie jeszcze bardziej swoimi silnymi ramionami, w których znów poczułam się jak kilka lat wcześniej. Byłam bezpieczna.
– Bo chcę, abyś poznała to jedno jedyne uczucie, które uczyni cię naprawdę szczęśliwą.
***
Nie wiem, co sobie myślałam. Że następne dni będą lepsze? Że jakoś to pójdzie? Cóż, możliwe, jednak wiedziałam, jak rzeczywistość odbiegała od mojego wyobrażenia. Codziennie rano było tak samo. Wstawałam o świcie, przez jakiś czas wgapiałam się w sufit, coś zjadłam, a następne godziny mijały mi na bezcelowym siedzeniu na tarasie aż do zachodu słońca. Myślałam nad wieloma rzeczami. Czasem o tych przyjemnych, innym razem o gorszych. Rozmyślałam o mojej przyszłości, o tym co dalej. Często wspominałam również ją. Nie mogłam zliczyć, ile razy przyłapałam siebie na tym, że schodziłam po schodach, nieumyślnie wołając jej imię, aby o coś zapytać, a kiedy odpowiadała mi cisza, bolesne dłonie zaciskały się na mojej szyi, znów wprawiając mnie w ten pełen ciemności stan. Jej już nie było. Codziennie również dzwoniłam do Ericka i rozmawiałam z nim kilkadziesiąt dobrych minut. Często o niczym, ale lubiłam te chwile. Kilka razy nawet do nas wpadł, ale i on wolał przesiadywać w samotności w swoim domu.
Tak minął pierwszy tydzień. A potem kolejne trzy dni. Moja rodzina wróciła do New Jersey, a ja zostałam sama razem z tatą. Nie przeszkadzało mi to jednak. Lubiłam spędzać z nimi ten czas, chociaż i oni pozostawali nieobecni. Theo rzadziej widywał się z Jasmine, a częściej przesiadywał w domu. Ojciec za to niemal w ogóle nie pracował, a znacznie więcej czasu poświęcał na spędzaniu go w pokoju mamy, w którym byłam tylko raz. Nie czułam się najlepiej. Nikt z nas nie czuł, ale jakoś sobie radziliśmy. Częściej również płakałam. Zwłaszcza wtedy, kiedy moja tęsknota do niej przewyższała każdą inną myśl. Płakałam dotąd, aż z wycieńczenia wymiotowałam. Nie chciałam widzieć się także z przyjaciółmi czy Nate'em. Potrzebowałam czasu, a oni to rozumieli, dlatego też nie naciskali, a pozwolili mi odbyć żałobę. Czasem tylko pisali, czy wszystko jest w porządku, więc odpisywałam im lakonicznymi wiadomościami.
Kolejnego dnia, który zaczął się tak samo, jak zawsze, schemat się nieco zmienił, ponieważ gdy zjadłam śniadanie i już miałam wrócić do swojego pokoju, ktoś zadzwonił do drzwi. Zmarszczyłam brwi, w duchu przewracając oczami. Byłam pewna, że to znów ktoś z sąsiadów. Wszyscy w okolicy uwielbiali mamę, toteż czasem zdarzały nam się krótkie wizyty niezapowiedzianych gości. A to ktoś przyszedł z jakimś ciastem, a to jakaś koleżanka mamy z pracy z pożyczonymi od niej rzeczami. Będąc już w holu, spojrzałam na swoje odbicie w lustrze, lekko się krzywiąc. Moja twarz od kilkunastu dni przypominała twarz trupa. Blada cera silnie kontrastowała z przekrwionymi i podkrążonymi oczami, a sine i spierzchnięte usta również nie prezentowały się za dobrze. Jednak nie obchodziło mnie to. Wyglądałam tak, jak się czułam. Zmęczona. Poprawiłam jeszcze swoje rozczochrane włosy, uwiązane w niestarannym koku i chwyciłam za klamkę, otwierając drzwi.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy ujrzałam przed sobą Chrisa i Mię z uśmiechami na twarzach i oczami utkwionymi we mnie. Blondwłosa, ubrana w ciemną bluzę i długie, czarne jeansy, trzymała w dłoni sporych rozmiarów torbę. Z poważną miną spojrzałam najpierw na jej twarz, następnie na twarz Adamsa, po czym na torbę. A następnie powtórzyłam to jeszcze trzy razy w kompletnej ciszy.
– Flip i Flap przybywają specjalnie dla ciebie! – zawołał wesoło Adams, a jego bursztynowe oczy zalśniły. Mia natomiast westchnęła, spoglądając na niego z powątpieniem.
– Poważnie? – zapytała, nawiązując z nim kontakt wzrokowy. – Flip i Flap?
– To para bohaterów amerykańskich komedii. – odparł, również przybierając pyszałkowatą minę Roberts. – Znasz coś, co nas bardziej opisuje?
– Tak, do ciebie to Osioł ze Shreka pasuje idealnie. – rzuciła przesłodzonym tonem, przybierając na twarz sztuczny uśmiech. Chris jednak nie był jej dłużny, ponieważ i on się wyszczerzył, strzelając do niej oczkami.
– Osioł przyjaźnił się z ogrem, więc masz rację. – po jego szczerym wyznaniu, oczy Mii zwęziły się znacząco i wiedziałam, że jeśli jak zwykle się nie wtrącę, posypią się gromy.
– Co wy tu właściwie robicie? – zapytałam nagle, przerywając tę walkę kogutów.
Oboje jakby się właśnie ocknęli. Spojrzeli w moją stronę, a następnie znów przybrali na twarze lekko przepraszające spojrzenia. Uniosłam brwi, czekając na odpowiedź, choć musiałam przyznać, że ich widok nieco poprawił mi humor, a ich sprzeczka wznieciła we mnie dziwne uczucie tego, że wszystko jest jak dawniej. Oni się wyzywają, ja ich uciszam, a pani Gersbitt z naprzeciwka wyklina dzisiejszą młodzież. Blondynka odrzuciła swoje włosy na lewe ramię i cicho tchnęła, uśmiechając się jeszcze szerzej.
– Cóż, pomyśleliśmy, że cię odwiedzimy. – zakomunikowała, na co Adams ochoczo pokiwał głową.
– No wiesz, nie spędzaliśmy ze sobą ostatnio dużo czasu, więc pomyśleliśmy, że będzie fajnie. – mówił z coraz mniejszym przekonaniem, widząc moją niewzruszoną minę. – Znaczy wiesz, nie musimy nawet nic mówić, ani nic... Zrozumiemy, jeśli nie masz na to nastroju i ochoty to sobie pójdziemy...
Z każdym kolejnym słowem jego uśmiech stawał się coraz bardziej wymuszony, a na samym końcu z lekkim zakłopotaniem podrapał się po karku. Mia również stała się niepewna, a po ich minach wiedziałam, że właśnie zastanawiali się, czy jest to aby na pewno dobry pomysł. Krótką chwilę dalej milczałam, trzymając ich w jeszcze większej niepewności, aż w końcu lwy kącik moich ust uniósł się ku górze. Bez zbędnych słów, uchyliłam drzwi szerzej, zapraszając ich do środka, na co oboje westchnęli z ulgą. Mia ruszyła przodem, mocno przytulając mnie na przywitanie, czego okropnie mi brakowało. Cmoknęła mnie w policzek i uspokajająco potarła dłonią moje plecy. Odsuwając się, moje serce zabiło mocniej, widząc jej uśmiech, który absolutnie kochałam. Był taki wpierający i kochany. Chris natomiast był mniej delikatny, bo gdy tylko przekroczył próg porwał mnie w swoje ramiona, niemal nie miażdżąc mi płuc. Nogą zamkną drzwi, a następnie niemal zaniósł do salonu, ani na chwilę nie puszczając.
– Tak ogromnie się za tobą stęskniłem! – zawołał, tarmosząc mnie na wszystkie strony. Mój organizm sam w sobie był wycieńczony od braku regularnych posiłków i małej ilości snu, toteż ledwo dałam radę wyplątać się spomiędzy tych długich rąk.
– Tak ogromnie, że chciałeś mnie udusić? – wysapałam na pozór obrażona, jednak nie potrafiłam opanować bardzo delikatnego uśmiechu. Nie wiedziałam, czym zasłużyłam sobie na takich kochanych przyjaciół. Chris machnął tylko ręką. – Siadajcie. – mruknęłam, wskazując na kanapy obok nas.
Sama zasiadłam na jednej z nich, okrywając się kocem leżącym obok. Zaciągnęłam nosem, z ulgą przyjmując ciepło siwego materiału. Mia odstawiła torbę na ziemię, a następnie usiadła obok mnie. Chris za to zajął miejsce na fotelu z mojej drugiej strony. W pewnym momencie poczułam się dziwnie, ponieważ patrzyli na mnie tak intensywnym wzrokiem, w którym było tyle emocji, że poczułam się dziwnie przytłoczona. Kochałam ich, a kiedy do mnie przyszli, nie mogłam odprawić ich z kwitkiem. W końcu zrobili to dla mnie, a i ja wiedziałam, że nie mogłam odciąć się całkowicie. Miło było ich zobaczyć. W końcu byli jak rodzina, jednak ich spojrzenia naprawdę mnie podminowały.
– Opowiadajcie co tam u was. – chciałam zacząć jakoś konwersację, więc wypaliłam z pierwszym lepszym pytaniem. Zagryzłam wnętrze policzka, jeszcze bardziej zatapiając się w kocyku.
– Po staremu. – mruknął chłopak. – Przez ten czas praktycznie siedzieliśmy tylko w domu. To nie są zbyt miłe wakacje.
– Ale na całe szczęście jutro wypisują Laurę ze szpitala. – dodała ze słabym uśmiechem Mia, na co cicho westchnęłam, marszcząc twarz.
– Cholera, nawet do niej nie zadzwoniłam. – mruknęłam, lekko zła na siebie. – Jak ona się czuje?
– Już lepiej. – odparła. – Nie przejmuj się. Ona naprawdę rozumie sytuacje. Dalej jest słaba, ale chce już do domu. Będzie musiała stawiać się na wizyty kontrolne i rehabilitacje ręki.
Wypadek Moore był dla nas naprawdę ciężkim przeżyciem. Do jej wybudzenia lekarze nie dawali nam stuprocentowej szansy, że przeżyje operację. Naprawdę się o nią martwiłam, jednak ostatnimi czasy nie miałam do niczego głowy i nawet o tym nie myślałam. Było mi z tego powodu naprawdę głupio. W końcu była moją przyjaciółką. Pokręciłam z bezradnością głową.
– Wiadomo już coś o sprawcy tego wypadku? – zapytałam, na co zasznurowali usta, kręcąc głowami.
– Laura nie chce o tym słyszeć, ale Scott się cały czas upiera, aby szukać. – westchnął Chris. – Policja nie ma żadnych poszlak i niewiele mogą zrobić.
To było irytujące najbardziej. Winny nadal był na wolności. Wypadek samochodu Laury był dla nas jedną wielką niewiadomą, jednak świadomi byliśmy jednego. To nie był przypadek. Ktoś umyślnie wjechał w ich SUV-a, a następnie uciekł. Tylko my byliśmy wtedy na opustoszałej ulicy, po której zbyt wiele aut się nie kręci nawet za dnia. Ktoś chciał, aby to się wydarzyło i wiedziałam, że Scotta mierzi to najbardziej. W końcu Laura to jego oczko w głowie. Szczerze powiedziawszy, mnie w aktualnej sytuacji niezbyt wiele to obchodziło. Jasne, martwiłam się, ponieważ to moi przyjaciele, ale nie miałam głowy do najmniejszych spraw, nie mówiąc już o tym. Bardzo chciałam, aby się to wyjaśniło, ale na tym poprzestawałam. Całe szczęście, że Laura wyszła z tego żywa.
Między nami zapanowała cisza, podczas której każdy bujał w swoich obłokach. Jednak po chwili Mia nerwowo odchrząknęła, a ja nawet nie musiałam słyszeć, tego, o co chciała zapytać. Wiedziałam to.
– A wiadomo już coś o sprawcy wypadku twojej mamy?
Zacisnęłam delikatnie szczękę, spuszczając zimny wzrok na swoje dłonie, bawiące się rąbkiem koca. Mój wyraz twarzy chyba nie był zbyt miły, ponieważ poczułam, jak dwójka moich przyjaciół spina się na mój widok. A w środku mnie kotłowało się tyle, że naprawdę ciężko było nie wybuchnąć. Wystarczyła tylko wzmianka o tym człow... o tym czymś, abym zabijała wzrokiem i słowem. Wiedziałam, że miałam prawo reagować na to tylko negatywnie, ale przerażało mnie to, że reagowałam AŻ tak negatywnie.
– Znaleźli go dwa dni temu. – warknęłam chłodno, czując palenie każdego stawu w ciele. – Tato mi mówił. Niejaki trzydziestoparoletni Lincoln Waldorf. Był całkowicie trzeźwy, kiedy po śladach z miejsca zdarzenia, znaleźli go w domu. Dobrowolnie z nimi poszedł, a teraz czeka w areszcie na rozprawę.
Nienawidziłam tego człowieka. Nie znałam, a nienawidziłam. Chciałam żeby cierpiał. Żeby gnił nie w celi, ale w piachu za to, co jej zrobił. Odebrał nam ją. Niczemu niewinną i kochaną osobę. Moją mamę. Chciałam zrobić mu krzywdę, chociaż wiedziałam, że i to mi jej nie zwróci, ale chora satysfakcja byłaby przecież nie do opisania. Jednak na słowach kończyła się moja zemsta. Prawdę mówiąc, nie byłam w stanie odwiedzić go w areszcie, gdy zaproponował mi to ojciec. Miałam do tego prawo. Mogłam go chociażby zobaczyć, ale odmówiłam. Sama nie wiedziałam do końca dlaczego. Może po prostu chciałam zrobić to wtedy, gdy sąd go skaże? Aby moja satysfakcja była jeszcze większa? Abym upijała się tym, że spędzi tyle lat w męczarniach. Albo po prostu się bałam stanąć twarzą w twarz z sukinsynem, który odebrał życie najważniejszej dla mnie osobie?
Była niewinna. Nic nie zrobiła, a teraz jej nie ma. I była to tylko jego wina.
– Ojciec obiecał, że długo nie wyjdzie na wolność. Bardzo długo. – dodałam z nutką satysfakcji, ale znikła ona w ferworze cierpienia, jakie we mnie siedziało. To jej nie przywróci. – Nie chcę o tym rozmawiać. – machnęłam ręką, zaciągając nosem. – Powiedzcie, co się dzieje u was, bo nawet tego nie wiem. – zacisnęłam usta, chcąc chociaż udawać, że dobrze się trzymam. Przeniosłam spojrzenie na Mię, która patrzyła na mnie współczującym wzrokiem. Uśmiechnęłam się do niej z wymuszeniem, łapiąc ją za ciepłą dłoń. – Jak się trzymasz?
Jej twarz nieco posmutniała, a ona sama spuściła wzrok, zaciskając mocniej palce na mojej dłoni. Ona sama prezentowała się już dużo lepiej, niż kilka tygodni wcześniej, ale wystarczyło przyjrzeć się nieco bliżej w jej błękitne oczy, aby widzieć, jak ciężko jej było. Po tym, co ten sukinsyn jej zrobił, nie była już tą Mią, co wcześniej. Mniej się uśmiechała, mniej żartowała, a jej śmiech stał się czymś naprawdę rzadkim. Mimo tego nadal pomagałą wszystkim wokół, chociaż sama tej pomocy potrzebowała. I to łamało mnie równie mocno. Była taka dobra i dzielna, a Nixon zabrał jej wszystko. Tym jednym wieczorem, w którym dokonał czegoś tak obrzydliwie niewybaczalnego, cząstka naszej Mii odeszła. Nie wiedziałam, czy na zawsze. Być może. Wiedziałam, że potrzeba jej czasu, by się podnieść, ale czy było to do końca możliwe?
Wszyscy cierpieliśmy.
– Jest dobrze. – mruknęła, ale znałam ją zbyt dobrze, aby wiedzieć, jak dalekie było to od prawdy. – Psycholog, do którego zapisał mnie ojciec, nieco mi pomaga. Ostatnio byłam na pewnym spotkaniu z innymi osobami, które to spotkało. Luke też jest cały czas obok. Jakoś daję sobie radę.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo przepraszam cię, że nie jestem przy tobie... – zaczęłam, ale dziewczyna natychmiast mi przerwała, spoglądając na mnie z naganą w oczach. Jeszcze mocniej splotła nasze dłonie, patrząc poważnie na moją twarz.
– Nawet tak nie mów. – zarządziła twardym i nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Victoria, dotknęła cię tragedia i każdy to rozumie. Nikt nie ma do ciebie żalu. O nic. – zapewniła mnie, co lekko podniosło mnie na duchu, ale nadal czułam się po prostu źle. Mia była dla mnie jak siostra, a ja nie poświęcałam jej zbyt wiele uwagi. – Ja również straciłam matkę i naprawdę wiem, co czujesz. Nikt nie jest z tego powodu zły.
Uśmiechnęłam się wdzięcznie do niej, czując pieczenie pod powiekami. Natychmiast szybko pomrugałam i wzniosłam oczy ku niebu, zaciągając nosem. Starałam się odgonić wszystkie złe myśli, które w sobie miałam, aby spędzić ten czas z osobami, które kochałam i których szczęścia chciałam tak samo, jak one chciały szczęścia dla mnie. Mimo iż to szczęście odeszło razem z nią.
– Robisz ze mnie jeszcze większą beksę. – fuknęłam niby ze złością, jednak nie mogłam opanować się przed lekkim uśmiechem. Mia również się roześmiała, a następnie przytuliła do mojego boku, obejmując moje ramię swoimi rękoma. – A myślałaś już nad tym, czy zgłaszasz sprawę na policję? Jestem pewna, że mój ojciec z chęcią ci pomoże...
– Nie. – ucięła chłodno, a jej wyraz twarzy zmienił się na bardziej oziębły. – Tato mnie do tego namawia, ale ja nie chcę tego roztrząsać.
– Ale Mia... O takich rzeczach trzeba zawiadamiać, aby nie zrobił tego innej dziew...
– Nie zrobi. – znów mi przerwała, a jej szczęka zacisnęła się pod wpływem emocji. – Ostatnio, kiedy byłam na wizycie kontrolnej, widziałam go. I Luke miał rację. Po tym jego wypadku jest całkowicie sparaliżowany. Nie tknie nikogo więcej, a i zapłacił za swoje. – w jej głosie słyszalna była nieopisana satysfakcja. Z każdą sekundą jej dłonie coraz mocniej zaciskały się na moim ramieniu, jednak nawet nie chciałam jej tego mówić. Kiedy tylko schodziło na jego temat, budziło się w niej coś, z czym nie chciałam mieć do czynienia. Każdy wiedział, że przeżyła piekło i musiała to jakoś odreagowywać. – Jak widać, karma wyręczyła nas wszystkich.
Karma, a może raczej ktoś inny, Vicky?
– Jak chcesz. – westchnęłam, nie chcąc rozmyślać jeszcze nad kolejnym powodem, przez który miałam ochotę wyć do księżyca. To, co stało się Cody'emu Nixonowi, to zwykły wypadek. Zasłużył sobie, więc spotkała go kara. To był tylko wypadek. Nie moja wina, a wypadek. Ja ta jedynie stałam. Znalazłam się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie.
Dobrze wiesz, jak dalekie jest to od prawdy.
– A co u ciebie, Flip? – próbowałam jakoś zmienić temat. Odchrząknęłam ze zdenerwowaniem, a Mia ułożyła swoją głowę na moim barku, podczas gdy ja spojrzałam na wesołego Chrisa.
– Jestem Flap, ignorancie. – mruknął z udawanym oburzeniem, na co przewróciłam oczami. – Nic się nie zmieniło.
– Yhym, oprócz tego, że jak widzisz Camerona, to uciekasz na odległość stu mil. – dodała zadziornie Mia, na co zdziwiona uniosłam brew. Jednak zdziwiłam się, kiedy chłopak zamiast sarkastycznie coś odpowiedzieć, zaczerwienił się jak dorodna piwonia po same cebulki włosów.
Rumieniący się Chris? Co? To jakby-jakby od nigdy się nie rymowało! On nie był zarumieniony nawet wtedy, kiedy na jednej z lekcji historii w drugiej klasie, Roth zabrała mu telefon, ponieważ używał go na lekcji. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że zabrała go akurat wtedy, gdy jeden typ, z którym flirtował, wysłał mu zdjęcie swojego członka. W pełnej gotowości. Pomijając to, że Roth niemal nie dostała zapaści. Więc jakim cudem?!
– W tej chwili chcę wiedzieć, o co chodzi. – zażądałam bez jakiejkolwiek możliwości negocjacji.
– To nic takiego... – starał się wymigać, spuszczając wzrok na swoje kolana. Nerwowym ruchem podrapał się po kark.
– Po prostu wparadował Cameronowi do łazienki, gdy ten brał prysznic.
Rewelacje, jakie sprzedała mi złośliwie Mia, były dla mnie jak grom z jasnego nieba. Rozchyliłam szerzej powieki i uchyliłam usta, spoglądając na niego z niedowierzeniem, ale ten tylko jeszcze mocniej się zaczerwienił.
– Cooo? – przeciągnęłam wysokim głosem, wyginając twarz. Adams westchnął, spuszczając ramiona i spoglądając w sufit.
– To było przypadkiem! – pisnął. Blondynka jednak tylko zarechotała. – Skąd mogłem wiedzieć, że akurat brał prysznic...
– Byłeś u niego w domu? – zapytałam, na co spojrzał na mnie co najmniej, jakbym obcięła jego święte włosy.
– Do reszty już zwariowałaś, kobieto?! – zawył. – To było w mieszkaniu Luke'a. – odparł, powodując u mnie jeszcze większą dezorientację. Widząc to, Roberts westchnęła i wyprostowała się.
– To było ze trzy dni temu. – zaczęła. – U Camerona w rodzinnym domu, w którym aktualnie mieszka, pękła jedna z rur. Jego rodzice na czas remontu przenieśli się do jakiejś tam rodziny, a Cameron zamieszkał tymczasowo o Luke'a. Nasze Chrisiątko o tym nie wiedziało i wpadło do Luke'a, żeby przekazać mu ode mnie kluczyki do jego samochodu, bo ja akurat wtedy miałam wizytę u psychologa. Chciał szybko skoczyć do łazienki i wyszło jak wyszło...
Z każdym kolejnym słowem, chłopak rumienił się coraz bardziej, a ja pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna, miałam ochotę zacząć się śmiać. Chris był czasami naprawdę niemożliwy.
– Nie wiedziałem! – powtórzył, a raczej krzyknął z zażenowaniem. – Myślałem, że łazienka jest pusta, bo Luke mi nie powiedział. A poza tym, kto normalny nie zamyka drzwi, będąc w łazience?! No kto! – pytał, wstając i zaczynając chodzić w kółko.
– Jak zareagował Cameron? – zapytałam rozbawiona, przybierając zmęczony uśmiech na twarz.
I naprawdę myślałam, że nic już mnie nie zaskoczy, ale życie potwierdziło swoją nieobliczalność. Chris przekroczył już skalę, jeśli chodziło o zakłopotanie i zażenowanie, bo tylko pokręcił głową, którą schował w dłoniach. Głośno zawył, co jego kończyny trochę uciszyły, ale i tak prezentował się po prostu komicznie. Chwilę nie opowiadał, a ja myślałam, że Mia zaraz udusi się od wstrzymywanego śmiechu. W końcu tylko się uniósł głowę, którą pokręcił z dezaprobatą.
– Powiedział, że jeśli chciałem wziąć z nim prysznic, to powinienem poprosić, a nie włamywać mu się do łazienki.
Po jego słowach tylko zakryłam usta dłonią, aby Chris nie obraził się na mnie doszczętnie. Mia jednak nie miała takich oporów, bo wybuchła takim śmiechem, który słyszała zapewne połowa okolicy. W spazmach rozbawienia opadła plecami na kanapę, podczas gdy ja starałam się zachować jakoś powagę. Po prostu nie mogłam sobie tego nie wyobrazić. Nagi Cameron mówiący takie słowa do biednego Chrisa. Przecież to było jak spełnienie marzeń. Z całej siły zacisnęłam szczękę, podczas gdy Adams z wielkim oburzeniem spojrzał i na mnie i na Roberts, wyrzucając z impetem ręce do góry.
– To nie jest zabawne! – wydarł się, powodując u nas jeszcze większe rozbawienie. – On jest, kurwa, dziwny! – skrzywił się, marszcząc z niezrozumieniem brwi na tę całą sytuację. – Gapi się na mnie tak dziwnie i się jeszcze ze mnie śmieje. Patrzy się tylko tak tymi zielonymi oczami, chuj wie po co, a tylko mnie doprowadza do szału!
– Może mu się podobasz? – zapytałam z błyskiem w oku, na co przewrócił oczami.
– Niestety, mokre marzenia Chrisa mają dziewczynę. – rzuciła Mia.
– On nie jest moim mokrym marzeniem! – wydarł się, ale mimo całej obojętności, z jaką chciał to zakomunikować, coś w jego spojrzeniu mówiło, że ta wiadomość nie była dla niego przyjemna. Spojrzałam na niego z zainteresowaniem, kiedy spuścił wzrok.
– Cameron ma dziewczynę? – zapytałam.
– Tak. – mruknęła Mia. – Poznali się na uczelni. Razem chodzili na zajęcia. Dowiedzieliśmy się ostatnio, bo go odwiedziła. Sama mieszka w Miami, więc są w związku na odległość.
– Możemy skończyć ten głupi temat? – zapytał butnie Chris, a on sam wyglądał na nieźle zirytowanego. – Nikogo nie obchodzi ten cały Cameron. Przynajmniej mnie nie.
Mia uniosła tylko obronnie ręce na złość, z jaką to mówił, a moje zainteresowanie jeszcze bardziej wzrosło. Od zawsze relacja Adamsa i Wilsona była dziwna. Cameron po prostu peszył Chrisa, co było zjawiskiem rzadkim. I mój przyjaciel mógł się wypierać i coś mi mówiło, że to wcale nie był koniec. Jednak zdecydowałam się nie drążyć tematu, ponieważ Chris był już wystarczająco zdenerwowany.
– Okej, okej. – mruknęłam uspokajająco, na co westchnął i z niemocą opadł na zajmowane wcześniej miejsce. – A co u innych?
– Średnio. – odpowiedziała blondynka. – Nikt z nikim nie wychodzi, ani się nie spotyka. Scott i Matt przesiadują cały dzień w szpitalu z Laurą, ja spędzam czas z Parkerem, bo nikt nie ma ochoty na żadne wyjścia. Podobno z Jasmine też nie jest najlepiej. Martwi się o Theo. – zacisnęłam usta na te słowa, wzdychając.
Oczywiście, że się martwiła. Był jej chłopakiem, który trwał w żałobie. Wiele razy sugerowałam mojemu bratu, aby może spotkał się z blondynką. W końcu był w tak markotnym nastroju. Jednak on odmawiał, a ja nie miałam zamiary go zmuszać. Byłabym wtedy niesamowitą hipokrytką. Skoro chciał być sam, wszyscy musieli to zrozumieć. Jasmine również, chociaż zdawałam sobie sprawę, jak ją to boli.
– Luke mówi, że Nate też spędza całe dnie albo w mieszkaniu, albo na treningach. Z nikim się nie widzi.
Przełknęłam ślinę na wzmiankę o Sheyu, co nie uszło uwadze moich przyjaciół.
– Kontaktował się z tobą? – zapytał Chris, na co pokręciłam głową.
– Ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebie. – burknęłam smętnie.
Skłamałabym mówiąc, że mi go nie brakowało. Brakowało i to cholernie mocno, ale to ja chciałam zostać sama, a on to uszanował, za co byłam mu wdzięczna. Na jego miejscu bym tego nie zrobiła. Rzadko kiedy słuchałam tego, czego chciał i to nas różniło. On robił to, o co go poprosiłam. Nie zawsze, ale w takich sytuacjach jak najbardziej. Brakowało mi tego jego pewnego siebie uśmiechu, znudzonego wyrazu twarzy i tej kpiny w oczach. Jego zaczepności, cynizmu i wewnętrznej nonszalancji, która pasowała do niego jak do nikogo innego. Tego ciepła, bijącego od jego ciała, ust, wzroku... wszystkiego. Brakowało mi dawki tego, od czego byłam uzależniona. A bezapelacyjnie, Nathaniel Shey uzależnił mnie od siebie już dawno.
Westchnęłam, opierając brodę na zgiętym kolanie. Pustym wzrokiem wpatrywałam się w punkt naprzeciwko, zastanawiając się, co dalej. Co robić i co począć. Mia, widząc moje zawieszenie, przytuliła się ponownie do mojego ramienia, a Chris zaczął bawić rozpuszczonymi loczkami, które wypadły mi z koka.
– Wczoraj przyjechała pewna rodzina oglądać nasz dom. – mruknął nagle Chris, na co obie na niego spojrzałyśmy, jednak on skupił wzrok na moich włosach. – Jacyś nuworysze. Zgodzili się na zakup.
Nie odpowiedziałam. Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Dalej tego nie pojmowałam. Chris Adams wyjeżdżał. I to zapewne szybciej, niż wszyscy myśleliśmy. W jego domu nie odbędzie się nigdy więcej żadna impreza, nigdy nie będziemy w środku nocy wskakiwać do jego basenu w ubraniach. Nie będziemy chować się w garażu przed wściekłymi sprzątaczkami. A sam Chris? Tak bardzo zagłębiłam się we własnym smutku, że zapomniałam o tym, iż mój najlepszy przyjaciel wyjeżdżał. I to do miejsca oddalonego ode mnie o dziewięć tysięcy kilometrów. Nie mogłam sobie wyobrazić Culver City bez tego człowieka. To się nawet nie rymowało.
– Kiedy wyjeżdżasz? – zapytałam zduszonym głosem, nie potrafiąc spojrzeć w jego smutne oczy.
– Za niecałe trzy tygodnie. – odparł, przez co wytrzeszczyłyśmy oczy, patrząc na niego z niedowierzaniem.
– Miałeś zostać do końca wakacji! – zawołała zdenerwowana Roberts. Jednak ja wiedziałam, że zaraz za tym zdenerwowaniem, kryły się tony smutku. Ja sama natomiast ich nie kryłam.
Był taki barwny. Tai kochany. Wiedziałam, że nikt nie mógł kazać mu zostać, bo to jego życie. I z jednej strony tak bardzo cieszyłam się, że będzie spełniał marzenia. Kochał muzykę. Kochał ja tworzyć i przerabiać, a ta szkoła dawała mu tyle możliwości. Jednak z drugiej chciałabym go schować w swoim pokoju i nigdy nie wypuszczać. Zawdzięczałam mu tak wiele i wiedziałam, że nigdy nie będę w stanie spłacić tego długu. Jemu również było ciężko, co zauważyłam gołym okiem. Ale takie było życie. Wiadome było, iż nie zawsze będziemy razem. Każdy musiał iść we własną stronę.
Jak to szło? Dorosłość?
– Mama musi być tam wcześniej. – wyjaśnił smutno. – Hej, nie róbcie takich min! Damy radę. W końcu są telefony, Skype i Internet. Jeśli się uda, może namówię mamę na święta u dziadków. To godzina drogi stąd. Wszystko będzie dobrze.
Mówiąc to, chłopak przytulił się do mojego ciała. Ale ja wiedziałam jedno.
Po tym, co wszyscy przeszliśmy, już nigdy nie będzie w stu procentach dobrze.
***
Z lekkim uśmiechem pomachałam moim przyjaciołom, którzy właśnie odjeżdżali samochodem Mii, a następnie z powrotem weszłam do środka mojego domu. Było już stosunkowo późno, ponieważ zegary wskazywały prawie dwudziestą trzecią. Chris i Roberts naprawdę chcieli, abym tamtego dnia odpoczęła, bo dwoi się i troili, abym tyle nie myślała o tym wszystkim. Po części się im to udało, ale nie mogłam zacząć być ot tak wesoła i szczęśliwa, bo tylko bym skłamała. Szczerze, to nawet nie wiem, czy miałabym siłę udawać. Byłam im wdzięczna, że się o mnie troszczyli, ale ich wyjście skwitowałam westchnięciem ulgi. Nie byłam gotowa na tak długie przebywanie w towarzystwie. Musiałam zostać sama.
Wróciłam do salonu w tym samym czasie, gdy po schodach schodził zaspany Theo w czarnym swetrze i tego samego koloru bawełnianych spodniach. Przeciągnął się z głośnym jękiem, a następnie strzelił z karku. Spojrzał w moją stronę jeszcze nie do końca rozbudzonymi oczami i zmarszczył brwi.
– Był ktoś? – zapytał ze zdziwieniem, kiedy składałam rozwalony koc oraz układałam poduszki na kanapie.
– Chris z Mią. – odparłam. – Nie słyszałeś?
– Miałem koszmarną noc, więc wziąłem prochy na sen. – wyjaśnił, wzruszając ramionami i opadając na najbliższy fotel. – Zasnąłem jak zabity. Nie słyszałem niczego.
– Wiesz, że nie można z nimi przesadzać. – mruknęłam cicho, sama usadzając się na miękkiej kanapie. Od razu poczułam na sobie jego pełne politowania spojrzenie, co skwitowałam przewróconymi oczami, bo wiedziałam, że tak będzie.
– Nie rób z siebie hipokrytki w tym momencie. – burknął oschle. – Sama łykasz je jak cukierki.
– Dobrze wiesz, że tak nie jest. – rzuciłam również zdenerwowanym tonem. – Są przeznaczone tylko na te ekstremalne przypadki. Jeśli ojciec się dowie, że ot tak je zażywamy, zamknie nas w piwnicy.
– Nieważne. – uciął rozmowę. – Gdzie on tak właściwie jest?
– Z rana pojechał na komisariat. Jeszcze nie wrócił.
Skinął głową, a następnie oboje zamilkliśmy. W kompletnie cichym salonie, w którym paliło się kilka lampek, słychać było jedynie nasze oddechy. To był naprawdę męczący dzień. W końcu pierwszy raz rozmawiałam z kimś innym, prócz Theo i ojca. Pierwszy raz poczułam namiastkę swojego wcześniejszego życia i było to niesamowicie ciężkie. Nadal o tym myślałam. W każdej sekundzie moje myśli były przy niej, ale się starałam. Chciałam sobie z tym poradzić, tyle że nie mogłam. To było silniejsze ode mnie. Każdy mówił mi, że potrzeba czasu. Że to w końcu minie, ale ja nie widziałam światełka w tunelu. Wszystko było zimne i ciemne. Jasność odeszła wraz z nią.
Spuściłam wzrok na swoje splecione, zimne dłonie. Utkwiłam wzrok w pomalowanych na czarno paznokciach. Który to już raz przeklinałam swoje życie? Prychnęłam pod nosem, po czym odchyliłam głowę, opierając kark o zagłówek. Wpatrywałam się w biały sufit, a kolejne minuty mijały. Nadal trwałabym w tym swoim letargu, gdyby nie Theo, który głośno westchnął, przykuwając moją uwagę. Uniosłam brew, spoglądając na jego twarz. Poważne spojrzenie wypalało dziurę w stoliku do kawy naprzeciw niego. Gołym okiem widać, jak spięty był.
– Co jest? – zapytałam delikatnie, ale nadal czujnie.
Brunet przez dłuższą chwilę mi nie odpowiadał, aż w końcu umieścił we mnie zmęczony wzrok, przez który moje serce rozsypało się jeszcze bardziej. Nienawidziłam oglądać go w takim stanie. Zmęczonego, załamanego i nie mającego siły dosłownie na nic. To bolało. Bolało, bo mój jedyny brat, który był dla mnie wszystkim, cierpiał. A ja to cierpienie znałam, bo przeżywałam dokładnie to samo. I nie umiałam tego przerwać.
– Myślałaś już nad tym, co dalej? – zapytał, co i od razu odbiło się na moim nastroju. Zacisnęłam usta w wąską kreskę, zaciskając wargi. – No wiesz, o przyszłości.
Myślałam o wielu rzeczach, jednak o tym najmniej. Z prostego powodu. Nie widziałam jej. Nie potrafiłam ogarnąć samej siebie i chaosu, jaki był w mojej głowie. Żałoba pochłonęła mnie w całości, nie pozwalając wpuścić kolorowych scenariuszy do głowy. Kiedy tylko pojawiał się ten temat, automatycznie się spinałam i markotniałam. Podczas gdy wszyscy moi rówieśnicy planowali już wyjazdy na uczelnie, do pracy czy gdziekolwiek indziej, ja zatrzymałam się w miejscu. Nie mogłam się cofnąć, ani ruszyć w przód. Po prostu stałam pośrodku ciemnego lasu, nie wiedząc, co robić. Byłam w tym żałosna.
– Nie mam pojęcia, Theo. – westchnęłam szczerze, kręcąc ze zrezygnowaniem głową. – Do tej pory myślałam, że jakoś będzie. Mieliśmy iść na uniwerek i zacząć żyć po swojemu. Być szczęśliwi, ale teraz nie mam pojęcia.
– Powiedz mi szczerze. – jego głos stał się jeszcze poważniejszy. Zblokowałam spojrzenie z jego zielono-brązowymi oczami, kiedy ten przysunął się bliżej, złączając swoje dłonie. Chwilę zastanawiał się nad swoimi słowami, po czym westchnął, oblizując suche wargi. – Czy gdyby to wszystko się nie stało, gdyby ten wypadek się nie zdarzył... zostałabyś w Culver City czy jednak wyjechała do Maine?
I najzabawniejsze było to, że nie musiałam myśleć nad odpowiedzią.
– Zostałabym.
Decyzję co do tego, podświadomie podjęłam tak naprawdę już dawno. Nie byłam jednak na tyle odważna, aby przedstawić ją samej sobie. Mama tak cholernie chciała, abyśmy oboje studiowali na jednej z prestiżowych uczelni w Maine, a my jak tchórze bawiliśmy się w podchody i nic jej nie mówiąc, złożyliśmy podania na uniwersytet w Culver City. Chciałam zostać. Chciałam być z przyjaciółmi i chciałam być z nim. Był moim szczęściem. Chciałam być przy nim. Chciałam być z nim, ale od zawsze również chciałam wyrwać się z tego miasta. Wydawało mi się, że mnie ogranicza, ale prawda była taka, że kochałam swoich bliskich. Mogłam być blisko mamy... a teraz już jej nie było. Problem polegał na tym, że tak bardzo jej na tym zależało, że bałam się ją rozczarować moją decyzją. Więc jej nie powiedziałam. I tak strasznie tego żałowałam.
Wydawało mi się, że Theo lekko zdziwi moja decyzja, ale ten tylko westchnął i również pokiwał głową, spuszczając wzrok.
– Ja również. – odparł, na co kącik moich ust drgnął ku górze. – Mamy tu wszystko Vic. Przyjaciół, rodzinę, całe nasze życie, a Maine to... to Maine. Co nam po prestiżowej szkole, skoro nigdy nawet nie chcieliśmy do niej jechać?
– Theo...
– Ale taka prawda, Victoria. – przerwa mi z lekką złością. – To rodzice podjęli za nas decyzję. Niby mieliśmy wybrać sami, ale prawda była taka, że odkąd poszliśmy do liceum, cały czas był temat tylko tej uczelni. Kiedyś mi na tym tak bardzo nie zależało i miałem w to wylane, ale...
– Ale poznałeś Jasmine. – przerwałam mu z leniwym uśmiechem, spoglądając na jego delikatną twarz. Powolnie pomrugałam, obserwując tę barwę emocji. Wystarczyło tylko, abym wspomniała jej imię, a on szalał. Może nie zewnętrznie, ale wewnętrznie. I najlepsze było w tym to, że wiedziałam w każdym calu, jak się czuł. – To przez nią chciałeś zostać.
– W końcu mam kogoś, dla kogo chcę być lepszy. – szepnął szczerze, przymykając powieki. – I to takie dobre uczucie.
Tak cholernie cieszyłam się, że Theo znalazł kogoś takiego. Może nie pałałam do Jasmine szczególną sympatią, ale wystarczyło mi to, że uszczęśliwiała Theo. Była jego malutkim światełkiem w tunelu. Chciałam, aby był szczęśliwy, bo na to zasługiwał. A ona to szczęście mu dawała. Uśmiechnęłam się delikatnie, wstając z kanapy. Jedną z dłoni wsadziłam do kieszeni czarnej bluzy. Podeszłam do chłopaka, który nie poruszył się ani o milimetr. Nadal siedział ze splecionymi dłońmi i zamkniętymi oczami, lekko przygarbiony. Bez zbędnych słów położyłam mu dłoń na ramieniu i zacisnęłam na nim palce. Pragnęłam, aby wiedział, że jestem z nim i wspieram każdą jego decyzję. Skinął wdzięcznie głową, a ja ruszyłam w stronę schodów. Wspięłam się po nich i zaszyłam w swoim bezpiecznym pokoju, który ostatnimi czasy był moim najlepszym przyjacielem.
Jeszcze nie wiedziałam, co nas czeka. Czas uciekał, a my musieliśmy zachować się jak dorośli i zacząć myśleć o swojej przyszłości. Podejmować decyzje. Zacząć żyć, mimo że nasze serca zostały rozdarte.
Nie zapalając żadnego światła, podeszłam do swojego łóżka, na którym usiadłam. Pustym wzrokiem wpatrywałam się w niezidentyfikowany punkt przede mną, znów pogrążając się w tych wszystkich smutnych myślach, gdy nagle oderwał mnie od tego dziwny odgłos. Dźwięk pukania w szybę. Nie minęła sekunda, a zrozumiałam. Wciąż siedząc tyłem do okna, spuściłam wzrok, a na moje usta wpłynął delikatny uśmiech. Wspomnienia niczym najwspanialszy wodospad zaczęły zalewać moją głowę. Nasze początki.
Z uniesioną brwią i dziwnym uściskiem w brzuchu odwróciłam się w stronę okna, nie myląc się. Wysoka, zaciemniona postać znajdowała się za szybą. Niewiele myśląc, podniosłam się z miejsca i w kompletnym mroku podążyłam w tamtą stronę. Z cichym jęknięciem odsunęłam okno do góry, a mój wzrok spoczął na Sheyu, który swoim typowo narcystyczno-obojętnym wzrokiem spoglądał z dołu na moją twarz. Jedną z rąk opierał na parapecie, a drugą podtrzymywał się nieszczęsnej rynny, która w swoim życiu przeżyła niejedną wspinaczkę. Kaptur okrywał jego głowę i zakrywał nieco twarz, toteż nie widziałam go zbyt dobrze, ale wystarczyło jedno zerknięcie w te magnetyczne oczy, abym wiedziała, że jak zwykle wyglądał bezbłędnie. Bo taki już był cały. Bezbłędny.
– A ty co? – zapytałam lekko zaczepnym tonem, nachylając się i opierając łokciami o parapet, przez co nasze twarze były na tej samej wysokości. Znajomy zapach uderzył w moją twarz, napawając mnie dziwnym uczuciem radości. – Cyrkowiec?
– Tak, przyszedłem pooglądać małpy. – jak zwykle nie mógł podarować sobie naszego krótkiego przekomarzania, które skończyła się moim parsknięciem.
Bez pytania podciągnął się sprawnie dłońmi na parapecie. Odeszłam o dwa kroki, kiedy z wrodzoną gracją wskoczył do mojego pokoju. Z obojętną miną, jakby nigdy nic, strzepnął swoje ręce, a następnie szybkim ruchem dłoni, zsunął ze swojej głowy kaptur, przez co lepiej go widziałam. Spróbowałam zlustrować jego cudowne ciało oraz twarz, jednak przez mrok widziałam jedynie niewyraźne kontury i błyszczące oczy. Czułam też to ciepło i zapach, mimo że stał w odległości dwóch metrów ode mnie. Ale potrzebowałam go zobaczyć. To było silniejsze ode mnie. Mimo iż znałam na pamięć każdy milimetr jego skóry. Po tak długiej nieobecności i braku powietrza, potrzebowałam jego widoku jak narkotyku. I nie zdawałam sobie z tego sprawy, póki nie pojawił się obok.
Przełknęłam dziwną gulę w gardle, czując, że jeśli nie zobaczę go w przeciągu pięciu sekund, to wybuchnę. To było tak niesamowicie dziwne i inne uczucie. Jakbym przeniosła się na całkowicie inną planetę. Potrzebowałam go usłyszeć, zobaczyć i dotknąć. Kolejne sekundy ciszy, w której słychać było jedynie jego spokojny oddech i mój nieco przyśpieszony, zaczęły mnie irytować. Przyszedł do mnie. Specjalnie dla mnie tak, jak robił to kiedyś. Tak, jak robił to na początku. Musiałam więc go zobaczyć i nie pozwolić mu odejść.
To było chore. Świadomość tego, że uzależniłeś się od czegoś tak bardzo, że będąc blisko tego, jest ci wciąż mało, mnie przerażała. A znalazłam się właśnie w takiej sytuacji. Pomiędzy ciemnością. Pomiędzy ciemnymi, gęstymi chmurami, w których jedynym ratunkiem była całkowita zagłada siebie dla tej jedynej sekundy ze swoim narkotykiem. Spadłam. Stoczyłam się. Upadłam na dno. Tak jak mówiła. Czy był jeszcze ratunek?
Dosyć tego! On tu jest. Przyszedł specjalnie dla ciebie. Jest tu.
Z tymi myślami i krwią szumiącą mi w uszach przez nadmiar myśli i emocji, ruszyłam w stronę lampki, aby rozświetlić pokój, ponapawać się jego widokiem oraz bliskością i porozmawiać z nim. Kiedy jednak znalazłam się obok niego, aby go wyminąć, Nate był szybszy. Jego duża dłoń zacisnęła się na moim ramieniu, zatrzymując mnie. Nie było to bolesne. W żadnym wypadku, ale spowodowało, iż automatycznie znieruchomiałam, czując tylko to. Mimo iż oddzielał nas gruby materiał mojej bluzy, skóra mnie parzyła. Przełknęłam ślinę, zwilżając obolałe gardło. Zatrzymałam całe powietrze w płucach, a następnie delikatnie uniosłam wzrok na czarne tęczówki, które wlepiały we mnie magnetyzujące spojrzenie. I przysięgam, że te cholerne oczy były tym powodem, dla którego zatraciłam się w nim bez reszty. Mogłabym pisać pieśni pochwalne na ich cześć. Czcić je w wierszach i cudownych sonetach, ale i wtedy nie oddałabym tego, jak niesamowicie piękne, tajemnicze i nieskalane były. Mimo iż nie było widać w nich żadnej emocji. Ani jednej. Sama pustka, a jednocześnie tak mocna głębia, w którą z każdym kolejnym razem wpadałam coraz bardziej.
Te oczy w całości go opisywały. Sama czerń, w której nie widząc niczego, widziałam dosłownie wszystko. A czasami nawet więcej.
Nie wiem, ile tak staliśmy, ale to mnie nie obchodziło. Nate mnie nie puścił, a i ja się nie wyrywałam. Staliśmy dość blisko siebie a jednocześnie tak daleko. W końcu zdecydowałam się cicho odetchnąć, ponieważ gdybym tego nie zrobiła, prawdopodobnie bym zemdlała. Jednak i to nie było zbyt dobrym pomysłem, bo gdy tylko mocno się zaciągnęłam, poczułam jego cudowny zapach w każdej komórce ciała. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo mi go brakowało.
– Nie idź. – niemal wyszeptał miękkim głosem, który pieścił moje uszy. W tamtym momencie moje serce nie wyrabiało już z przepompowywaniem krwi. W głowie mi szumiało, a w uszach piszczało. Sam jego głos doprowadzał mnie do stanu, w którym sama nie wiedziałam, jak mam na imię.
– Chcę tylko włączyć lampkę... – wyjąkałam słabo, bo w mojej głowie zapanowała pustka. Czułam, jak delikatnie się uśmiecha, a następnie jego dłoń zamiast zaciskać się na moim ramieniu, zaczęła powoli sunąć w dół. Taki drobny gest wystarczył, aby całe moje ciało pokryło się gęstą skórką.
Boże, jak ja go uwielbiałam.
– Chciałbym ci coś pokazać. – powiedział nadal bardzo cicho, a kiedy jego palce zjechały do nadgarstka, zatoczył kciukiem koło na zewnętrznej stronie mojej dłoni.
Uwielbiałam.
– Co? – wychrypiałam cicho.
– To niespodzianka. – zaczął tajemniczo, odsuwając dłoń, czego nie przyjęłam ze zbyt zadowoloną miną. – Ale musisz pójść ze mną.
– Na zewnątrz? – jęknęłam z niezadowoleniem, ponieważ od dawna nie byłam poza domem. Nie chciałam nigdzie jechać. Chciałam zostać. – A ta niespodzianka nie może odbyć się tut...
– Nie. – zarządził twardo, a ja wiedziałam, że ten ton nie podlegał żadnej dyskusji. – Nie pożałujesz.
Westchnęłam cicho, przewracając oczami. Naprawdę chciałabym powiedzieć, że zastanawiałam się nad tym, co zrobić, ale tak nie było. Prawda była taka, że zgodziłabym się nawet na to, gdyby poprosił mnie, abym wskoczyła do wulkanu. Bo to był ten moment, kiedy zrobiłabym bezapelacyjnie wszystko tylko po to, aby go uszczęśliwić, mimo że sama ledwie stałam na nogach z wycieńczającego stresu, jaki panował w moim życiu. Pokręciłam z dezaprobatą głową na to, jak bardzo wpadłam, po czym skinęłam głową.
– W porządku.
Chyba ucieszyła go moja odpowiedź, bo dostrzegłam w ciemności cień jego uśmiechu. Niezbyt zadowolona chciałam skierować się w stronę drzwi, aby wyjść z pokoju, a następnie z domu, jednak chłopak miał inne plany. Znów złapał mnie za ramię, na co uniosłam brew, patrząc na niego ze zdezorientowaniem.
– Ale wyjdziemy tak, jak należy.
Nie minęła chwila, a moje niezrozumienie przerodziło się w leniwy uśmiech pełen wspomnień. Oczywiście.
– Więc prowadź.
Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Kiedy ja schyliłam się po swoje czarne trampki, leżące obok łóżka, on sprawnie wspiął się na parapet, a następnie przeskoczył na drugą stronę. Podciągnęłam jeszcze wyżej swoje czarne dresy i również ruszyłam w stronę okna. Nie chciało mi się przebierać i stroić. Nie dbałam o to. Moje włosy były jednym wielkim sianem, ja sama tkwiłam w dresie, a moja twarz bez grama makijażu, nadawałaby się do straszenia dzieci. Jednak nie przeszkadzało mi to. Wystarczyło, że byłam przy nim i to w pełni mnie zaspokajało, a nawet w dziwny sposób uszczęśliwiało, co było dla mnie dość dziwne, ponieważ od dawna tego nie czułam. I coś wewnętrznie podpowiadało mi, że będziemy tylko sami.
Moje serce dziwnie przyśpieszyło, kiedy podeszłam do okna. Wychyliłam się przez nie i spojrzałam na Nate'a, który sprawnie schodził po brązowej rynnie, nie wydając przy tym zbędnych dźwięków. To było tak bardzo irracjonalne. Te wspomnienia. Wkradał się do mnie tym cholernym oknem skierowanym na ulicę, a następnie zawsze mnie gdzieś wyciągał, aby zrobić coś tak cholernie szalonego w ukryciu przez moją matką, która by mnie chyba za to pozabijała. Uśmiechnęłam się delikatnie, czując kłucie w sercu. To były takie wspaniałe czasy. Moje myśli samoczynnie powróciły do tego pierwszego razu, kiedy ten szalony chłopak, który tak strasznie namieszał w moim życiu, zrobił to po raz pierwszy i tym samym upodobał sobie tę metodę.
– Okej, wyjaśnijmy coś sobie. – powiedziałam wściekła, podchodząc bliżej niego. – Po pierwsze, nie zrobiłam tego dla ciebie, ale dlatego, że nie chciałam mieć problemów, a po drugie, nie myśl sobie, że w ogóle nawet pomyślałam wtedy o tobie.
– Och, tak? – zapytał, powstrzymując uśmiech i marszcząc brwi.
– Tak, więc nie stwarzaj sobie jakichś scenariuszy, jasne? – burknęłam, na co pokiwał głową, a następnie zaczął się śmiać. – Co cię tak bawi?
– Mnie? Ty. – odparł ze śmiechem, co zirytowało mnie jeszcze bardziej.
– Cudownie, w takim razie wyjdź stąd tak jak wszedłeś. – powiedziałam, kiedy on dalej tak głupkowato się szczerzył.
– Oknem?
– Oknem. – odpowiedziałam.
– Victoria. – ciche wołanie z dołu wybudziło mnie z chwilowego letargu. Pokręciłam głową, aby się otrząsnąć, a następnie spojrzałam w dół na Nate'a, który stał już na trawie i tylko na mnie czekał.
– Jak za starych, dobrych czasów. – mruknęłam sama do siebie i mimo że ciężko westchnęłam, w środku było mi naprawdę miło. Lubiłam te chwile.
Z lekką niepewnością wskoczyłam na parapet. To jak z jazdą na rowerze, prawda? Jęknęłam i złapałam się rynny, a następnie, myśląc o tym, aby się nie zabić, przeszłam na drugą stronę. Zaczęłam powoli schodzić po rynnie, opierając stopy o wkręty, na których była przyczepiona do ściany. Kiedy jednak poczułam jego wzrok na swojej osobie, przystanęłam, wzdychając cierpko i spoglądając w niebo, aby poprosić o jeszcze dozę cierpliwości.
– Musisz patrzeć na mój tyłek? – zapytałam, nawet nie spoglądając w jego stronę. Ja to po prostu wiedziałam.
– Znów przyłapany. – odparł sztucznie przygnębionym głosem, ale i tak wiedziałam, że niezbyt żałował swojego uczynku.
Idiota.
W duchu byłam z siebie dumna, że nie wyszłam z wprawy, bo bez większego wysiłku, zeskoczyłam na trawę tuż obok chłopaka. Strzepnęłam dłonie i spojrzałam na niego kątem oka. Wyraz jego przystojnej twarzy nieco ostudził moje początkowe zadowolenie, bo coś mi podpowiadało, że miał naprawdę niecne plany. Zlustrowałam jego ciało okryte czarnymi jeansami, białą, luźną koszulką i narzuconą na to, rozpiętą czerwoną bluzą z kapturem, której rękawy miał lekko podciągnięte do łokci. Uniosłam brew, a czerwona lampka w mojej głowie zaświeciła się, kiedy jego oczy zalśniły tymi niebezpiecznymi iskierkami przez dosłownie pół sekundy. Nie zdążyłam nawet o nic zapytać, gdy z tym swoim cwanym półuśmiechem i narcystycznym spojrzeniem, odwrócił się i nie czekając na mnie, szybko ruszył w stronę wyjścia z posesji.
– Kretyn. – jęknęłam, ale posłusznie powlekłam się zaraz za nim.
Sprawnie przeszliśmy przez kawałek ogrodu, a moim oczom okazał się czerwony Mustang. Uśmiech samoczynnie wkradł się na moje wargi, ponieważ z żadną rzeczą nie miałam tylu wspomnień, co z tą. Brunet szybko okrążył auto i wsiadł do środka, a następnie zrobiłam to i ja. W środku było znacznie cieplej, a do tego tak cudownie pachniało. Pachniało nim.
– Możesz mi powiedzieć, gdzie jedziemy? – zapytałam już lekko zirytowana tą niewiedzą.
Odwróciłam głowę, patrząc na jego zadowolony profil. Nawet na mnie nie spojrzał, gdy odpalił silnik, a auto zawarczało. Reflektory oświetliły ciemną ulicę, na której nie było żadnej żywej duszy. Tajemniczy uśmieszek na jego zaróżowionych wargach zaczął mnie już wkurzać, chociaż powinnam się do tego przyzwyczaić. Często mi o niczym nie mówił, a potem działo się jak się działo. Obawiałam się tego, co chciał zrobić, bo miał naprawdę kolorową wyobraźnię, a jego pomysły zazwyczaj do legalnych nie należały.
– Zobaczysz. – odparł tylko, nadal nie dając mi chociażby wskazówki. Warknęłam cicho, a następnie odwróciłam się w stronę okna, wlepiając w nie spojrzenie, aby pokazać, że jestem obrażona. Ściągnęłam usta i przybrałam poważny wyraz twarzy, nawet nie spoglądając w jego stronę, kiedy ruszył. Nie umknęło jednak moim uszom jego ciche, kpiące parsknięcie. – Obraziłaś się na mnie?
– Tak. – odparłam bez ogródek. Nie byłam w nastroju na niespodzianki, więc skoro już się zgodziłam i wyciągnął mnie z domu, mógł mi powiedzieć dokąd zmierzamy. Chciałam, aby mi uległ, kiedy pokazałam, jak daleko w nosie go mam, jednak mój plan spalił na panewce, bo po mojej odpowiedzi jeszcze głośniej się zaśmiał. – Kretyn.
– Tylko dla ciebie. – rzucił z przekąsem, na co jeszcze głośniej warknęłam. Jak on uwielbiał mnie drażnić.
Po kolejnych dwóch minutach jazdy, w których tylko wpatrywałam się w te głupie drzewa i domy, cisza zaczęła mnie jeszcze mocniej denerwować. Bez ani jednego słowa, nachyliłam się w stronę radia, włączając je. Nate tego nie skomentował. Z całej siły starałam się na niego nie patrzeć, ale nie mogłam poradzić nic na to, że mój wzrok co jakiś czas przesuwał się w jego stronę. Wyglądał tak cholernie dobrze. Jak zwykle jedną dłoń trzymał wyprostowaną na kierownicy, a łokciem drugiej opierał się o drzwi ze swojej strony, przejeżdżając palcami dłoni po swojej skroni i nieco nieułożonych włosach. Jego zimny wzrok skupiony był na ulicy, a poważna twarz niemal kazała, by na nią patrzeć. Boże, jak ja nienawidziłam tego, że przy jednym spojrzeniu na tego faceta, dosłownie wymiękałam.
– Cholerne radio. – warknęłam, bo nie dość, że do granic możliwości wkurzała mnie moja asertywność, a raczej jej brak, to jeszcze w radiu leciały same głupie piosenki. W końcu to zostawiłam, pozwalając, aby Pink Floyd rozbrzmiewało w głośnikach.
Wygodniej wcisnęłam się w fotel, opierając głowę o zagłówek. Spojrzenie umieściłam w przedniej szybie, wciąż milcząc. Atmosfera była napięta i czułam to w samych kościach, ale nie zamierzałam mu tego ułatwiać. Byłam rozstrojona emocjonalnie, zachowywałam się jak księżniczka i miałam to gdzieś. Powolnie mrugałam, hamując się z patrzeniem w jego stronę, co nawet mi wychodziło. Jednak oczywiście coś znów musiało się stać, bo jakżeby inaczej. Kiedy piosenka się skończyła, w aucie zapanowała chwilowa cisza. Ta cisza mogła trwać jednak wiecznie, bo pierwsze takty następnej melodii wprawiły mnie w stan niemal zawałowy. Rozchyliłam swoje powieki, spoglądając z przerażeniem na radio, kiedy znajoma piosenka dotarła do moich uszu.
This Romeo is bleeding, but you can't see his blood.
W moim gardle automatycznie zaschło, a moje serce się zatrzymało, by po trzech sekundach zacząć wybijać jak szalone. To wszystko zadziało się tak nagle. Pierwsze dreszcze na plecach, gęsia skórka oraz tyle myśli w głowie. Ta piosenka kojarzyła mi się tylko z jednym, a mianowicie pobycie w domu Nate'a za miastem. Mój prywatny bal, jaki dla mnie zorganizował z okazji ukończenia szkoły, nasz wspólny taniec, oraz wspólna noc, spędzona na podłodze na samym środku salonu. Spocone i drżące z zimna ciała, splecione ze sobą, usta przy ustach, oczy wpatrujące się w oczy, jego gorący oddech na moim policzku... Jeden wers piosenki sprawił, że w po prostu znieruchomiałam. Wiedziałam, że poczuł, jak moje ciało się spina, ale niczego nie powiedział.
Dyskretnie na niego spojrzałam, ale on nawet nie drgnął. Ciągle w tej samej pozycji, wpatrywał się w przednią szybę, nawet na mnie nie spoglądając. Czyżbym tylko ja to tak przeżywała? Oczywiście, w końcu to Nate. Zacisnęłam szczękę i ze złością oraz lekkim rozżaleniem, powróciłam do poprzedniej pozycji, kładąc dłonie na udach i spoglądając na krajobraz za szybą. Nie powinno mi się zrobić przykro, ale zrobiło, czego nie rozumiałam. To nie była jakaś nasza piosenka, żeby skakać przy niej czy płakać, ale ona tak bardzo kojarzyła mi się z tym zdarzeniem. Chciałam, aby kojarzyła również jemu. Aby czasem słuchając jej, przypomniał sobie w ciepły sposób o mnie. Przełknęłam gulę w gardle, wsłuchując się w tekst piosenki. Wiedziałam, że do końca życia kojarzyć mi się będzie tylko z nim.
– And I'll be there forever and a day - Always. I'll be there till the stars don't shine. Till the heavens burst and the words don't rhyme. I know when I die, you'll be on my mind.
Cichy szept chłopaka obok mnie złączył się z głosem wydobywającym się z głośników auta, ale ja i tak słyszałam tylko jego. Zanim się obejrzałam, delikatny uśmiech wykwitł na mojej twarzy. Starałam się go zamaskować wierzchem dłoni, ale prawda była taka, że ja sama przymknęłam powieki, napawając się tą chwilą. Dokładnie ten sam fragment wyszeptał mi do ucha tamtego wieczoru, a teraz zrobił to ponownie. Jego głos to było coś, czego mogłabym słuchać wiecznie. Nieważne w jakim wydaniu. Czy był szczęśliwy, wściekły czy sarkastyczny. Jego szept był jak podmuch chłodnego wiatru w upalne dni. Koił mnie.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową, a następnie odwróciłam w jego stronę. W tym samym czasie i on zawiesił na mnie swój wzrok. Starałam się być nadal zła i zachować mój rozdrażniony wyraz twarzy oraz ostre spojrzenie, ale kiedy tak na siebie patrzyliśmy, po prostu nie mogłam. Rozbrajał mnie od środka, z łatwością przebijając się przez wszystkie mury. Gdy na jego piękne wargi wkradł się ten jego typowy, sheyowaty uśmiech, pełen kpiny, cynizmu i tej zadziorności, poległam całkowicie. Westchnęłam cicho, przewracając oczami.
– O mój Boże, jak ja cię nienawidzę. – burknęłam ze śmiechem, kręcąc głową z niedowierzaniem, że tak łatwo potrafił mnie udobruchać. Nie kryłam już swojego uśmiechu, a w znacznie milszej atmosferze, znów oparłam się o fotel, wsłuchując w tę cudowną melodię.
Siedzieliśmy tak chwilę, aż w końcu poczułam dotyk na swojej nodze. Spuściłam wzrok na prawą dłoń Nate'a, która spoczęła na moim lewym udzie. Długie, chude palce delikatnie się na nim zacisnęły, powodując szybsze bicie mojego serca i po prostu uczucie szczęścia. Uniosłam kącik ust, zerkając na chłopaka, ale ten z niewzruszeniem patrzył na drogę. Do głowy wpadł mi pewien pomysł, a że już dawno nie myślałam nad tym co robię, nie zastanawiałam się zbyt długo. Moja lewa dłoń szybko spoczęła na dłoni Nate'a. Chłopak nawet się nie odezwał. Uniósł ją delikatnie, podczas gdy ja wśliznęłam swoje palce między jego, a następnie mocno je zacisnęłam. Położyłam nasze splecione dłonie na moim udzie i bez żadnych słów, po prostu wpatrywałam się w okno, czując się pierwszy raz od wielu dni, po prostu szczęśliwa.
To było miejsce, w którym chciałam być.
Do końca drogi już się do siebie nie odzywaliśmy. Ja obserwowałam z delikatnym uśmiechem ulice naszego miasta, kręcąc kciukiem niezidentyfikowane wzory na skórze jego dłoni. W porównaniu z moją była taka duża i ciepła oraz tak cholernie przyjemna. Nie puścił mnie nawet na chwilę, bo kierował i zmieniał biegi swoją lewą ręką i chyba nawet nie sprawiało mu to większych problemów. On urodził się za kierownicą. W końcu po następnych kilkunastu minutach, samochód się zatrzymał. Z opóźnionym refleksem spojrzałam na ciemny, opuszczony budynek przed sobą, niedowierzając.
– Planetarium? – zapytałam z głupią miną, na co skinął, puszczając moją dłoń. – Ale po co?
– Zobaczysz. – odparł nadal tajemniczo. – Wysiadaj.
Nadal z lekkim zdziwieniem, wysiadłam z auta, a za mną chłopak. Budynek o tej godzinie był już zamknięty, a wokół nie paliły się nawet żadne lampy. Wiedziałam, że gdzieś w środku jest ochroniarz i to napawało mnie niepokojem. Odwróciłam się w stronę Nate'a, aby uzyskać jakichś odpowiedzi, ale nigdzie go nie dostrzegłam.
– Co do... Nate! – zawołałam cicho, kiedy go dostrzegłam. Szedł jak gdyby nic w stronę jednej ze ścian, nawet na mnie nie patrząc. – Co ty wyprawiasz?! – piekliłam się, rozglądając wkoło.
– Chodź i zobacz! – zawołał, nawet się nie odwracając, a unosząc jedynie rękę. Warknęłam z irytacją i, chcąc nie chcąc, pobiegłam za nim.
Oczywiście, że pamiętałam moment, w którym mnie tu zabrał. Kazał wejść mi na dach, aby mnie z niego zepchnąć w ten cholerny basen z gąbkami. Nabawiłam się wtedy lekkiego, a raczej kosmicznego stresu, ponieważ nie wiedziałam o tej nowej atrakcji, z której bądź co bądź, skorzystaliśmy pierwsi. Jakoś nie miałam ochoty tego powtarzać, dlatego z powątpieniem popatrzyłam na Nate'a, który zatrzymał się przy drabinie prowadzącej na dach. Wskazał na nią, abym ruszyła pierwsza, ale tylko pokręciłam głową, zakładając ręce na piersi.
– Nie dam znów się na to nabrać. – zaznaczyłam dobitnie, na co tylko przewrócił obcesowo oczami, nic nie robiąc sobie z mojego narzekania.
– Nie będę cię z niczego zrzucał. No chyba, że mnie zdenerwujesz, a to pierwszy krok. – uśmiechnął się sztucznie, po czym przybrał znów swój obojętny wyraz twarzy. – Wejdę pierwszy i mam nadzieję, że zrobisz to zaraz po mnie.
– Ha! – parsknęłam, z wrednym uśmiechem patrząc gdzieś w bok. – Nadzieja matką głupich, co idealnie do ciebie pasuje.
– Mów co chcesz. I tak wejdziesz. – powiedział z przekonaniem, opierając się luźno przedramieniem o drabinę. Aż kipiał pewnością siebie. Obserwował mnie z lekkim politowaniem, a ja musiałam przyznać, że wyglądał lepiej, niż dobrze. Dusząc te myśli w zarodku, uniosłam brew, posyłając mu wyzywające spojrzenie.
– Och tak?
– Tak.
– A to niby czemu? – zapytałam, na co uśmiechnął się jeszcze szerzej, wyjmując z kieszeni mój telefon. Zaraz, zaraz... Mój telefon?!
Moja mina zmieniła się diametralnie, kiedy spojrzałam na połyskujące urządzenie w jego palcach. Rozszerzyłam z irytacją powieki, a moje usta otwierały się i zamykały, ponieważ chciałam coś powiedzieć, ale przez szok i oburzenie, nie wiedziałam co.
– Mój telefon! – zawołałam naprawdę inteligentnie, bo tylko tyle byłam w tamtym momencie zrobić.
– O patrz. Twój? – rzucił jak gdyby nigdy nic, ze zmarszczonymi brwiami przyglądając się iPhone'owi, jakby zastanawiał się, co on robił w jego kieszeni. Oczywiście, że udawał, a zadowolenie tryskało z niego przez pory skóry, co tylko doprowadzało mnie do szału.
– Skąd ty go masz?! – piekliłam się. – Zostawiłam go w domu. Nawet go ze sobą nie brałam!
– Zawinąłem go z twojej szafki nocnej, kiedy wychodziliśmy. – odpowiedział, jakby była to najprostsza rzecz na świecie, a mi opadły ręce. Po prostu kretyn. – Więc jeśli chcesz go odzyskać w całości i nie zbierać z chodnika, pójdziesz za mną.
Z tymi słowami schował go z powrotem do kieszeni i zaczął wspinać się po drabince. Byłam oburzona. O nie! To za mało powiedziane. Byłam wściekła. Ostatnim razem, kiedy tu byliśmy, zrobił dokładnie to samo, tylko wtedy, jakiś cudem, wyciągnął mi go z kieszeni. Teraz okradał mnie we własnym domu, a na dodatek szantażował. Zacisnęłam szczękę, zastanawiając się, co zrobić. To, że Nate był w stanie go zrzucić było więcej, niż pewne. W końcu świr pozostanie świrem. Mój mózg pracował już na największych obrotach, kiedy wpatrywałam się w jego plecy. Był już prawie na samej górze, a mój telefon niebezpiecznie wystawał z jego kieszeni.
– Idziesz czy nie? – zapytał z rozbawieniem, obserwując mnie z góry.
– Idę! – wydarłam się wściekle, łapiąc za metalowe szczebelki drabinki. Nie znosiłam, kiedy ze mną wygrywał.
– Ale nie musisz krzyczeć. – doskonale bawił się, testując moją cierpliwość, której nie było za wiele. Przymknęłam oczy, w myślach licząc do dziesięciu, aby nie wrócić do domu, nie poprosić ojca o pistolet i nie dokonać mordu z zimną krwią. A miałam na to ochotę.
Klnąc pod nosem jak ostatni szewc, w końcu dotarłam na sam szczyt. Nate znajdował się już na dachu. Ostrożnie zeszłam z drabinki, patrząc cały czas pod nogi, aby nie stracić żadnego zęba, co było do mnie podobne. Unikając ostatecznego potknięcia, warknęłam pod nosem strzepując niewidzialne drobinki ze swoich dresów.
– Przysięgam, że kiedyś cię... – zaczęłam, unosząc gwałtownie głowę, jednak kiedy tylko to zrobiłam, język utkwił mi gdzieś w gardle, a słowa wyleciały z głowy.
Niewzruszony Nate z założonymi na piersi rękoma, stał tuż obok dużego, rozstawionego teleskopu. A ja ogłupiałam. Patrzyłam to na niego, to na czarne urządzenie i próbowałam połączyć fakty, chociaż przez szybko bijące serce i urwany oddech, słabo mi to wychodziło. Kolejne sekundy mijały, a ja nadal w ciężkim szoku, w końcu nawiązałam kontakt wzrokowy z chłopakiem. Jego wyraz twarzy był dziwny. Niby taki sam jak zwykle. Obojętny, chłodny i niewzruszony, ale gdzieś głęboko, głęboko w środku widziałam lekkie zakłopotanie i niepewność, chociaż starał się to zamaskować. Ale znałam go zbyt długo. Zbyt wiele czasu poświęciłam na obserwowanie go. I przysięgam, że to właśnie ten jego niepewny widok zachwycił mnie najbardziej.
– Nate, co ty... – zaczęłam, nie bardzo wiedząc, jak ubrać w słowa to, o co chciałam go zapytać. Bo jeśli on naprawdę zrobił to, co ja myślałam, że zrobił... O Boże.
– Cóż. – zaczął dość niepewnie jak na niego, spuszczając wzrok na teleskop. – Kiedyś opowiadałaś mi o swoim ulubionym wspomnieniu z dzieciństwa. Mówiłaś, że kochałaś patrzeć na gwiazdy, bo wtedy widziałaś swoje wszystko, a od wyjazdu ojca tego nie robiłaś, więc...
Chryste.
– Teraz znów możesz popatrzeć na twoje wszystko.
Zdębiałam. W tamtej chwili całkowicie oniemiałam. Jedynie stałam i na niego patrzyłam, nie dowierzając. Czy on naprawdę zorganizował to wszystko, aby przywołać moje najszczęśliwsze wspomnienie z dzieciństwa, o którym opowiedziałam mu dawno temu podczas jakiejś głupiej gry? Najwidoczniej tak. I przysięgam, że w najśmielszych snach nie przewidziałam czegoś takiego. Nie wiedziałam, jak mam się zachować. Nikt nigdy nie zrobił dla mnie czegoś takiego, a świadomość, że dokonał tego sam Nathaniel Shey, wprawiała mnie w jeszcze większe zdumienie. Ten Nathaniel Shey, który należał do największych sukinsynów w tym mieście teraz stał nieco niepewnie, czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony. Ale ja nie umiałam odpowiednio zareagować, bo nie wiedziałam jak.
To, co wtedy poczułam, było nie do opisania. Błogie ciepło rozlało się już nie tylko w mojej klatce piersiowej, ale w całym ciele. Czułam to w każdej komórce mojego organizmu. Zaczęłam szybko mrugać, kiedy poczułam pieczenie pod powiekami. Przytknęłam zewnętrzną część dłoni do ust, kręcąc głową. Tchnęłam cicho. On naprawdę to zrobił. Dla mnie.
– Wiem, że to do mnie niepodobne. – mruknął nagle, ściągając moje spojrzenie na swoją osobę. Brunet wsadził swoje dłonie do czarnych kieszeni i ciężko westchnął, umieszczając swój wzrok w mojej twarzy. – Ale trochę cię znam. Wiem, co przeżywałaś przez ostatnie dni i to koszmarne uczucie... Jesteś osobą, która dużo myśli, a w takich chwilach to najgorsze, co może być, więc pomyślałem, że w ten sposób odwdzięczę się za to, co zrobiłaś dla mnie, kiedy byłem na twoim miejscu. Chciałem, żebyś przestała o tym myśleć choć na chwilę.
– Czyli to... Ta cała niespodzianka, to drażnienie się ze mną, wyciągnięcie mnie z domu... Zrobiłeś to, abym przestała tyle myśleć o tym wszystkim? – zapytałam z niedowierzaniem, a mój głos nieco się załamał. Nate skinął głową.
I w tamtym momencie, byłam już jego w pełnych stu procentach. On naprawę zrobił to, abym poczuła się lepiej i tyle nie myślała o śmierci mamy... A najlepsze było w tym wszystkim, że mu się to udało. Podczas całej drogi, odkąd tylko wyszliśmy z domu, moje myśli pierwszy raz od nie wiem kiedy, były daleko od problemów. Pierwszy raz od kiedy odeszła, ja poczułam się szczęśliwa. I to tylko dzięki niemu. Sprawnie zajął moją głowę, nieświadomej mnie dając tyle światła. I zrobił to, bo byłam smutna. Człowiek, który od zawsze nie liczył się z niczyim zdaniem. Człowiek, który uważany był za najgorszy sort w całym mieście sprawił, że znów poczułam się szczęśliwa, chociaż byłam pewna, że nie jest to możliwe. I zrobił to wszystko tylko dla mnie.
Wypuściłam spomiędzy ust drżący oddech, cudem opanowując szklane oczy, które chciały dać ujście moim łzom. Ale nie byłyby to łzy smutku czy radości. Byłyby to łzy niedowierzania. Bo niedowierzałam, że kiedykolwiek ktoś zrobi dla mnie coś takiego, jak zrobił to ten zwykły, czarnooki chłopak z ciężką przeszłością. Kiedy już jakoś udało mi się przełknąć gulę w gardle, znów umieściłam w nim swoje spojrzenie, ale on za to patrzył na teleskop. Być może nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wiele to dla mnie znaczyło. A znaczenia tego nie byłam w stanie wyrazić słowami.
W końcu zmusiłam swoje nogi, które były jak z waty, do ruchu. Powolnie do niego podeszłam, nie spuszczając oczu z jego twarzy. Jak zwykle ta niewzruszona, a nawet obojętna mina. Kiedy zatrzymałam się tuż naprzeciw niego, w końcu uniósł głowę, a nasze spojrzenia się spotkały. Nic nie mówiłam. Po pierwsze nie wiedziałam co, a po drugie słowa nie były tu potrzebne. Byłam pewna, że wyczytał to w moich oczach. A co wyczytał? Moje uwielbienie, szczęście i oddanie jego osobie. Bo tak było. Oddałam mu się całkowicie i nie żałowałam tego ani trochę. Czarne tęczówki poważnie mnie skanowały, ale jak zwykle nie było widać w nich niczego. Jedynie matowa nicość. Z jednej strony to kochałam. Jego oczy były takie tajemnicze, piękne i niezwykłe, jednak z drugiej było mi przykro.
W końcu to przez to, że zraniło go tak wiele bliskich mu osób, jego oczy na zawsze już pozostały puste. I nie zmieniało się to nigdy.
Bez zbędnych słów, nachyliłam się w jego stronę, obejmując jego ciało swoimi ramionami. Przyciągnęłam go na tyle, na ile pozwalały mi moje siły, a następnie mocno wtuliłam, chowając głowę w zagłębieniu jego ciepłej szyi. Przymknęłam powieki, wdychając jego kojący zapach jak najlepszy uspokajacz. Tak cholernie cieszyłam się, że go mam. Że dane było mi go poznać. Tym uściskiem chciałam mu przekazać to wszystko, czego nie potrafiłam powiedzieć.
– Jeszcze nikt nigdy nie zrobił dla mnie czegoś takiego. – szepnęłam tonem drżącym od emocji, które we mnie siedziały. – Tak strasznie ci dziękuję.
Poczułam, jak jego mięśnie się odprężają. Jakby poczuł dziwną ulgę. W pewnej chwili on sam objął mnie jednym ramieniem, przyciskając jeszcze mocniej do siebie. Uśmiechnęłam się delikatnie, całując skrawek skóry jego szyi, po czym odsunęłam się o krok, zadzierając głowę. Szczęśliwa zerknęłam na jego zadowoloną twarz, gdy ten patrzył na mnie z góry tymi swoimi cudownymi oczami. Swoje ręce wciąż trzymałam na jego bokach, ponieważ biło od niego takie kojące ciepło. Wyglądał pięknie.
– To dalej mnie nienawidzisz? – zapytał zaczepnie, nawiązując do naszej rozmowy w samochodzie. Wzruszyłam ramionami, chcąc być poważna, ale nie zdołałam zapanować nad cichym parsknięciem.
– Może trochę mniej... – odparłam, drocząc się z nim.
Chłopak już miał coś odpowiedzieć, gdy jego intensywny wzrok padł na moją szyję. Zmarszczył gęste i równe brwi, z lekkim zdziwieniem unosząc swoją dłoń. Przełknęłam ślinę, nie wiedząc, o co mu chodzi, gdy nagle chwycił długimi palcami za mój wisiorek. Również spojrzałam z góry na złotą przywieszkę w kształcie litery G, którą obracał w palcach z niezidentyfikowaną miną.
– Znalazłaś go. – szepnął cicho tonem, którego nie potrafiłam zidentyfikować. Uśmiechnęłam się delikatnie, kiwając głową.
Doskonale pamiętałam moment, kiedy znalazłam go pod siedzeniem w moim samochodzie. W dodatku był naprawiony. Kiedy oddawałam go chłopakowi, był porwany, ponieważ podczas jednego z moich załamań, zerwałam go z szyi. Nie miałam pojęcia, jakim cudem znalazł się w moim aucie i to w tak idealnym stanie, ale prawdę mówiąc, całkowicie o tym zapomniałam. Nie wiem, dlaczego znów go założyłam. Może chciałam poczuć, że Nate jest obok mnie? W końcu to jego prezent dla mnie na walentynki, chociaż nigdy nie powiedział tego głośno. Jednak ta reakcja utrzymała mnie w przekonaniu, że podarunek był od niego.
– Był pod siedzeniem w moim samochodzie. – odpowiedziałam, patrząc na jego piękną i skupioną wyłącznie na biżuterii, twarz. Byłam pewna, że słyszał moje szybko bijące serce, które chyba chciało mnie wykończyć. – Dalej nie wiem, jakim cudem się tam znalazł.
– Naprawiłem go, kiedy mi go oddałaś. – odparł, zaciskając szczękę, przez co rysy jego idealnej twarzy wyostrzyły się jeszcze bardziej. Przełknął ślinę, a jego jabłko Adama zadrżało. – Nawet nie wiem dlaczego.
– Kiedy zostawiłeś go w moim samochodzie? – zapytałam cicho, ponieważ niebywale mnie to interesowało.
Nathaniel, po moich słowach, uniósł na mnie swój wzrok, puszczając przywieszkę, która opadła na mój dekolt. Zacisnął usta w wąską linię, wkładając ręce do kieszeni jeansów. Znów przybrał minę i postawę, której nijak nie mogłam rozgryźć. Był taki skompilowany. Gubiłam się w każdym jego ruchu i słowie, a odnajdowałam dopiero w dotyku i uśmiechu.
– Kiedy jechaliśmy z Mią do szpitala. – odparł. – Ty kierowałaś, a ja siedziałem z nią z tyłu. Nawet nie wiem dlaczego to zrobiłem. Odkąd mi go oddałaś, nosiłem go w kieszeni i po prostu... chciałem żebyś go miała. Nawet wtedy, gdy nie mamy kontaktu. Wydawało mi się to lepszym pomysłem, niż oddanie ci go osobiście.
– Wiesz, nigdy nie miałam stuprocentowej pewności, że ten prezent jest od ciebie. – uśmiechnęłam się delikatnie. Nate parsknął cichym śmiechem, kiwając głową. Kochałam, gdy się śmiał.
– Tak, zrobiłem to raczej po cichu.
– Dlaczego? – zapytałam. – Dlaczego mi go dałeś?
Dłuższą chwilę nie odpowiadał. Być może nie spodziewał się takiego pytania, ale nieźle mnie to ciekawiło. W końcu ten prezent był dla mnie czymś niesamowitym. Był piękny, zapewne kosztowny, a na dodatek był od niego. Specjalnie dla mnie. Kiedy już myślałam, że nie doczekam się odpowiedzi, westchnął, wzruszając ramionami.
– Tylko ty wiesz o moim drugim imieniu. – odparł zmęczonym tonem. – Zwykle przyjaciele wiedzą o mnie najwięcej, ale odkąd się pojawiłaś... coś się zmieniło. Uznałem więc, że to będzie pewnego rodzaju pamiątka. Co jest dziwne, bo nie jestem fanem sentymentów.
– Jest najlepszym prezentem, jaki dostałam w całym swoim życiu. – przyznałam szczerze, siląc się na uśmiech. – Gabrielu. – dodałam z rozbawieniem, na co teatralnie przewrócił oczami. – No co? To imię jest cudowne.
– Jest okropne. – westchnął cierpiętniczo. – Co jak co, ale moja matka nie miała drygu do wymyślania imion. Najpierw skrzywdziła mnie Nathanielem, a potem jeszcze Gabrielem.
– Ale od Nathaniela proszę mi się odczepić! – zarządziłam poważnie, ponieważ nie było lepszego imienia. Nie. Było. Ponownie zmarszczył w grymasie twarz, ale tego nie skomentował.
– Wiesz już, co dalej? – zapytał, zmieniając temat. Uniosłam brew, posyłając mu pytający wyraz twarzy. – Co dalej planujesz? Zostajesz w końcu w Culver City?
Po jego słowach, spuściłam wzrok, cofając ręce. Zaciągnęłam nosem, nie za bardzo wiedząc, co mam odpowiedzieć, ponieważ nie spodziewałam się od niego takiego pytania. Założyłam ręce na klatce piersiowej, zaciskając swoje palce na ramionach. Ten temat nie był dla mnie łatwy, bo od razu moje myśli powracały na ten nieprzyjemny tor problemów, podejmowania decyzji i całego innego gówna. Czułam jego intensywny wzrok na swojej twarzy, a ja sama nie miałam odwagi, aby na niego spojrzeć. Sama nie wiedziałam dlaczego. Może nie chciałam, aby wiedział, jak ciężko mi było. Kolejne sekundy uciekały, a ja czułam, że muszę w końcu coś powiedzieć, aby nadmiar uczuć i myśli nie rozsadził mnie od środka.
– Nie wiem. – przyznałam szczerze, wzruszając ramionami i jeszcze mocniej obejmując się rękoma. – Z jednej strony chciałabym, ale nie wiem do końca, jakby to miało wyglądać. – westchnęłam, pierwszy raz będąc zupełnie szczerą. W końcu uniosłam głowę, spoglądając w jego oczy. – Mam dość tych pytań, jak się czuję. Słuchania, że wszystko będzie dobrze. W Culver City stoję w bezpiecznym miejscu, ale jednak się nie ruszam. Mama zawsze chciała, abym razem z Theo wyjechała do Maine. Do jednego z tamtejszych uniwersytetów. – uśmiechnęłam się blado, spuszczając wzrok na swoje buty. – To było jej marzenie, a i ja sama zawsze chciałam się stąd wyrwać. Jednak nigdy nie chciałam i nadal nie chcę zostawić tu bliskich. – westchnęłam. Ta sytuacja była okropna. – Dlatego nie wiem, co mam robić dalej. Czy zostać w Culver City, czy wyjechać do szkoły oddalonej o tysiące kilometrów.
– To proste. – mruknął nagle oczywistym głosem, na co z pełnym politowania uśmiechem, uniosłam jedną brew, posyłając mu spojrzenie. Był jak zwykle opanowany, a jego puste oczy wwiercały się w moje tęczówki.
– Och, tak? – skinął głową. – To co mam zrobić?
– Masz być tam, gdzie będzie ci lepiej. – odparł, powodując moje ciche jęknięcie.
– To nie jest takie prost...
– Nigdy nie będzie. – przerwał mi z pełną powagą. – To zawsze będzie trudne. Gdy ona odeszła, będzie jeszcze trudniej. Nigdy nie przestanie boleć. Ludzie nie mają racji mówiąc, że będzie lepiej i zapomnisz. Nie będzie lepiej i nie zapomnisz, a po prostu się z tym pogodzisz. Zawsze będziesz to czuła, ale w końcu nauczysz się z tym żyć. I musisz to zrobić w miejscu, w którym będziesz szczęśliwa, bo jesteś jedną z niewielu osób, które naprawdę na to zasługują. – nie wiem, w którym momencie jego wypowiedzi, przestałam oddychać i ze ściśniętym sercem tylko na niego patrzyłam. A on pozostał poważny i skupiony. – Już dawno nie miałem w swoim życiu kogoś tak dobrego. Zawsze myślisz najpierw o innych, a potem o sobie, jednak w tym przypadku, musisz postawić tylko na siebie.
– W Maine mogę zacząć od nowa, tak jak zawsze pragnęła tego mama, ale tutaj mam wszystko. Przyjaciół, życie... – tutaj mam ciebie.
– Tej decyzji nikt za ciebie nie podejmie. – westchnął. – Sama musisz to zrobić.
Nigdy nie sądziłam, że dorosłość będzie tak cholernie trudna, ale tak już było. Dorosłość to pogodzenie się z decyzjami, które nie zawsze są odpowiednie, ale właściwie. Dorosłość była jak burza. Chwilę przed nią, coś zapowiadało jej wizytę, ale nikt nigdy nie wiedział, kiedy dokładnie uderzy. Przychodziła niespodziewanie i odbierała człowiekowi to, co najcenniejsze. Odbierała dzieciństwo, nie pytając o pozwolenie. I jeszcze nie wiedziałam, co zrobię. Czy wyjadę tak, jak tego chciała, aby odciąć się od bólu i wspomnień, które w Culver City będą ze mną już zawsze, czy zostanę w tym wszystkim. Wiedziałam jednak, że tamtej nocy chcę być przy chłopaku, dla którego całkowicie oszalałam.
Uśmiechnęłam się delikatnie, kiwając głową. Chłopak zacisnął usta w wąską linię i również to zrobił. Jego mina jak zwykle nie ukazywała zbyt wiele. Była taka zimna i ponura, ale wtedy wiedziałam, że mówił szczerze. To była moja decyzja i nikt nie mógł na nią wpływać, a ja byłam mu tak cholernie wdzięczna za wsparcie. Cóż, może wewnętrznie chciałam, aby poprosił, bym została, ale tego nie uczynił. Zrobił to, czego od małego mi zabraniano. Pozwolił mi samodzielnie zdecydować. I choć nie okazał przy tym żadnej najmniejszej emocji, coś w moim środku podpowiadało mi, że i jemu byłoby choć odrobinę przykro, gdybym chciała wyjechać. Cóż, albo po prostu chciałam, by tak było.
– W takim razie, chodź popatrzeć na twoje wszystko. – mruknął, aby rozluźnić nieco atmosferę. Delikatnie się uśmiechnęłam, z ciepłem spoglądając w jego oczy.
Właśnie na to patrzę.
– Tak, chodź. – poparłam go, na co podszedł do teleskopu. Uważnie śledziłam jego ruchy, wciąż z uśmiechem na ustach.
Tak niesamowicie cieszyłam się, że dane było mi poznać tak dobrego człowieka.
– Doceń moje starania. Wnosiłem to dziadostwo sam po tej cholernej drabinie. – burknął, na co parsknęłam śmiechem.
– Skąd go wytrzasnąłeś? – zapytałam, podchodząc bliżej. Brunet uniósł głowę, a jego brwi zafalowały dwuznacznie, co wywołało u mnie jeszcze większy śmiech. Chryste, od tak dawna szczerze się nie śmiałam.
– Mam urok osobisty. – odrzekł. – I znajomości.
– I skłonność do głupich pomysłów. – dodałam, ale mimo tego, podeszłam do jego boku, kiedy poprawiał małą lunetę celowniczą. Bez słów stanęłam tuż obok niego, kładąc swoją brodę na jego ramieniu i obserwując jego poczynania.
Tamtej nocy znów patrzyłam na moje wszystko. Jednak nie były to gwiazdy, a ten wysoki chłopak obok, który był dla mnie każdą definicją szczęścia. Na przestrzeni lat, pozmieniało się wiele rzeczy. Wystarczył rok, aby zupełnie obcy mi człowiek stał się dla mnie moją własną definicją wszystkiego. I właśnie wtedy przypomniałam sobie słowa babci, która jak najszybciej kazała wyjechać mi z tego miasta, zanim całkowicie mnie ono pochłonie. Ono, albo ktoś, kto w nim mieszka. Jednak było za późno, ponieważ znalazłam coś, dla czego przepadłam.
Przepadłam dla Nathaniela Gabriela Sheya. Zostałam stracona, ale czymże jest życie bez zagubienia?
***
– Vic! – wesoły głos dotarł do moich uszu, a sekundę później, już tkwiłam w niedźwiedzim uścisku pewnej brązowowłosej dziewczyny. Uśmiechnęłam się delikatnie, ponieważ naprawdę tęskniłam za jej osobą. Również ją objęłam, jednak z mniejszą siłą, ponieważ jej dorównywał mało kto. – Ależ ja się za tobą stęskniłam. Tak długo cię nie widziałam!
– Ja też tęskniłam. – odparłam szczerze.
Laura odsunęła się o krok, spoglądając na mnie z ciepłem w oczach, które całkowicie mnie rozczuliło. Również przeskanowałam ją wzrokiem i musiałam przyznać, że na szczęście wyglądała dużo lepiej. Jej siniaki i stłuczenia ładnie się wygajały, pozostawiając po sobie jedyne żółte ślady. Na jej twarzy było widać trochę tego zmęczenia i zmarnowania przez tak długi pobyt w szpitalu, ale wszystko nadrabiała pięknym uśmiechem, który rozświetlał cały pokój. W końcu to Laura Moore. Palce jej prawej dłoni zacisnęły się na mojej, ponieważ jej druga ręka nadal tkwiła w stabilizatorze. Jej tęczówki zalśniły, jednak chwilę potem zauważyłam w nich nutkę współczucia. Dziewczyna zacisnęła wargi w wąską linię, a następnie cicho westchnęła.
– Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. – mruknęła cicho drżącym głosem, a po jej smutnych oczach i tonie, jakim wypowiadała te słowa, wiedziałam, że mówiła w stu procentach szczerze. Przełknęłam rosnącą gulę a gardle, a następnie wymusiłam miły uśmiech, kiwając głową. – Trzymasz się jakoś?
– Staram się jakoś dawać radę. – skłamałam, a nieprzyjemne uczucie w klatce piersiowej nasiliło się. – Dziękuję. – skinęłam głową, na co ponownie mocno mnie objęła.
– Bardzo cię przepraszam, że nie byłam na pogrzebie, ale nie pozwolili mi opuścić szpitala... – zaczęła gorączkowo się tłumaczyć, na co natychmiast ją od siebie odsunęłam, a następnie poważnie spojrzałam w jej lśniące smutkiem i wyrzutami sumienia oczy.
– Nawet nie chcę tego słyszeć. – powiedziałam stanowczo, ponieważ nie miała prawa nawet tak mówić. – Przeżyłaś bardzo ciężki wypadek. To ja przepraszam, że nawet nie zadzwoniłam.
– Vic, przestań. Każdy rozumie to, co się stało. – westchnęła smętnie, łapiąc mnie za dłoń i ciągnąc w stronę łóżka. – Dotknęła cię tragedia.
Skinęłam głową, chcąc odejść od tematu, przez który miałam ochotę znów zacząć wrzeszczeć. Wymusiłam w sobie blady uśmiech, siadając obok Laury na jej szpitalnym łóżku. Po rozmowie z Mią i Chrisem, którzy powiedzieli mi, że Moore będzie mogła opuścić w końcu szpital, stwierdziłam, że muszę ją odwiedzić. W końcu tyle się nie widziałyśmy. Załapałam się akurat na jej wyprowadzkę. Brunetka była już ubrana w swoje ciuchy, a jej sala, w której leżała przez prawie trzy tygodnie, lśniła czystością. Wszystkie jej rzeczy spakowane zostały do dużej walizki stojącej obok łóżka oraz podręcznej torebki. Rozejrzałam się po niemal pustym pokoju, który już czekał na kolejnego pacjenta.
– Matt i Scott wszystkim się zajęli. – powiedziała Laura, ściągając na siebie moją uwagę. – Spakowali mnie, a jak tylko chciałam podejść do walizki, do zaczynali się drzeć i kazali mi wracać do łóżka. – cicho zaśmiałam się na jej pełne oburzenia słowa. – Nienawidzę siedzieć bezczynnie, a jedynie to robię od trzech tygodni! To frustrujące.
– To zrozumiałe, że się o ciebie martwią. Wszyscy się martwimy. – rzekłam, na co cicho westchnęła, kręcąc głową. Jej wysoki kucyk, w którym uwiązane zostały jej długie, brązowe włosy, zafalował na ten ruch. – Nie możesz się przemęczać.
– Chcę już stąd wyjść. – jęknęła. – Wrócić do domu i zacząć normalnie żyć.
– A gdzie są chłopcy? – zapytałam. Kiedy przyszłam nie było ich w sali, a wiedziałam, że gdzieś się tam kręcili. W końcu trzeba było załatwić wszystkie sprawy związane z wypisem Laury. Dziewczyna westchnęła, poprawiając stabilizator na swojej ręce.
– Scott poszedł do mojego doktora, a Matt po wózek, abym, jak to stwierdził „nie musiała się za bardzo przemęczać". – Moore uniosła swoją sprawną dłoń, a następnie poruszyła palcem środkowym i wskazującym, tworząc cytat w powietrzu, który idealnie dopasował się do ironii, jaka siedziała w jej głosie. Znów się uśmiechnęłam, kręcąc delikatnie głową. Czasami byli naprawdę kochani. – Mogę normalnie chodzić, a nawet chcę się poruszać, ale oczywiście, według nich, przejście dwustu metrów na parking będzie dla mnie czymś niewykonalnym i zemdleję cztery razy po drodze.
Nie mogąc wytrzymać, roześmiałam się cicho, a po chwili dołączyła do mnie również Laura. Naprawdę mi jej brakowało. Ich wszystkich. Cieszyłam się, że było z nią znacznie lepiej, ale rozumiałam obawę chłopaków. Wszyscy przeżyliśmy koszmar, kiedy doszło do wypadku, a Scott odczuł to najmocniej. Matt również cierpiał. W końcu Laura była dla niego jak rodzona siostra i może często się kłócili o byle pierdoły i przedrzeźniali na każdym kroku, ale prawda była taka, że to on omal nie oszalał, kiedy czekał pod drzwiami, gdy ją operowali. Po naszym rozbawieniu, między nami znów zapanowała cisza, podczas której napawałyśmy się swoim towarzystwem. Obserwowałam beżową ścianę przed sobą, gdy nagle poczułam jej wzrok na swojej twarzy. Unosząc brew, spojrzałam na jej niezidentyfikowaną minę.
– Długo byłam odcięta od tego, co się dzieje... – zaczęła cicho, spuszczając swój wzrok. – Mimo że reszta mnie czasem odwiedzała, dobrze wiem, jak ciężko jest im wszystkim.
– Taak, nie jest to zbyt dobry okres dla każdego z nas. – westchnęłam, bawiąc się swoimi palcami i wyginając je we wszystkie strony.
– Wszyscy się od siebie oddaliliśmy.
Każdy z nas dostał od życia niesamowicie bolesnym ciosem prosto w twarz. Każdy miał swoje zmartwienia i rozterki, którymi nie chciał obarczać innych, toteż nic nie mówił. Prawda była taka, że wszyscy się od siebie odsunęliśmy. Po śmierci mamy całkowicie zamknęłam się w sobie, nie dopuszczając nikogo. Mój brat dokładnie tak samo. Mia przeżywała swoje koszmary, w których pomagał jej Luke. Jasmine chowała się, przytłoczona smutkiem Theodora i tym, że nie może mu pomóc. Laura tkwiła w szpitalu, a Matt i Scott trwali wciąż przy niej. Chris miał swoje zmartwienia odnośnie wyjazdu. Do tego dochodziły jeszcze studia i wybory uczelni. Sam Nate odsunął się w cień. Prawdę mówiąc, byliśmy sto mil od siebie. Więź, która nas wszystkich połączyła, gdzieś uleciała. Albo po prostu to dorosłość ją zabrała.
– A będzie tylko gorzej. – szepnęła prawie bezgłośnie, na co ze zdziwieniem na nią spojrzałam. Co jak co, ale takich słów się od niej nie spodziewałam.
Moore nie patrzyła na mnie, ale swój smętny wzrok wbijała w ścianę naprzeciw. Bez uśmiechu wyglądała na zmęczoną życiem, ale może po prostu taka była? Tyle przeszła... my wszyscy tyle przeszliśmy. Jej oczy nie błyszczały już jak jeszcze kilka minut wcześniej, a były matowe i tak bardzo do niej nie pasowały. Jej postawa diametralnie się zmieniła. Czułam jej spięte mięśnie i powagę, co nieco mnie zaniepokoiło. Czujnie wpatrywałam się w jej ładny profil, czując przyśpieszone bicie swojego serca. Przełknęłam ślinę, aby zwilżyć jakoś suche gardło.
– Co masz na myśli? – zapytałam niepewnie, chociaż prawda była taka, że chyba bałam się odpowiedzi.
Przez dłuższy czas milczała, aż w końcu cierpko westchnęła, powolnie mrugając. Znów odwróciła głowę w moją stronę, a nasze spojrzenia skrzyżowały się.
– Chris wyjeżdża, prawda? – zapytała, na co skinęłam głową. Nie miałam pojęcia, skąd o tym wiedziała, ale może sam Chris poinformował już wszystkich. Byłam w tyle z niektórymi informacjami. – Do Paryża?
– Tak. – przyznałam, ponownie czując nieprzyjemny uścisk gdzieś głęboko mnie. To również był ciężki temat. Laura uśmiechnęła się cierpko, kręcąc głową. – Ale nie rozumiem. Przecież...
– Ja i Scott również wyjeżdżamy z Culver City.
Po jej słowach zamarłam, nie wiedząc, jak mam odpowiedzieć. W pierwszej chwili myślałam, że żartowała, ale brązowowłosa pozostała w pełni poważna. Nie patrzyła na mnie, a w pusty punkt przed sobą. Zaciskała swoje chude palce na rąbku swojego różowego swetra i gołym okiem widać było, jak ciężko znosiła samo powiedzenie mi o tym. Nie rejestrowałam tego. Cholernie ciężko było mi w to uwierzyć. Przecież to był ich dom. Ciężko było mi sobie wyobrazić to miasto bez tej dwójki. Mieli tu rodziny... pokręciłam głową, ponieważ mój mózg nie przyswajał tej informacji. Co jakiś czas otwierałam i zamykałam wargi, ale żadne słowa nie chciały opuścić moich ust. W końcu tchnęłam cicho, spoglądając ciężkim wzrokiem przed siebie.
– Ale jak to? – zapytałam cicho, czując to ponowne, nieprzyjemne ukłucie. Laura wzruszyła ramionami.
– I ja i Scott mamy przeszłość. – zaczęła, spoglądając na mnie kątem oka. – I jej nie zmienimy. Robiliśmy głupie rzeczy, które mają swoje konsekwencje. I one magicznie nie znikną. – z każdym kolejnym słowem jej głos załamywał się coraz bardziej. – W Culver City nigdy nie zaczniemy od nowa. Tu ciągle będzie się coś działo. Jasne, to fajne za dzieciaka, ale nie, kiedy chcesz dorosnąć. A prawda jest taka, że my wszyscy nie jesteśmy już bandą nastolatków. – wyszeptała, milknąc na kilka sekund. – Nie chcę szukać osoby, która jest odpowiedzialna za ten wypadek i nie chcę w kolejnym uczestniczyć. Mogę już nie mieć tyle szczęścia.
– Więc po prostu odchodzicie? – wyszeptałam z lekkim niedowierzaniem, marszcząc brwi. Laura westchnęła, przymykając powieki.
– Chcemy zacząć od nowa. – westchnęła. – Ułożyć sobie życie. Pójść na lepszą uczelnię, znaleźć dobrą pracę, zacząć myśleć przyszłościowo. Chcę zacząć myśleć o tym, co muszę dopisać do listy zakupów, a nie o tym, czy mój chłopak dogadał się z ludźmi, którzy zajmują się takim nielegalnym syfem, że nawet nie chcę o tym myśleć. Vic, wszyscy dobrze wiemy, że ten wypadek to nie była przypadkowa sprawa. – wyszeptała, chowając twarz dłoniach. – Mam dość życia w tym gównie. A Culver City takie jest. Ciągnie cię na dno. Ludzie ciągną cię tu na dno i to nie tylko ci, którzy mają przypisaną łatkę tych złych.
– Reszta o tym wie? – zapytałam zdławionym tonem.
– Matt wie. – odparła. – On sam planuje gdzieś się przenieść. Jego ojciec mieszka dwie godziny drogi stąd. Już dawno chciał, aby z nim zamieszkał. Reszcie jeszcze tego nie powiedzieliśmy. Mamy zamiar zrobić to dzisiaj.
– A wasze rodziny?
– Moi rodzice już dawno chcieli, abym przeniosła się do większego miasta. Uważają, że tam znajdę lepszą pracę. Chcieli, abym wyjechała na studia, ale ja zdecydowałam się zostać. Nie popełnię jeszcze raz tego samego błędu. Wiem, że tu są wszyscy moi bliscy i płakać mi się chcę na samą myśl zostawienia Jasmine, Nate'a, ciebie... chociaż pewnie ty sama teraz nie wiesz, czy tu zostać, czy jednak odejść.
Ze zdziwieniem uniosłam brwi, słysząc jej wypowiedź. Widząc moją reakcję, cicho się zaśmiała, kręcąc głową.
– Ostatnio odwiedziła mnie Mia i mówiła, że się zastanawiasz nad jakąś uczelnią w Maine. – wyjaśniła. – To prawda?
– Tak. – odparłam, a przez tę rozmowę poczułam się naprawdę źle. Wszystko się rozpadało. Krok po kroku. Jak słaby domek z kart. – Tak naprawdę, nie mam pojęcia co robić.
– Rozumiem cię, Vic. – szepnęła, układając swoją dłoń na moim ramieniu. – Najważniejsze, żebyś to ty była szczęśliwa. Ciężko będzie mi opuścić przyjaciół, ale wiem, że będziemy się widywać. I wiem, że oni poprą naszą decyzję. Chcemy zacząć być w stu procentach szczęśliwi. Może to egoistyczne, ale to już ten moment, aby zacząć martwić się o siebie. Wszyscy jesteśmy rodziną i to się nie zmieni, ale jeśli czegoś chcemy, musimy po to sięgać. Nawet jeśli tym czymś jest wyjazd i opuszczenie bliskich. Takie jest życie i to jest właśnie podejmowanie decyzji, które nie mogą ograniczać się jedynie do jednej osoby, dla której chcesz zostać.
– To jest tak cholernie ciężkie. – westchnęłam zmęczona, zamykając oczy, ponieważ poczułam szczypanie pod powiekami. Nagle Laura zacisnęła jeszcze mocniej swoja dłoń na moim barku w spierającym geście.
– Czasami trzymamy się czegoś tak mocno, że sprawia nam to więcej bólu i cierpienia, niż wtedy, gdybyśmy to puścili.
Uchyliłam lekko powieki, a mój obraz stał się rozmazany. Zaciągnęłam nosem, patrząc na Laurę, która blado się uśmiechnęła, kiwając głową. Nasza rozmowa jednak zakończyła się w tym miejscu, ponieważ drzwi sali nagle otworzyły się z hukiem, a do pomieszczenia wjechał z wyraźnym zadowoleniem Matt na wózku inwalidzkim. Zaraz za nim szedł Scott, trzymając niebieską teczkę. Zacisnęłam szczękę, hamując upust emocji, a kiedy mnie dostrzegli, na ich twarzach pojawiły się szczere uśmiechy. Ja również to odwzajemniłam, chociaż w żadnym wypadku nie mogłam nazwać go szczerym.
Wszystko się sypało.
Krótką chwilę porozmawiałam z chłopcami, starając się zamaskować jakoś podły humor. Ani Laura, ani ja nie wspomniałyśmy o naszej rozmowie i przeprowadzce. Następnie całą trójkę odprowadziłam aż na sam parking. Pożegnałam się z nimi, po czym ruszyłam w stronę swojego samochodu, kiedy już odjechali. Objęłam się ramionami, patrząc na swoje czarne trampki, których podeszwy szurały o cegły, którymi został wyłożony teren. Miałam tak cholerny mętlik w głowie i było mi jeszcze gorzej, niż przed odwiedzinami. Oczywiście, że cieszyłam się z widoku Laury, ale każdy temat był ciężki. Nie mogłam ich winić. Chcieli spokoju i szczęścia, a w tym cholernym mieście go nie mieli. A czy ja miałam?
W końcu dotarłam do swojego samochodu. W kompletnej ciszy wsiadłam do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Przez krótki okres z pustą miną wpatrywałam się w przednią szybę, nie myśląc tak naprawdę o niczym, gdy nagle poczułam na swojej twarzy czujne spojrzenie.
– Wszystko gra? – zapytał mój ojciec, siedzący na miejscu kierowcy, który przywiózł mnie do szpitala.
– Nie. – odparłam szczerze, po czym wysiliłam się na blady uśmiech i spojrzałam w jego zielone oczy. Jego mina była niezidentyfikowana, a wzrok cały czas utkwiony w mojej twarzy. Jedną rękę umieścił na kierownicy, a drugą na swoim udzie. – Ale to już chyba normalne. Dziwne by było, gdyby odpowiedź była twierdząca.
– Z Laurą wszystko w porządku? – zapytał mężczyzna, na co skinęłam, znów powracając do widoków parkingu za przednią szybą. – Więc o co chodzi?
– Wszystko się wali, tato. – odparłam szczerze, nie potrafiąc spojrzeń w jego stronę. Z całej siły zacisnęłam szczękę, hamując łzy, gromadzące się pod moimi powiekami. – Wszystko się zmienia.
– Witaj, dorosłość. – odparł cierpko, jednak nie kontynuował. Wiedział, że to i tak nie pomoże. Bez zbędnych słów odpalił auto i zaczął wyjeżdżać z parkingu.
W zupełnej ciszy oparłam głowę o zagłówek, obserwując znajome mi ulice za szybą. Skanowałam każdy najmniejszy kawałek miasta. Zadbane domki, równe ulice, ludzi na chodnikach, otwarte sklepy i neonowe szyldy. Wychowałam się w tym mieście, nie wiedząc, ile zła w nim było. A kiedy ktoś mi je w końcu pokazał, w dziwny sposób to mnie zauroczyło. Była to relacja iście toksyczna, ale im więcej mroku odkrywałam, tym bardziej w to wpadałam. Mogłam zatrzymać się, kiedy nie było jeszcze za późno. Ale tego nie zrobiłam. Aż w końcu zabrano mi wszystko.
– Tato? – zapytałam nagle, wiedziona głupim instynktem. A może...?
– Hm? – mruknął, skręcając w ulicę prowadzącą do naszego domu.
Bo czy mogłam stracić coś jeszcze?
– Chciałabym zobaczyć się z tym facetem, który spowodował wypadek mamy.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, atmosfera panująca między nami zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Ale ja ani drgnęłam. Moje serce nawet na chwilę nie przyśpieszyło. Nie poczułam niczego w przeciwieństwie do mojego ojca, który wlepił we mnie swój zdezorientowany wzrok. Z niewzruszoną miną popatrzyłam na jego skupioną we mnie twarz. Przez dosłownie kilka sekund toczyliśmy ten niezrozumiały kontakt wzrokowy, aż w końcu tato westchnął, powolnie zatrzymując auto. Bez zastanowienia wjechał na cudzy podjazd przy jakimś domu, zatrzymując auto. Między nami zawisła ciężka cisza. Nie odezwał się, ani mnie nie potępił, co jak sądziłam, chciał zrobić. Swój poważny wzrok wbijał w kierownicę, na której zaciskał swoje palce. A ja nadal pozostałam obojętna i z mocą wpatrywałam się w jego profil. Chciałam tego.
– Dlaczego teraz? – zapytał w końcu cichym i burkliwym tonem, nawet na mnie nie patrząc. – Przecież nie chciałaś tam jechać.
Wzruszyłam ramionami, nie wiedząc do końca, jak odpowiedzieć na to pytanie. Nie znałam na nie odpowiedzi. To był głupi instynkt. Cichy głosik w mojej głowie podpowiadał mi, że to ten czas. Że jestem gotowa, aby go zobaczyć.
– Nie mogę tego odwlekać w nieskończoność.
– Nie musisz tego robić. Nie ma żadnego przymusu...
– Wiem. – przerwałam mu, skupiając wzrok na desce rozdzielczej przed sobą. Zacisnęłam szczękę, starając się poukładać jakoś racjonalnie w głowie to, co tworzyło jeden wielki chaos. Czułam jego uważne spojrzenie na swojej twarzy. Czułam nasze spięcie i coś podpowiadało mi, że to nie skończy się dobrze.
To nigdy nie kończyło się dobrze.
– Ale jeśli teraz się z nim nie spotkam, nie będę mieć już odwagi, aby zrobić to w przyszłości. – wyszeptałam chrapliwym tonem, przymykając opuchnięte powieki i spuszczając głowę. Fotel, na którym siedziałam, stał się strasznie niewygodny, a mi samej zrobiło się dziwnie duszno. – Chcę zobaczyć twarz człowieka, który mi ją odebrał. Spojrzeć mu w oczy i przestać się bać. Chcę się na to odważyć. Chcę być w końcu tą silniejszą, tato.
Mężczyzna dłuższą chwilę nie odpowiadał, więc powolnie otworzyłam oczy, patrząc na niego zbolałym wzrokiem, który wyrażał moją bezsilność. Zblokowałam z nim spojrzenie, jednak w jego zielonych oczach nie potrafiłam wyczytać niczego konkretnego. Patrzył na mnie z niezidentyfikowanym błyskiem w oku. Z rozczuleniem? Naganą? Dumą? Sama do końca nie wiedziałam, ale wiedziałam, że byłam gotowa w końcu stawić temu czoła. W tym naszym krótkim momencie, w którym słowa zastępowały spojrzenia, poczułam, że jestem na tyle silna, aby walczyć. Że oni wszyscy mi pomogą. Moja rodzina.
Tato, po kilkudziesięciu sekundach dłużącej się ciszy, uniósł smętnie lewy kącik ust, wykrzywiając je w bladym uśmiechu. Następnie zacisnął je w wąską linię i przeniósł wzrok na przednią szybę. Skinął niemal niezauważalnie głową i wrzucił wsteczny, po czym wyjechał z podjazdu. Jednak nie kierował się już w stronę domu, a w stronę komisariatu.
Co czuje człowiek, który jedzie zobaczyć kogoś, kto odebrał życie najbliższej mu osobie? Nie jestem do końca pewna. Podejrzewałam, że poczuję wszystko. Różną gamę emocji. Od złości i frustracji do rozżalenia i smutku. Ale ja nie poczułam nic. Wydawało mi się, że jestem jak niezapisana kartka papieru. Niczym nieskalana. To było tak irracjonalne. Każda kolejna minuta jazdy była dla mnie jak godzina. Chciałam go jak najszybciej zobaczyć. Nie wiem, może obawiałam się, że nagle opuści mnie ten przypływ odwagi. Chciałam spotkać się z nim, spojrzeć w jego oczy i... właśnie. I co wtedy? Nie miałam na to konkretnego planu. Wstając rano z łóżka nie pomyślałabym, że zdecyduję się na taki krok. Chciałam, aby był przy mnie Theo, ale on jeszcze przy pierwszej propozycji ojca, aby spotkać się z tym człowiekiem, jasno zaznaczył, że nie chce go nigdy widzieć. Ja do tej pory uważałam tak samo. Dlaczego więc tak bardzo się to zmieniło?
Dopiero wchodząc na komisariat coś poczułam. Czułam się jak we śnie. Nie pamiętałam, jakim cudem przeszłam przez długie korytarze tuż obok mojego ojca. Mijało nas wielu ludzi w brązowych mundurach. Niektórzy witali się z moim ojcem skinięciem głowy, inni wypowiadali miłe formułki. Czułam niektóre spojrzenia na sobie. Ale nie rejestrowałam tego. Patrzyłam pusto przed siebie, aż w końcu zatrzymaliśmy się w dużym pokoju. Stało tam kilka biurek, przy których pracowali policjanci i policjantki. Wszędzie walało się wiele papierzysk. Ktoś się śmiał, a ktoś stukał w klawiaturę komputera. Praca wrzała. A ja skupiałam się jedynie na nieprzyjemnych dusznościach i nogach jak z waty. I dopiero wtedy naszły mnie wątpliwości. Czy dam radę? Czy podołam?
– Poczekaj tu przez chwilę. – mruknął mój ojciec, stając naprzeciw mnie. Nerwowym ruchem poprawił swoją marynarkę, a następnie odchrząknął, rozglądając się. On również się denerwował. – Pójdę załatwić krótkie widzenie z Jimem.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć, więc tylko skinęłam. Ostatni raz czujnie na mnie spojrzał, po czym ruszył przez pokój, a następnie zapukał w drzwi prowadzące do jakiegoś nieoznaczonego pokoju. A ja zostałam sama. W mojej głowie nastało tysiące myśli. Zastanawiałam się, co mu powiem, gdy będę mieć okazję. Co powie mi on. Czy się odezwie? Czy przeprosi na winy? Serce waliło mi jak młotem, a obraz lekko się zamazywał. Przełknęłam ślinę, aby zwilżyć suche gardło, ale nie okazało się to zbyt dobrym ruchem, bo gdy tylko to zrobiłam, poczułam odruch wymiotny. Starałam się zapanować nad zawrotami w głowie i dusznościami, które mnie napadły. Wciągnęłam gwałtownie powietrze, aby dotlenić jakoś mózg, a wzrok umieściłam w otwartym oknie niedaleko mnie.
Jesteś silna. Dasz radę.
Minęło kilkanaście ładnych minut nim mój ojciec wrócił. Jednak po jego minie wnioskowałam, że nie miał dla mnie dobrych wieści. Westchnął ciężko, zatrzymując się naprzeciw mnie. Dłoń oparł o swoje biodro, po czym przetarł zmęczoną twarz. Każda sekunda milczenia była dla mnie jak coraz mocniej zawiązującą się pętla wokół szyi.
– I? – zapytałam wyczekująco, wbijając w niego pytające spojrzenie.
– Przenoszą go. – westchnął ciężko. – Dlatego nie można się z nim zobaczyć. Próbowałem, ale takie są procedury. Nie można się z nim kontaktować aż do procesu.
– A kiedy będzie proces?
– Za dwa miesiące.
Zaklęłam siarczyście pod nosem, co nie uszło uwadze mojego ojca, ale nawet tego nie skomentował. Akurat wtedy, gdy nabrałam odwagi, świat znów musiał sobie ze mnie zakpić. Ale może to i lepiej. Może tak miało być.
– A gdzie on teraz jest? – zapytałam. Ale nie musiał odpowiadać, bo odpowiedź przyszła sama.
Oboje, niemal w jednym momencie spojrzeliśmy na trzy osoby, które właśnie weszły do pomieszczenia. Wysoki, barczysty mężczyzna, wkroczył do środka w towarzystwie dwóch policjantów, którzy trzymali jego ramiona. W pierwszej chwili nie zareagowałam. Wydawało mi się, że to kolejny przestępca, ale potem spojrzałam na twarz mojego ojca, który wpatrywał się w niego z zaciśniętą szczęką. Na początku to do mnie nie doszło, ale kiedy zauważyłam ten żal, złość i rozgoryczenie w jego oczach, wtedy to zrozumiałam. To był on.
Z rozchylonymi ustami, znów na niego spojrzałam. Stał po drugiej stronie całego pomieszczenia. W pierwszej chwili nawet nas nie zauważył. Policjanci nadal krążyli wkoło, zajęci swoją pracą. Dwóch funkcjonariuszy, którzy go przyprowadzili, zaczęło sprawdzać jego kajdanki, którymi był skuty. Czas się nie zatrzymał. Wszystko krążyło, ale dla mnie czas się zatrzymał. Uważnie obserwowałam jego wysoką sylwetkę. Był masywny oraz umięśniony, ale nieprzesadnie. Ubrany w czarne spodnie, tego samego koloru koszulkę oraz jeansową kurtkę. Na jego stopach widniały ciężkie, ciemne trapery. Bałam się spojrzeć na wyżej, ale zrobiłam to samoistnie. Jego przystojna twarz wykrzywiona była w nieco znudzonym grymasie. Wyglądał na trzydzieści kilka lat. Jasne, nieułożone włosy tworzyły nieład na jego głowie, ale coś w jego ostrym spojrzeniu, którym taksował całe wnętrze, sprawiło ciarki na moich plecach. To on.
Widziałam właśnie człowieka, który odebrał mi moją mamę. I najzabawniejsze było to, że nawet nie potrafiłam się poruszyć. Całkowicie mnie sparaliżowało, więc jedynie patrzyłam na tego faceta po drugiej stronie dużego pomieszczenia, przez którego tyle straciłam. Przez którego straciłam wszystko. A potem, stało się. Uniósł głowę, a jego wzrok zatrzymał się na mnie. Z tej odległości nie widziałam, jaki kolor oczu miał, ale wiedziałam, że to były te znienawidzone przeze mnie już na zawsze. Wszystkie funkcje w moim organizmie na tę jedną jedyną sekundę po prostu ustały. Znów wydawało mi się, że przestałam żyć. Z powietrzem zgromadzonym w płucach, które niemal mi rozrywało, wpatrywałam się w niego, zapamiętując w głowie jego gardzący obraz.
W pierwszej chwili zmarszczył swoje gęste brwi, obserwując mnie z niezrozumieniem. A potem, na dosłownie jedną sekundę, wstąpił na jego twarz cień zrozumienia. Nie znał mnie. Nie wiedział kim jestem. A może...? Ale to niemożliwe... Przecież...ale jeśli? Nie opuścił wzroku. Patrzył na mnie cały czas, kiedy policjanci ostatni raz upewnili się, że jest dobrze skuty, a następnie, łapiąc go za ramię, zaczęli prowadzić w stronę wyjścia z komisariatu, które... było obok mnie. Z każdym jego kolejnym ciężkim krokiem, mój oddech słabł, a gula w gardle się powiększała. Ale mimo tego i ja nie odwróciłam głowy. Zacisnęłam mocno szczękę, o mało nie łamiąc sobie zębów. Musiałam to wytrwać. Nie poddać się. Nie załamać. Patrzeć na kogoś, kto mi ją odebrał i cieszyć się z jego nieszczęścia.
– Poczekaj chwilę. – głos mojego ojca dotarł do moich uszu, ale wydawało mi się, że oddzielała nas wielka, gruba ściana, bo wszystko było takie niewyraźne. Dotyk, zapach, słuch. Potrafiłam skupić się jedynie na nim. Na tej bestii.
Nim się zorientowałam, mój ojciec ruszył w jego stronę. I choćbym chciała zrobić to samo, nie mogłam. Nie mogłam poruszyć chociażby małym palcem. Uważnie obserwowałam, jak mój tato podchodzi do trzech mężczyzn. Niemal poczułam ostrość spojrzeń, jakie między sobą wymieniali. Ten sukinsyn jednak niezbyt przejął się czymś, co mój ojciec do niego powiedział. Z tej odległości jednak nie mogłam tego usłyszeć. Następnie powiedział coś do jednego z policjantów, na co ten skinął. Razem z moim ojcem zaczęli o czymś rozmawiać, podczas gdy drugi z funkcjonariuszy ruszył przed siebie razem z więźniem. Był coraz bliżej. Uważnie obserwowałam jego sylwetkę, gdy posłusznie przemierzał kolejne centymetry.
Aż w końcu musiał przejść obok mnie. Niebieskie. Jego oczy były niebieskie. Jak wzburzone fale oceanu. Wydawało mi się, że wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Jeden krok. Drugi. Zapach piżma. Niezrozumiałe, ale zarazem tak zrozumiałe spojrzenia. Aż w końcu ten uśmiech. Niemal niewidoczny. Perfidny uśmiech, pełen zadowolenia, który rozlał się na jego pełnych wargach. A mówił on tylko jedno.
„Tak miało być".
A potem wszystko ustało, kiedy minął mnie, przenosząc wzrok na drogę przed sobą. Z gorącym oddechem, odwróciłam się w stronę korytarza, przez który przechodził. Moje płuca nie nadążały z wdychaniem i wydychaniem powietrza. Obserwowałam jego szerokie plecy, nie mając pojęcia, co się właśnie stało. Mroczki przed oczami zasłaniały mi obraz, a żółć stała już w moim gardle. Właśnie go widziałam. Widziałam człowieka, który odebrał życie mojej mamie.
Widziałam człowieka, który nie żałował.
***
Spotkanie na komisariacie wstrząsnęło mną na tyle, że nie potrafiłam myśleć o niczym innym, ani oddać się jakimś innym zajęciom. Resztę dnia przesiedziałam w swoim pokoju, wgapiając się pusto w ścianę. Przed oczyma stał mi jedynie obraz tego wstrętnego... czegoś. Jego oczy oraz uśmiech. Po głębszych przemyśleniach zaczęłam żałować, że chciałam tego spotkania. To wszystko znów do mnie powróciło. Wszystkie te emocje, jakich doświadczyłam przy pogrzebie. Kiedy już to lekko ustało, a ja przyzwyczaiłam się do tego koszmarnego bólu, to wydarzenie znów wydrapało stare i niezabliźnione jeszcze rany. To było tak bardzo okropne, a jedynie czego chciałam, to aby ktoś to wreszcie uciszył. Aby zabrał choć cząstkę tego, co we mnie siedziało. Tego strachu, cierpienia i żalu. Chciałam tylko, aby ona była przy mnie. Tak, jak kiedyś. Tak, jak zawsze.
Musiałam odetchnąć, toteż zdecydowałam się wyjść z domu, aby pooddychać świeżym powietrzem. Byłam już na schodach, gdy usłyszałam otwieranie drzwi wejściowych. Wiedziałam, że to Theo. Po południu wyszedł w końcu z domu, co mnie naprawdę ucieszyło. Chciałam, aby chociaż przez chwilę poczuł się dobrze. Byłam niemal pewna, że poszedł spotkać się z Jasmine. Nie minęła chwila, a mój brat przeszedł przez szeroki łuk, wchodząc do salonu. Spojrzałam na niego, przeskakując kolejne trzy stopnie.
– Hej. – przywitałam się, na co skinął niemrawo głową, nawet na mnie nie patrząc. Zmarszczyłam brwi, przechylając lekko głowę. – Co tam? Gdzie był...
– Jestem zmęczony. – przerwał mi niezbyt miło, a jego blada twarz wykrzywiła się w grymasie niezadowolenie. Zblokował ze mną niezbyt przychylne spojrzenie. Jego brązowo-zielone oczy emanowały zimnem, a sińce wokół nich nadawały mu jeszcze więcej złowrogiego tonu. – Nie mam ochoty na rozmowy. Idę się położyć.
– Och, okej. – odparłam tylko, nie chcąc się z nim kłócić. Widać było, jak bardzo był nie w sosie. Nie miałam zamiaru drążyć. Chłopak, nie zaszczycając mnie ani jednym spojrzeniem, wyminął mnie, a następnie zaczął wspinać się po schodach. – Tato śpi u siebie. Nie budź go. – rzuciłam, patrząc na jego przygarbione plecy. – A ja wychodzę na spacer. A i oddzwoń do Ericka, bo dziś z nim rozmawiałam. Chciał pogadać również z tobą.
– Ta, okej. – odburknął, a kiedy wspiął się na sam szczyt. Nie minęło dziesięć sekund, a po domu rozniósł się tylko głośny trzask zamykanych drzwi.
– Kochany. – mruknęłam sama do siebie, przewracając oczami.
Po założeniu butów i wsadzeniu do kieszeni grubej, czarnej bluzy kluczy do domu i telefonu, wyszłam z domu. Świeże powietrze działało na mnie naprawdę kojąco. W Culver City w stanie Kalifornia, znów zapanował mrok. Było po jedenastej w nocy. Pojedyncze gwiazdy wraz z wielkim księżycem w pełni, oświetlały domy, podwórka i puste ulice. Lubiłam takie momenty, mimo iż czasami się ich bałam. Nie byłam fanką samotnego włóczenia po nocy, ponieważ ludzie byli różni, a świrów nie brakowało. Ale lubiłam to wszystko wokół. Odgłos moich podeszw odbijających się od asfaltu, mój oddech i ciszę wokół. Lekki wiaterek owiewał moją zmęczoną, niepomalowaną twarz, rozwiewając rozpuszczone włosy. Lubiłam te momenty, w których słyszałam tylko siebie, nie wypowiadając ani jednego słowa.
Chodziłam tak kilkanaście minut, nie myśląc za wiele o niczym, aż moim oczom ukazał się przystanek, pod który właśnie podjeżdżał jeden z autobusów. Zmarszczyłam brwi, z zastanowieniem wpatrując się w wielki, niebieskobiały pojazd, z którego wysiadła pewna pani w starszym wieku razem z jakimś mężczyzną. Trzymając się za ręce, skierowali się w przeciwną stronę. Z rękoma w kieszeniach bluzy, przystanęłam, wpatrując się w autobus, który przygotowywał się do odjazdu. A gdyby tak...?
Niewiele myśląc, biegiem ruszyłam w jego stronę. Moje nogi oraz płuca płakały, ponieważ od bardzo dawna nie wykonywałam tak gwałtownych ruchów. Nie wiem, co sobie wtedy pomyślałam. Cholera, chyba o niczym tak właściwie nie myślałam. A takiego chwile nie zdarzały mi się często. Kiedy autobus miał już odjechać, szybko podbiegłam do drzwi, naciskając czerwony przycisk obok. Przeszklone drzwi w automatycznie się otworzyły, a ja wskoczyłam do oświetlonego środka, omal nie dostając zawału. Mimo że dystans nie był długi, to było naprawdę męczące. Kiedy wejście znowu się zamknęło, odetchnęłam głęboko, rozglądając się. Autobus był prawie pusty. Prócz mnie znajdowała się tam jeszcze jakieś dwie nastoletnie dziewczyny, trzymające się za ręce, na które z niesmakiem patrzyła starsza kobieta w czerwonym berecie z antenką. Miejsce z przodu zajmował pewien mężczyzna w średnim wieku, a obok niego siedział około czteroletni chłopczyk, obserwując swoje buty.
Szybko usiadłam na jednym z wolnych siedzeń, z daleka od wszystkich ludzi. Nie lubiłam jeździć bez biletu, ale wydawało mi się, że o tej godzinie, kontrolerzy nie będą mnie nękać. Nawet nie wiem, dokąd chciałam jechać. Ale to nie miało znaczenia. Wygodniej oparłam się o jedną z szyb, obserwując dobrze mi znane widoki. Nie miałam pojęcia, którędy jeździł ten autobus, ale to nie było istotne, bo w końcu odczułam dziwny spokój. Na pierwszy przystanku wysiadła starsza pani, klnąc pod nosem na dwie dziewczyny, które rozmawiały ze sobą, cicho chichocząc i skradając sobie nieśmiałe buziaki, co w żaden sposób nie można było nazwać nieprzyzwoitym. Na następnym zaś, pojazd opuściła para. W środku, prócz kierowcy i mnie, był jedynie ojciec z synem. Znaczy, wydawało mi się, że to ojciec i syn. Pomrugałam powolnie, obserwując tę dwójkę. Mężczyzna w garniturze cały czas pisał coś na swoim telefonie, a mały, brązowowłosy chłopczyk usilnie starał się mu coś powiedzieć. Facet jedynie machnął ręką, nawet na niego nie patrząc, na co dzieciak skulił się, milknąc.
Westchnęłam smętnie. Dlaczego my, ludzie, tak bardzo nie doceniamy tego, co mamy? Kolejne dziesięć minut i cztery przystanki dalej, pojazd się zatrzymał. Dwójka pozostałych osób przygotowywała się już do wyjścia, a ja zastanawiałam się, czy w ogóle wiem, gdzie jestem. Nie powiem, zaczęłam się delikatnie obawiać, ponieważ chyba był to ostatni kurs autobusu, a ja byłam naprawdę daleko od domu. Niepewnie patrzyłam w okno, aż w końcu spojrzałam z opóźnionym refleksem na neon niedaleko. Oczywiście! Szybko wysiadłam z autobusu, mijając się z dzieciakiem, który wlekł się za tym facetem, który nosem wciąż siedział w telefonie. Zarzuciłam kaptur na głowę, oraz wcisnęłam ręce do kieszeni, kierując się w stronę dobrze znanego mi baru, w którym pracował Luke, a co za tym szło, kamienicy Sheya. Kiedy już się przed nią znalazłam, spojrzałam na parking przed nią. Nate był w domu, ponieważ jego czerwony Mustang lśnił, przyćmiewając swoim wyglądem większość aut. Zagryzłam dolną wargę, rozważając opcję złożenia mu wizyty, ale coś wewnątrz mnie powiedziało mi, abym tego nie robiła. Nasze ostatnie spotkanie, na którym obserwowaliśmy gwiazdy, było naprawdę cudowne, ale... Lepiej nie.
Z ciężkim sercem, odwróciłam się w stronę baru, idąc w tamtą stronę. Szybko przeszłam przez parking, a następnie weszłam do środka, wyciągając w międzyczasie telefon, aby zadzwonić po kogoś, kto po mnie przyjedzie. W tym wypadku miałam na myśli mojego brata, który może nie będzie chciał mnie zabić za to, że przerywam jego spokój. Szybko przeszłam przez ciemny korytarz, w którym jak zwykle śmierdziało pleśnią i papierosami. Z ulgą weszłam na dużą salę, w której panował półmrok, a przy kilku stolikach siedziało kilku markotnych, starszych mężczyzn w skórach. W tle jak zwykle leciał ciężki rock, a za ladą stał jakiś facet, którego nie znałam. Mina od razu mi zrzedła, ponieważ miałam nadzieję, że będzie tam Luke. Z rezygnacją oparłam się o ścianę, szukając w telefonie numeru mojego brata, gdy moim oczom ukazała się burza blond włosów, siedząca w kącie przy barze. Zmarszczyłam brwi, nie do końca dowierzając moim oczom. Nawet nie wiem czemu, ale ruszyłam w tamtą stronę, przechylając głowę.
– Jasmine? – zapytałam, nim zdążyłam się powstrzymać. Dziewczyna ubrana na czarno, która siedziała do mnie tyłem, drgnęła, a następnie cicho westchnęła. I to westchnięcie uświadomiło mnie w tym, że to ona.
– A myślałam, że skoro to nie zmiana Luke'a, to mnie tu nikt nie dopadnie. – burknęła zimno, a następnie wyprostowała się, przekręcając na drewnianym, wysokim stołku w moja stronę.
Jak zwykle wyglądała bez zarzutu, jednak na jej twarzy malowało się widoczne zmęczenie, a sińców po ciężkiej nocy nie udało jej się przykryć nawet makijażem. Również jej niebieskie oczy nie tętniły życiem oraz radością. Nie, żeby kiedykolwiek to robiły, ale tym razem było inaczej. Po samym wyrazie jej twarzy było widać, że nie jest dumna i pyszałkowata jak zawsze. W tamtej chwili była po prostu dziwnie przybita. Jednak jak zawsze zjechała mnie niezbyt przychylnym wzrokiem, zakładając nogę na nogę. Oczywiście, że miała na sobie swoje nieśmiertelne, czarne kozaki na grubym słupku. Zacisnęła swoje usta, pomalowane na ciemny fiolet, w wąską linię i lekko odchyliła na krześle, podpierając się łokciami o blat baru za nią.
– Co tu robisz, Clark? – zapytała chłodno, nie siląc się na bycie miłą. – Nie sądziłam, że to twoje rejony na samotne wyjścia.
– Ty również nie wyglądasz, jakbyś musiała opędzać się od znajomych. – odburknęłam jej, unosząc wyzywająco brew.
Dziewczyna nie odpowiedziała od razu, a jedynie jeszcze mocniej zasznurowała swoje usta. Jej lodowate spojrzenie zamrażało mnie, jednak nie poddałam się, a nadal hardo unosiłam swoją głowę, obserwując ją z góry. Po chwili jednak westchnęła, znów odwracając się w stronę baru. I naprawdę nie wiem, czemu to zrobiłam. Może potrzebowałam pobytu przy kimś, kto nie będzie cały czas mówił mi, że wszystko będzie dobrze. W końcu to Jasmine. Może i na pogrzebie była miła, ale na tym to się kończyło. Nie znosiła mnie. Więc dlaczego zdecydowałam się podejść do stołka obok niej i na nim usiąść? W sumie sama tego dokładnie nie wiedziałam. Jasmine chyba również, bo poczułam jej wzrok na swojej twarzy, kiedy wpatrywałam się w półkę z alkoholem naprzeciw nas. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, nie skomentowała tego ani słowem.
Siedziałyśmy tak w zupełnej ciszy ze trzy minuty. Żadna z nas nie kwapiła się do rozmowy, ale nie była to cisza niezręczna. Wręcz przeciwnie. Przynosiła ona dziwną ulgę. Ułożyłam swoje łokcie na blacie, kładąc na nim telefon. Oparłam głowę na dłoniach, niezidentyfikowanym wzrokiem obserwując punkt naprzeciw siebie. Jasmine w tym czasie popijała sok pomarańczowy z wysokiej szklanki. Nawet nie wiem, czemu zdecydowałam się zostać. To było głupie, ale nie żałowałam, chociaż naprawdę spodziewałam się tego, że blondynka mnie wyklnie, a następnie każe mi spadać. Nic się jednak takiego nie stało.
– Jak tu w ogóle trafiłaś, Clark? – w pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam, kiedy dotarł do mnie obojętny głos Jasmine. Spojrzałam na nią ze zdziwieniem, ale ona niezbyt się tym przejęła, bo nadal popijała swój sok. Naprawdę byłam w szoku, że zadała takie pytanie. Byłam w szoku, bo w ogóle chciała ze mną rozmawiać.
– Postanowiłam się przejść. – odparłam nadal lekko zdezorientowana.
– Szłaś tu od swojego domu? – zapytała zdziwiona, unosząc brwi i patrząc na moją twarz. – To daleko.
– Pojechałam autobusem. – przyznałam szczerze, ponieważ nie widziałam sensu, aby kłamać. Skinęła głową. – A ty co? – zapytałam, wskakując brodą na jej sok. – Dziś bez alkoholu?
– Przyjechałam samochodem. – wzruszyła ramionami. – Dlaczego nie poszłaś do Nate'a? Jest u siebie.
– A czemu ty do niego nie poszłaś? – odbiłam pałeczkę, na co przewróciła oczami, ale na jej pomalowane usta wkradł się niemal niezauważalny uśmiech.
Gdyby ktoś kiedykolwiek powiedział mi, że będę w stanie przeprowadzić z tą dziewczyną normalną rozmowę, wyśmiałabym go, a następnie uderzyła za takie bezczelne pomówienia. A tu proszę, to się działo. Co więcej, było naprawdę miło. Cóż, nie chciałyśmy skakać sobie do gardeł, a to już coś. Znów zapanowała między nami miła cisza, podczas której bawiłam się swoim leżącym na blacie telefonem.
– Widziałam się dziś z twoim bratem. – mruknęła cicho, na co automatycznie na nią spojrzałam. Jej naprawdę ładna twarz nieco zmizerniała, a swoje niebieskie oczy wlepiała w szklankę przed sobą, którą cały czas obracała w dłoniach.
– Tak myślałam, że to z tobą się spotkał. – westchnęłam cicho.
– Nie jest z nim najlepiej. – wyszeptała lekko podłamanym tonem, przełykając ślinę.
I wtedy pierwszy raz w życiu dostrzegłam cień smutku na jej twarzy. Mętnie wpatrywała się w ciecz w szklanym naczyniu, nawet nie ukrywając się za tą maską dumy, którą miała na sobie zawsze w mojej obecności. Wtedy widziałam cichą Jasmine, którą dręczyły własne myśli i nieprzyjemności. I w tamtej chwili mogłam śmiało stwierdzić, że ją rozumiałam. Ba! Że się z nią w pewien sposób utożsamiałam. Było jej ciężko. W końcu Theo był dla niej ważny. Dla mnie również i widok jego osoby w takim stanie bolał. Najzwyczajniej w świecie, uderzał w serce. I jeśli wcześniej nie byłam przekonana, że ta niebieskooka suka czuje do mojego brata coś mocnego, w tamtej chwili już wiedziałam.
– Wiem. – odpowiedziałam z żalem, spuszczając wzrok. – W środku przeżywa to bardziej, niż na zewnątrz.
– Chciałabym mu pomóc, ale on nawet mojej pomocy nie chce. – burknęła, prostując się na krześle. – Chcę, żeby było dobrze, ale wychodzą z tego jedynie kłótnie. A ja nie chcę go stracić. Zbyt bardzo mi na nim zależy.
– Theo od zawsze odreagowywał pewne sprawy inaczej. – mruknęłam cicho, wzruszając ramionami. – Trzeba dać mu czas. I nie nalegać. Jesteś pierwszą osobą w jego życiu, którą darzy takim uczuciem. Musisz mu dać tylko czas, aby cię do siebie dopuścił.
– Pierwszy raz w całym swoim życiu, zaczęłam się o kogoś martwić. – powiedziała emocjonalnie, z mocą odwracając głowę w moja stronę. Jej niebieskie tęczówki błyszczały, kiedy patrzyła nimi prosto w moje oczy. – I nie chodzi mi tu o Nate'a czy o Laurę. Czy o całą resztę. Oni są dla mnie jak rodzina. Chodzi mi o to, że... pierwszy raz... że Theo jest jedyną osobą, która... że on...
– Że Theo jest pierwszą osobą, w której naprawdę się zakochałaś? – dokończyłam za nią z nikłym uśmiechem, na co znów westchnęła, zwieszając głowę. Nie musiała odpowiadać. Wiedziałam, że tak było.
Odetchnęłam cicho, rozglądając się po wnętrzu baru.
– Wiesz, nigdy nie sądziłam, że powiem to na głos, ale... – zaczęłam. – Ale cieszę się, że cię ma. Że jesteście razem. Może nie pałamy do siebie sympatią, ale Theo zasługuje na kogoś, kto go szczerze pokocha. To wspaniały człowiek i zasługuje na kogoś, kto to doceni. Pierwszy raz dopuścił do siebie kogoś tak blisko. Opuścił przed tobą te swoje mury... Nie miał zbyt kolorowej przeszłości. Ciężko u niego z zaufaniem, ale dla ciebie to zrobił. Zaufał ci. Naprawdę będzie dobrze.
– Kto by pomyślał, że Victoria Clark będzie prawić mi komplementy. – na słowa Jasmine, parsknęłam cichym śmiechem, kręcąc z rozbawieniem głową. – To chyba zaszczyt.
– Wyprę się wszystkiego, jeśli komuś o tym powiesz. – parsknęłam z udawaną powagą, na co zasalutowała mi. I chociaż nie powiedziała tego na głos, w jej oczach widziałam, że była mi za te słowa wdzięczna. W końcu to Jasmine.
Między nami znów zapanowała chwilowa cisza, ale po blondynce widziałam, że nad czymś uparcie myślała. Widocznie biła się z myślami, bo chyb a nie była zbyt przekonana do powiedzenia czego, aż w końcu zacisnęła szczękę, przełykając ślinę.
– Cóż, ty też... – zaczęła z naprawdę wielkim trudem. Przymknęła powieki, a następnie cicho odetchnęła. – Ty też nie jesteś taka zła, za jaką cię miałam.
Szok, jaki zapanował na mojej twarzy, był chyba naprawdę sporo, bo od niemrugania wyschły mi oczy. Z niedowierzaniem wpatrywałam się w dziewczynę, która nie zaszczyciła mnie ani jednym spojrzeniem, a uparcie wpatrywała się w punkt przed sobą, jakby również nie mogąc uwierzyć, że te słowa wyszły z jej ust. Cholera, ale to było prawdą. Czy Jasmine właśnie powiedziała mi w pewien sposób komplement? Cholera, tego naprawdę się nie spodziewałam. Ona nienawidziła mnie od... od zawsze! Z wzajemnością zresztą. Po pierwszym szoku, pokręciłam głową, rozchylając jeszcze szerzej powieki.
– Wow, to... – zaczęłam.
– Jeśli to komuś powiesz, zabiję cię. – warknęła złowrogo, a na jej twarz znów wstąpił chłód i arogancja. Jednak nawet mimo tego, uśmiechnęłam się delikatnie pod nosem.
– Nie sądziłam, że umiesz być miła. – droczyłam się, kątem oka spoglądając na to, jak przewraca ze zirytowaniem oczami.
– Za to ja od zawsze wiedziałam, że nie umiesz być cicho. – odrzekła chłodno, ale nawet mimo tego, nie straciłam swojego dobrego humoru.
Mój dobry humor wywołała Jasmine. Czy ktoś sobie ze mnie żartował?
– Jasmine, mam pytanie. – zaczęłam poważniej, ponieważ jedna rzecz nie dawała mi spokoju.
– Mhm? – wymruczała obojętnie, popijając sok.
– Jak ty masz w ogóle na nazwisko?
Tak, musiałam być wielką idiotką, ponieważ nie miałam bladego pojęcia. Znałam tę dziewczynę ponad rok, a mimo to, nie wiedziałam. Nikt jakoś nigdy do nazwisku do niej nie mówił, a i ja sama nie pytałam. Również ona się tym nie chwaliła. Jasne, mogłam zapytać Theo i Nate'a, ale tak szczerze to o tym zapominałam. To było tak cholernie głupie. Blondynka na moje słowa zastygła w bezruchu, a następnie powolnie odwróciła się w moja stronę, spoglądając na mnie z niezidentyfikowaną miną. Nie wiedziałam, jak miałam odebrać jej zachowanie, toteż nieco się zmieszałam. Rozbieganym wzrokiem obserwowałam to ją, to szklankę w jej dłoni i mój telefon. Nadal nie odpowiadała, a cisza zaczęła mnie lekko niepokoić, więc wymusiłam w sobie uśmiech, który wyglądał, jakbym zjadła właśnie kilogram cytryn.
– A co cię tak naszło? – zapytała wyniośle, nie odlepiając ode mnie swojego wzroku.
– Nie wiem. – wzruszyłam ramionami. – Znamy się już rok, a ja nie znam tak podstawowej informacji. Po prostu nikt nigdy do ciebie tak nie mówi, a ty sama się nie przedstawiałaś.
– Nie wystalkowałaś mnie jeszcze na Facebooku? – zapytała z przekąsem, unosząc brew. Przewróciłam oczami, prychając pod nosem.
– Nie robię takich rzeczy, Jasmine. – odparłam z nonszalancją.
Dlaczego ja na to nie wpadłam?
– Cóż, lepiej dla ciebie. – mruknęła, znów odwracając ode mnie swój wzrok.
– No weź. – mruknęłam z uśmieszkiem, szturchając ją w bok swoim łokciem, na co popatrzyła na mnie jak na niespełna umysłową. Nie zraziło mnie to jednak. – Skoro mamy tu swoje małe pojednanie.
– To nie jest żadne pojednanie. – fuknęła. – Po prostu obie miałyśmy ochotę pobyć same i tak się złożyło, że się do mnie przylepiłaś. Nie wyobrażaj sobie za wiele. Nadal cię nie lubię i uważam za idiotkę.
– Ależ ty jesteś miła. – przewróciłam oczami, ale coś głęboko we mnie podpowiadało mi, że nie mówiła tego szczerze. Albo to ja się myliłam. W końcu to Jasmine.
Musiałam jednak przyznać, że mój stosunek do niej nieco się zmienił. I nie stało się to w tym barze. Szczerze to już od dawna mój chłód do niej malał. Może było tak przez Theo. Cieszyłam się, że mój brat znalazł kogoś, przy kim był szczęśliwy. Oczywiście, że Jasmine miała wiele za uszami i pozostawiała wiele do życzenia, ale skoro on był szczęśliwy, ja też. Poza tym, mieliśmy wspólnych znajomych. Moje nielubienie jej było bardziej z przyzwyczajenia, niż ze szczerej niechęci. Od początku miałyśmy kosę, ponieważ uważałam, że uczepiła się mnie bez powodu. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że miała powód. Byłam blisko Nate'a, a ostania taka sytuacja skończyła się jego rozbiciem psychicznym. Miała prawo się martwić. Chciała go chronić. Nie rozumiałam tego, dopóki nie dowiedziałam się całej prawdy. Nadal nie mogłam nazwać jej przyjaciółką. Nie znałyśmy się zbyt dobrze, a nasze początki również do kolorowych nie należały. Widziałam jednak, iż mimo tego całego jej chłodu, arogancji i niechęci względem mnie, Jasmine była naprawdę dobrą i oddaną przyjaciołom osobą. Choć dalej nie miałam pojęcia, jakim cudem związała się z Theo. To cud, że wzajemnie ze sobą wytrzymywali.
– Sharewood. – mruknęła nagle, wyrywając mnie z letargu. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc.
– Co?
– Moje nazwisko to Sharewood.
Po jej słowach, całkowicie mnie zamroczyło. W pierwszej chwili myślałam, że robiła sobie ze mnie jaja, toteż bezceremonialnie zaczęłam się cicho śmiać, ponieważ ten żart jej wyszedł. Przecież Sharewoodowie rządzili tym miastem. Ba! Stary Sharewood był burmistrzem w Culver City. Miała dziewczyna wyobraźnie. Jednak z każdą sekundą mojego śmiechu i jej powagi na twarzy, mój uśmiech malał, a następnie całkowicie zniknął. Był w stu procentach poważna i nawet na mnie nie patrzyła. I wtedy zamarłam.
– Ale Sharewoodowie są w radzie miasta. To jedna z najbogatszych rodzin w mieście. Sam Harold Sharewood jest burmistrzem. – wypowiadałam podstawowe informacje jak ułomna, ponieważ wydawało mi się, że Jasmine nie miała o tym pojęcia. Może to byli całkowicie inni Sharewoodowie? Ta na moje słowa się jedynie skrzywiła i uniosła szklankę.
– A do tego są największym ścierwem tego miasta. – dodała od siebie, unosząc lekko dłoń ze szklanką i wnosząc toast. – Z wujaszkiem Harrym na czele.
Mówiąc to upiła łyk, podczas gdy ja nadal patrzyłam na nią jak na przybysza z innej planety. Nie, to nie było możliwe. Znałam Sharewoodów od dziecka. Ba! Eve, czyli sama córka burmistrza, była moim największym wrogiem i ona niby miała być spokrewniona z Jasmine? To się nie rymowało! Wiedziałam, że blondynka robiła sobie ze mnie jaja, więc lekko obrażona uniosłam brwi, spoglądając na nią niezbyt miłym wzrokiem.
– To nie jest zabawne. – burknęłam, na co teraz ona się zaśmiała, kręcąc delikatnie głową.
– Nigdy nie było. – odparła na pozór obojętnie, jednak coś w jej głosie zdradzało żal i gorzką nutę. Mimo iż nadal chłodno obserwowała swoją szklankę, jej spojrzenie również nie było tak zacięte, a raczej rozżalone. I wtedy jej uwierzyłam. Choć nadal nie dowierzałam.
– Ale jak? – wyjąkałam. – Znam tę rodzinę od dziecka. Jesteś jakimiś dalekim krewnym? – pytałam naprawdę zaciekawiona. Dopiero po chwili ogarnęłam, jak wścibskie to było i, że może niebieskooka nie będzie chciała o tym rozmawiać. W końcu to jej sprawa. – Wybacz, nie chciałam...
– Moja matka jest młodszą siostrą naszego kochanego burmistrza. – przerwała mi, nawet na mnie nie patrząc. – Mam starszego brata. Ma trzydzieści lat i mieszka w Nowym Jorku z żoną i córką. – westchnęła, prostując się na krześle. – Moja mama zaszła z nim w ciążę na imprezie, gdy miała piętnaście lat i to z jakimś obcym typem. Gdy jej rodzice się o tym dowiedzieli, wyrzucili ją z domu, wydziedziczyli i całkowicie wyrzekli. Chciała, aby jej brat, czyli nasz ukochany burmistrz jej pomógł, ale on też miał ją w dupie. Chciała wyjechać, ale nie miała pieniędzy. Zaczęła chwytać się różnych prac, aż w końcu pewnego dnia w jakimś barze poznała mojego ojca. Mój brat miał już wtedy cztery lata. Związali się, a pięć lat później urodziłam się ja. Ale moi rodzice nie są po ślubie, więc dalej mam nazwisko panieńskie mojej matki.
Z szeroko rozchylonymi powiekami wsłuchiwałam się w każde jej słowo, nie dowierzając. Nigdy nie sądziłabym, że Jasmine jest spokrewniona z tak wpływową rodziną z tego miasta. To, co zrobiono jej matce było niewybaczalne. Była tylko dzieciakiem, który popełnił błąd. Od zawsze wiedziałam, że byli jedynie harpiami, pławiącymi się w luksusie i chwale. Z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie stołek, na którym stali, zadzierając nosa i patrząc z góry na całe miasto. I w tamtym momencie, spoglądając na tę dziewczynę obok mnie, zrozumiałam, dlaczego tak bardzo gardziła ludźmi w tym mieście. I chociaż wyglądała na taką, której to nie rusza, czułam, że w środku niej to nadal siedzi.
– To dlatego nigdy nie przedstawiam się razem z nazwiskiem. – dopowiedziała gorzko, przełykając ślinę. – A jeśli już muszę, to kłamię, że jestem z całkowicie innych Sharewoodów i nie jestem w żadnym aspekcie spokrewniona z tą rodziną. W końcu nie jest to jakieś mało znane nazwisko. Wiedzą tylko nieliczni.
– Theo wie? – zapytałam, na co zasznurowała usta, kręcąc głową.
– Nie i chcę, aby tak zostało. – powiedziała, posyłając mi poważne spojrzenie. – Nie mam nic wspólnego z tą rodziną. Są dla mnie obcy. Mamy wspólne jedynie nazwisko. Oni wyparli się mojej mamy i nas, my wyparliśmy się ich. I tak już jest.
Skinęłam głową, ponieważ szanowałam jej decyzję, chociaż nadal ciężko było mi to sobie chociażby wyobrazić. Jasmine Sharewood. Westchnęłam ciężko, znów wpatrują się w brązowy blat, ponieważ atmosfera między nami lekko stężała. Naprawdę byłam w ciężkim szoku, że dziewczyna mi o tym opowiedziała. Nie pałałyśmy do siebie sympatią, a ona mówiła mi o czym tak dla siebie ważnym. Przez następne kilkadziesiąt sekund panowała między nami cisza, w której każda z nas myślała o czymś innym. Z niewzruszoną miną kręciłam swoim zablokowanym telefonem na blacie, gdy nagle zmarszczyłam brwi i spojrzałam na zamyśloną Jasmine.
– Jas. – rzuciłam, na co uniosła pytająco brwi, spoglądając na mnie i mrucząc ciche „hm?". – Uważasz, że wszyscy w tym mieście tacy są? – zapytałam. – No wiesz, dwulicowi i sztuczni.
– Oczywiście, że nie. – odpowiedziała od razu. – To małe miasteczko. Ludzie się tu znają, ale nie można wrzucać wszystkich do jednego worka. Jednak ludzie, którzy tu rządzą, są o wiele gorsi i bardziej zepsuci.
– Więc dlaczego stąd nie wyjechałaś?
– Bo to mój dom, ale... – zacięła się, wzdychając cicho. – Ale tu nie ma szczęścia, Victoria. I obie o tym wiemy. To cholerne miasto ciągnie na dno.
Nie odpowiedziałam. Spuściłam wzrok na swoje palce, przełykając ślinę. Jasmine miała rację. Oni wszyscy mieli.
– Jedyne, czego teraz chcę, to aby Theo był szczęśliwy. Nawet, jeśli to nie ja to szczęście mu zapewnię.
Uniosłam automatycznie głowę, blokując z nią spojrzenie. Jednak jej twarz nie była ani smutna, ani przybita. Na jej twarzy malowało się coś zupełnie innego. Pogodzenie. Ponieważ była pogodzona z każdą opcją. Pomrugałam powolnie, zasznurowując usta w wąską linię i intensywnie myśląc. W końcu jednak skinęłam w jej stronę głową, na co dopiła swój sok, unosząc blado kącik ust.
– Chodź. – zaproponowała. – Odwiozę cię do domu.
Zgodziłam się. I przysięgam, że przejazd od tego baru do mojego domu był najważniejszą podróżą w całym moim życiu. Nie odezwałyśmy się do siebie ani słowem. To nie było potrzebne. Nie grało nawet radio. Ważne było to dlatego, ponieważ wtedy zrozumiałam. Obserwowałam znajome ulice, zastanawiając się, jak w czymś tak zwykłym może kryć się tyle mroku. To miasto nie było zwyczajnym miastem. Miało sekrety, tajemnice i zło. Culver City było brudne. Cholernie brudne, choć było to niezauważalne dla zwykłych ludzi, którzy co dzień wychodzili do pracy czy szkół, uśmiechali do siebie i żyli swoim życiem. Kiedy podjechałyśmy pod mój dom, ostatni raz spojrzałam na dziewczynę, która z bladym uśmiechem pogodzenia, skinęła głową. Odetchnęłam cicho, spoglądając przez przednią szybę. To był ten czas.
Kiedy weszłam do domu i poczułam znajome ciepło oraz ten zapach, coś w moim gardle się ścisnęło. W kompletnej ciszy przeszłam do salonu, w którym zastałam mojego brata. Siedział na kanapie, patrząc pustym wzrokiem w niezidentyfikowany punkt przed sobą. Nawet na mnie nie spojrzał. Telewizor nie grał, a świeciła się tylko lampka w rogu pokoju. Bez żadnych słów, usiadłam tuż obok niego z dłońmi w kieszeniach bluzy. Oboje patrzyliśmy przed siebie, zdając sobie sprawę, w jakim bagnie siedzieliśmy. W końcu Theo drgnął, a następnie spojrzał na moją twarz, co od razu wyczułam. Nie odezwałam się ani słowem. On też nie. Po prostu zblokowałam z nim spojrzenie, wpatrując się w brązowo-zielone tęczówki. Tęczówki pełne różnych emocji. I wiedziałam, że w tamtym momencie moje ukazywały to samo. Jednak coś w nich emanowało najbardziej. Zrozumienie. Bo wiedzieliśmy.
Pokiwałam głową, zaciskając usta w wąską linię i cicho wzdychając. Theo spuścił wzrok, a następnie znów spojrzał przed siebie. Jego twarz była tak mocno zmęczona. Tak cholernie męczyliśmy się samym oddychaniem. Samym istnieniem. Z bólem w oczach obserwowałam jego ładny profil, aż w końcu i on skinął głową. I może byliśmy słabi, ale to było pewne i poważne.
Już nadszedł czas, aby pójść dalej.
***
Nerwowo krążyłam w tą i z powrotem na ganku swojego domu, bawiąc się nerwowo swoim telefonem. Moje serce biło mi z zastraszającą szybkością, a ja denerwowałam się jak chyba jeszcze nigdy. Nie potrafiłam usiedzieć w domu, toteż zdecydowałam się wyjść na zewnątrz. Powodem mojego zdenerwowania był oczywiście Nate, do którego napisałam już wcześniej. Poprosiłam, aby przyjechał, ponieważ musiałam z nim poważnie porozmawiać. Zgodził się i nie miałam pojęcia, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie. Nie widziałam się z nim kilka dni i długo się na to zbierałam, jednak kiedy już mieliśmy się spotkać, naszło mnie wiele wątpliwości. Mój żołądek skręcał się w spazmach bólu, a mi samej chciało się już tylko rozpłakać z tego stresu. Jednak wiedziałam, że mnie to nie ominie, a im dłużej będę to odkładać, tym gorzej.
Westchnęłam w końcu, zaciskając dłonie w pięści i przyciskając je do zmęczonych oczu. Ostatnimi czasy sen nie był moim przyjacielem. W końcu opuściłam ręce wzdłuż swojego ciała i usiadłam na pierwszym schodku prowadzącym na ganek. Ułożyłam swoje przedramiona na kolanach, wpatrując się w ulicę przede mną. Pogoda była wręcz cudowna. Słońce świeciło, na niebie nie było ani jednej chmurki. W powietrzu unosił się zapach grilla, a wszędzie słychać było ćwierkanie ptaków. Dzień z pozoru cudowny, ale nie dla mnie. Od kilku dni byłam zestresowanym kłębkiem nerwów, który nie potrafił zrobić niczego. Denerwowałam się wszystkim, ale ta rozmowa przerażała mnie najbardziej. Wiedziałam jednak, że to był ten czas.
Nerwowo poruszałam nogą, starając się głęboko oddychać, gdy nagle czerwony Mustang podjechał pod mój dom. Czułam się, jakby ktoś właśnie zacisnął swoją dłoń na mojej szyi, odcinając mi powietrze. Przełknęłam ślinę, nie ruszając się z miejsca. Całkowicie mnie zmroziło, ponieważ dotarła do mnie powaga sytuacji. Nawet nie mrugając, obserwowałam pojazd, kiedy Nate zgasił silnik, a następnie drzwi Mustanga się otworzyły. Shey wysiadł z niego z czystą gracją, a ja poczułam, jak mięknie całe moje ciało. Nie widziałam go od nocy na dachu planetarium i naprawdę tęskniłam za jego widokiem.
Jak zwykle, czarne joggery okrywały jego długie nogi. Miał na sobie również za dużą, białą koszulkę, a na jego nosie spoczywały przeciwsłoneczne okulary, dzięki którym prezentował się jeszcze lepiej. Wyglądał jak ósmy cud świata. Był ósmym cudem świata. Moim ósmym cudem. Podrapał się po karku, a następnie zamknął drzwi auta i spojrzał w moją stronę. Zmrużyłam lekko oczy, ponieważ słońce nieco mnie oślepiało. Przypatrywałam się jego niewzruszonej twarzy, kiedy powolnie szedł w moją stronę. I może było to dziwne, ale z każdym jego kolejnym krokiem, coraz mniej się denerwowałam. Zaciskałam swoje dłonie na ramionach, czując opuszczającą mnie panikę. Owszem, denerwowałam się tym wszystkim, co działo się w moim życiu, ale widok tego cholernego bruneta wywołał dziwny spokój w moim ciele. Nate, trzymając telefon w dłoni, podszedł do mnie, a następnie bez zbędnych słów, wspiął się po dwóch stopniach. W kompletnej ciszy zajął miejsce na schodku tuż obok mnie, a kiedy ten znajomy zapach jego ciała dotarł do moich nozdrzy, wszystko we mnie krzyczało.
Może było to dziwne, ale nie odezwałam się. Czułam, że słowa przywitania nie będą tu potrzebne. Sam brunet również się nie odezwał. Płynnym ruchem ściągnął z nosa swoje okulary, razem ze mną wpatrując się w niezidentyfikowany punkt przed nami. Cieszyłam się, że go widziałam, a jednocześnie nie potrafiłam się odezwać. Wiedziałam, że musiałam to w końcu powiedzieć. Że sprawa musiała zostać postawiona jasno, ale nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. Jednak zdziwiło mnie zachowanie chłopaka. Nie rzucił żadnym tekstem. Ba! W ogóle się nie odezwał, chociaż kilkadziesiąt minut wcześniej napisałam do niego, aby przyjechał, bo miałam mu coś ważnego do powiedzenia. Mogłam się nawet pokusić o stwierdzenie, że był dziwnie spokojny i przygotowany. Jakby wiedział, co chciałam mu powiedzieć.
Bo wiedział.
I właśnie wtedy, stres, jaki jeszcze we mnie siedział, w dziwny sposób wyparował. Wystarczyło tylko, aby znalazł się obok mnie, a wypełniło mnie przeczucie, że wszystko będzie dobrze . Musiało być. I naprawdę w mojej głowie wciąż toczyła się bitwa. Prawdę mówiąc, toczyła się już od kilku tygodni. Jednak jeszcze wtedy miałam możliwość. Mogłam się wycofać i zmienić swoją decyzję, którą podjęłam już dawno, ale sama o niej nie wiedziałam. Zastanawiałam się, czy aby na pewno to dobre wyjście. Czy chcę to zrobić. Ale prawda była taka, że musiałam w końcu ruszyć do przodu. My wszyscy musieliśmy. Westchnęłam cicho, patrząc ze spokojną miną na czerwonego Mustanga. Musiałam zacząć decydować. Nawet, jeśli decyzje bolały.
– Wyjeżdżam.
I wtedy decyzja zapadła.
Nie potrafiłam na niego spojrzeć. Nie mogłam tego zrobić. Przez krótką chwilę Nate milczał. Moje serce znów przyśpieszyło swoje bicie, dokładnie jak oddech. Jednak tym razem było inaczej. Byłam pewna swego i swoich słów. Musiałam to zrobić. Musiałam odciąć się od tego miasta i tych ludzi, mimo że sama wizja życia bez przyjaciół, bez niego... mnie zabijała. Jednak musiałam zrobić coś, aby całe życie nie stać w miejscu. Wyjechać, zacząć od nowa i żyć pełnią życia. Dokładnie tak, jak chciała tego mama. Wiedziałam, że nie będę spokojna, póki nie powiem mu tego osobiście, a kiedy to zrobiłam, poczułam ulgę i... żal. Tak cholernie dużo żalu do siebie, do świata i do wszystkiego wokół.
Po kilkunastu sekundach ciężkiej ciszy, Nate cicho westchnął.
– Wiem. – odparł beznamiętnym tonem, na co zmarszczyłam brwi i bezwiednie przekręciłam głowę w jego stronę.
Jego twarz była spokojna. Nie targały nim żadne emocje, a w czarnych tęczówkach kryła się dziwna łagodność. Z uwielbieniem obserwowałam każdy milimetr jego profilu, chłonąc ten widok jak najdroższy skarb, aż w końcu i chłopak spojrzał na mnie kątem oka. I przysięgam, że za każdym razem, gdy to robił, moje serce przyśpieszało, a ciało pokrywała gęsia skórka. Był taki magnetyzujący. W każdym calu perfekcyjny. Moje własne uosobienie perfekcji. W kompletnej ciszy obserwowałam jego wyraźną szczękę, ostre rysy twarzy, prosty nos, gęste i równe brwi, średniej wielkości czoło oraz te zmierzwione, ciemnobrązowe włosy, aż w końcu wlepiłam swoje spojrzenie w jego oczy. Och, jak ja je uwielbiałam.
– Skąd? – wyszeptałam cicho, na co wzruszył ramionami i z neutralną miną znów spojrzał przed siebie.
– Domyśliłem się tego, kiedy byliśmy w planetarium. – odparł prosto, mrużąc delikatnie oczy przez słońce. – Kiedy mówiłaś mi, że nie wiesz, co zrobić. Czy wyjechać, czy zostać. Wiedziałem, że wybierzesz wyjazd. I jak tylko napisałaś, że chcesz pogadać, wiedziałem, że mi to powiesz. Więc nie jestem zdziwiony.
– Skąd wiedziałeś? – zapytałam zaciekawiona. Spokój, który wtedy między nami nastał, był niemal porażający.
To było takie delikatne i niechaotyczne. Każde słowo, każda sekunda tego spotkania. Bo oboje wiedzieliśmy, że tak musiało być. Dwójka osób siedząca na schodach przed domem i pogodzona z życiem. Bez dram, krzyków i kłótni. My, słońce nad nami oraz niczym niezmącona, spokojna cisza. Tak, jak powinno być.
– Tutaj stoisz w miejscu. – odparł spokojnie, nadal na mnie nie patrząc. – Wszystko ci o niej przypomina. Chcesz zacząć od nowa, a jednocześnie chcesz spełnić ostatnie życzenie mamy i pójść na studia, na które zawsze chciała, abyś poszła. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, nim się zdecydujesz.
– Jeszcze tego nie wiedziałam, ale wczoraj razem z Theo dostaliśmy listy z uczelni w Maine. – mruknęłam, wciskając swoje splecione dłonie między wnętrze moich ud odzianych w czarne jeansy. – Dostaliśmy się.
– Cóż, gratuluję. – mruknął, jednak nie było w tym ani kpiny, ani ironii. Po prostu, czyste słowa uznania z lekkim uśmiechem. Uniosłam kącik ust, kiwając głową i patrząc na swoje kolana.
– Dziękuję. – wyszeptałam. Między nami znów zawisła chwilowa cisza, podczas której bawiłam się zębami swoją dolną wargą i zastanawiałam nad tym, co chcę powiedzieć. – Będzie mi ciężko zostawić to wszystko, ale źle mi w tym mieście. Chcę być gdzieś, gdzie zacznę od nowa. Nie chcę budzić się codziennie rano i patrzeć na miejsca, w których widzę tylko ją. Wiem, że to egoistyczne, ale...
– To nie jest egoistyczne, Clark. – przerwał mi, znów blokując ze mną spojrzenie. Jego twarz była poważna, a wzrok nad wyraz spokojny. – Egoizmem nie można nazwać tego, że chcesz w końcu poczuć się lepiej. Zawsze stawiałaś innych na pierwszym miejscu. Czas to zmienić.
– Ciężko mi będzie zostawić to wszystko. – wzruszyłam ramionami, a mój obraz delikatnie się zamazał przez pierwsze łzy. – Chcę wyjechać i zacząć od nowa, ale jednocześnie nie chcę zostawiać tego domu, moich przyjaciół, ojca i...
Westchnęłam ciężko, kiedy jednak łza potoczyła się po moim policzku. Poważnie wpatrywałam się w jego czarne oczy, chcąc przekazać mu spojrzeniem, że mówiłam to szczerze. I wydawało mi się, że on to rozumiał.
– Nie chcę zostawiać ciebie, Nate.
Mój emocjonalny szept pod koniec się nieco załamał, a ja poczułam, że przez gulę w gardle nie będę w stanie powiedzieć już niczego innego. Nie wyobrażałam sobie bez niego życia. Bez jego narcystycznego uśmieszku, ciętych odpowiedzi, pochopności, ale i jednocześnie tego opanowania. Nie wyobrażałam sobie, aby nie był blisko mnie, a równolegle wiedziałam, że my nie mogliśmy być blisko siebie. Ludzie cierpieli. My cierpieliśmy. Mogłam być samolubna, ale czy miało to jakiś sens, jeśli nie byłam przy tym w stu procentach ze sobą szczera? Musiałam wyjechać. Potrzebowałam tego jak kolejnego oddechu.
Nate po moich słowach delikatnie się uśmiechnął, ale jego czarne oczy nie zabłyszczały tak, jak zawsze. Nie było w nich tych cudownych iskierek, które rozświetlały pustkę i mrok. Chłopak westchnął cicho, a następnie rozejrzał się wokoło, głęboko się nad czymś zastanawiając. Zagryzłam wnętrze policzka, wsłuchując się w swoje szybkie bicie serca oraz jego oddech. Po minucie milczenia, w końcu skinął głową, niezidentyfikowanym wzrokiem patrząc przed siebie.
– Nie jestem w tym dobry, Clark. Nigdy nie byłem. – zaczął, obserwując ulicę. – Mówiłem ci już kiedyś, że nie umiem mówić o tym, co czuję, bo najzwyczajniej w świecie nie wiem jak. – powiedział z lekkim zdenerwowaniem, znów z mocą na mnie spoglądając. – Ale... mimo że chcę, abyś została, wiem, że nie możesz. Nie zasługujesz na cały ten syf, jaki cię tu spotkał. Wiele z tego stało się przeze mnie i dobrze o tym wiem. I żałuję tego, ale nie mogę zmienić przeszłości. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej, bez wahania poprosiłbym, abyś została, ale wiesz co? Pierwszy raz od dawna nie czuję potrzeby bycia egoistą. Pierwszy raz to dobro kogoś innego stawiam ponad swoim. I chociaż cholernie nie chcę, żebyś wyjechała, wiem, że to jest dla ciebie najlepsze. A ty zasługujesz na wszystko, co najlepsze, Victoria.
Cudowny, piękny, niezwykły.
– Zasługujesz na cały świat, Victoria.
Po jego słowach rozpadłam się jeszcze bardziej. Nie potrafiłam prawidłowo oddychać, więc jedynie na niego patrzyłam, chłonąc każdy milimetr jego pięknej twarzy. Boże, jak ja dla niego przepadłam. Wielbiłam go. Był wszystkim. Był każdą stroną mojej historii. Światłem, ciemnością, dźwiękiem i ciszą. Tak bardzo cieszyłam się, że dane było mi go poznać. Że dane było mi spotkać Nathaniela Gabriela Sheya. Po poznałam dobrego człowieka. I chociaż było to uczucie niszczące, nie żałowałam. Nie żałowałam ani jednej sekundy w jego obecności. Nie mogłam żałować czegoś tak pięknego.
Ale babcia miała rację. Piękne rzeczy często towarzyszą tym brzydkim.
– Chciałabym, aby to wszystko było prostsze chociaż o odrobinę. – przyznałam szczerze, wycierając swoje mokre od łez policzki. To tak cholernie bolało.
– To nigdy nie będzie proste, Clark. – westchnął. – Ale trzeba podejmować ciężkie decyzje. Musisz wyjechać, bo tu nie jesteś szczęśliwa.
– I problem pojawia się w tym, że jestem szczęśliwa przy tobie. – powiedziałam szczerze, ponieważ to był największy problem tego wszystkiego. On. – I niczego innego nie pragnę tak bardzo, abyś i ty był w stu procentach szczęśliwy.
Nate uśmiechnął się delikatnie, aczkolwiek nie był to uśmiech szczęścia.
– Jestem definicją kłopotów. – odparł cierpko. – I może wydaje ci się, że jesteś przy mnie szczęśliwa, ale prawda jest taka, że ja ci tego szczęścia nie dam. Nie jestem tym dobrym chłopakiem, Clark. Niszczę cię. Chociaż może tego nie widzisz, tak jest. Darcy... Miała rację. Jestem jak tykająca bomba. Chcę, abyś wyjechała. Chcę, abyś zaczęła od nowa. Znalazła nudną pracę, spotykała się z przyjaciółmi, chodziła na randki... Chcę, żebyś zaczęła żyć normalnie. Twoja mama również tego chciała. I ty sama tego chcesz. Nikt nie ma o to do ciebie pretensji. Ja ich nie mam, Clark.
I tu miał rację. Chociaż wzbraniałam się przed tym jak mogłam, miał rację. Wiedziałam, że to nie będzie łatwe. Byłam od niego za bardzo uzależniona, ale miałam szanse na normalne i spokojne życie. Odcięcie się od tego całego syfu. I chociaż moje serce krwawiło na samą myśl życia bez niego, chciałam aby i on zaznał szczęścia. Bo oboje na to szczęście zasługiwaliśmy, ale nie mieliśmy go, gdy byliśmy blisko siebie. Może czasami tak, ale nie na dłużej. Musieliśmy w końcu postawić krok do przodu. Nadeszła dorosłość. Nie byliśmy już gówniarzami, za którym problemy rozwiążą rodzice.
– Wiem, że masz rację. – westchnęłam. Oboje spojrzeliśmy na widok rozpościerający się przed nami. – Boli mnie tylko, że tak to musiało się skończyć.
– Może to dziwne, ale jestem z tym dziwnie pogodzony. – wzruszył ramionami. – Theo też wyjeżdża?
– Tak. – skinęłam.
– Kiedy?
– Za kilka dni. Musimy jeszcze tylko ustalić pewne formalności.
– Reszta już wie? – pokręciłam przecząco głową na jego pytanie. – Czyli jestem pierwszy? Czuję się wyróżniony.
Przewróciłam oczami, a następnie uśmiechnęłam się lekko i sprzedałam mu kuksańca w ramię. I wtedy znów poczułam spokój. Ja również się z tym pogodziłam. I mimo że nadal sobie tego nie wyobrażałam, doskonale wiedziałam, że oboje damy sobie radę.
– Jak myślisz. Było warto? – zapytałam, uśmiechając się zaczepnie i spoglądając na niego kątem oka. – Ta cała nasza znajomość. Wszystko, co przeszliśmy, żeby teraz tak to skończyć.
Nate roześmiał się cicho, spoglądając na mnie z tymi moimi ukochanymi iskierkami w oczach. Uwielbiałam go. Uwielbiałam Nathaniela Gabriela Sheya. Bezapelacyjnie i nieodwołalnie.
– Warta była każda sekunda, Clark.
Uśmiechnęłam się wdzięcznie, ponieważ tak. Miał w stu procentach rację. Westchnęłam z nostalgią, znów powracając do wpatrywania się w punkt przed sobą, a miedzy nami znów zapanowała przyjemna cisza. To było bolesne, ale wiedziałam, że właściwe. Nic nie mogło trwać wiecznie. Wszystko się rozpoczynało i kończyło, ale na całe szczęście, wspomnienia pozostawały. I mimo że nie miałam pojęcia, jak wytrzymam bez tego chłopaka, wiedziałam, że w końcu wszystko się ułoży. W końcu po burzy zawsze wychodziła tęcza.
***
Westchnęłam ciężko, wrzucając ostatnią parę butów do pudełka. Kiedy już to zrobiłam, zakleiłam je taśmą, a następnie odstawiłam na inne kartony w rogu pokoju. Z jękiem wyprostowałam się, masując obolałe plecy i rozglądając się po swoim pokoju. Zasznurowałam usta, z lekką nostalgią patrząc na opustoszałe szafki oraz pudełka ze wszystkimi rzeczami. Był taki pusty. Na łóżku już nie walała się pościel, poduszki i miśki a ze ścian poznikały zdjęcia oraz ramki. W pokoju zostały tylko same puste meble. Westchnęłam ciężko, ponieważ ten widok lekko mnie zasmucił. Spędziłam w tym miejscu osiemnaście lat swojego życia. Był moim azylem. Miejscem, gdzie czułam się bezpiecznie. Czy to oglądając serial, czy odrabiając pracę domową przy biurku.
Pokręciłam głową, dusząc w sobie ukłucie żalu oraz bólu. Szybko chwyciłam następne puste pudełko i podeszłam do swojego biurka, ponieważ została mi ostatnia szafka do opróżnienia. Westchnęłam, klękając i otwierając najniższą szufladę. Kiedy mój wzrok padł na jej wnętrze poczułam narastającą gulę w gardle. Milion myśli i emocji przelało się w mojej głowie, aż w końcu delikatny uśmiech wpłynął na moją twarz. Z sentymentem chwyciłam czarno-złote rękawice Nate'a, które przekazał mi po wygranej walce z Nixonem. Wtedy oficjalnie ją dla mnie wygrał, co czyniło mnie w pewnym sensie nietykalną w Culver City. Wydawało mi się, że to działo się tak dawno. Nie musiał, a zdecydował się ją dla mnie wygrać. Tylko dla mnie. Abym była wolna i bezpieczna.
Zaciągnęłam nosem, przykładając śliski materiał do piersi. Z lekkim sentymentem przytuliłam się do rękawic, a następnie włożyłam je ostrożnie do pudełka. Dalej wypakowywałam kolejne rzeczy, aż znów coś przykuło moją uwagę. A był to tajemniczy list od mojej babki, który pewnego razu znalazł się w moim pokoju. Wyciągnęłam pożółkły papier, obserwując go ze zmarszczonymi brwiami. Całkowicie o nim zapomniałam, ponieważ miałam tak wiele spraw na głowie. Jego treść była niepokojąca, przez co chyba nawet bałam się zapytać o niego babcię. Nikomu również nie powiedziałam, czując, że to dziwnie osobiście. Samo jego czytanie wywoływało dreszcze. Nadal nie wiedziałam, jakim cudem znalazł się on w moim pokoju, ale nie miałam siły drążyć. Może to babcia przez przypadek zostawiła go w naszym domu, jak przyjechali z wizytą? Nie miałam pojęcia.
Już miałam włożyć go do pudełka, gdy moje oczy spostrzegły mały dopisek na dole koperty. Przybliżyłam kartkę do siebie, ponieważ gdy pierwszy raz go czytałam, w ogóle tego nie dostrzegłam. Małe, drukowane litery układały się w trzy słowa.
VENI, VIDI, VICI.
Zmarszczyłam w niezrozumieniu twarz, ponieważ kompletnie mnie to zdezorientowało. Pismo to jednak było inne, niż list, a sam tusz o wiele bardziej świeży i nie tak wyblakły, co oznaczało, że ktoś musiał dopisać to później. Kojarzyłam skądś te słowa, jednak nie wiedziałam, co dokładnie oznaczały. Jak w letargu wpatrywałam się w napis, czując kompletną dezorientację.
– I jak? Spakowałaś wszystko?
Podskoczyłam na głos za mną, który wyrwał mnie z zamyślenia. Moje serce przyśpieszyło swoje bicie na tak nagły atak, a ja sama poczułam panikę. Odwróciłam głowę w stronę Ericka, który z bladym uśmiechem wszedł do mojego pokoju, odstawiając jakieś pudło na podłogę obok drzwi. Odchrząknęłam, a następnie szybko wrzuciłam list do pudełka, po czym je zamknęłam. Niezgrabnie podniosłam się z klęczek, kiwając głową i próbując przybrać na twarz jakiś uśmiech, jednak wyszedł mi z tego jedynie brzydki grymas.
– Tak. To ostatnie pudło. – odparłam, drapiąc się po karku. Mężczyzna skinął głową.
– Czyli te wszystkie pudła zostają tutaj? – upewnił się, na co skinęłam. – W porządku. Trzeba będzie wynieść je na strych. Wszystkie rzeczy, które zabierasz ze sobą zniosłaś już na dół?
– Tak, wszystkie walizki już tam są.
– To dobrze. Theo razem ze Scottem i Mattem pakują je do samochodu.
– Yhym. – burknęłam, jednak w mojej głowie wciąż odbijały się echem te trzy słowa. Wiedziałam, że skądś je znam, ale nie miałam pojęcia skąd. Uporczywie nad tym myślałam, gdy nagle swoje spojrzenie umieściłam w Ericku, który zaklejał jakieś pakunki. A może by tak... – Erick? – zapytałam niepewnie, na co uniósł na mnie swój pogodny wzrok, posyłając mi pytające spojrzenie. – Mogę cię o coś spytać?
– Oczywiście. – odrzekł niemal od razu.
– Wiesz może, co oznaczają słowa veni, vidi, vici? – spytałam.
Mężczyzna w pierwszej chwili zmarszczył swoje brwi, spoglądając na mnie ze zdziwieniem. Na pewno nie spodziewał się takiego pytania, ale ja czułam wewnętrzną potrzebę, aby się tego dowiedzieć, a Erick był facetem naprawdę oczytanym. Po pierwszym zdziwieniu, pomrugał oczami, a następnie cicho odetchnął.
– To z łaciny. Oznacza „Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem". – odparł. – To były pierwsze słowa Juliusza Cezara po wygranej bitwie. Cóż, do skromnych osób to on nie należał.
Skinęłam głową, chociaż to i tak niewiele mi mówiło. Nadal nie miałam pojęcia, dlaczego akurat te słowa się tam znalazły. To było cholernie dziwne.
– A dlaczego chciałaś to wiedzieć? – zapytał, znów wyrywając mnie z chwilowego zamyślenia. Zasznurowałam usta, wzruszając ramionami.
– Widziałam to kiedyś w jakiejś krzyżówce i tak mi się przypomniało. – wymyśliłam na poczekaniu.
– Jak zawsze, służę pomocą. – zaśmiał się cicho. – Chodź. Trzeba pomału się zbierać. Niedługo mamy samolot.
– Erick... – powiedziałam cicho, kiedy chciał wyjść z pokoju. Mężczyzna znów odwrócił się w moja stronę, a ja czułam, że musiałam mu to powiedzieć. – Słuchaj, wiem, że chcesz nam pomóc i naprawdę to doceniam, ale naprawdę nie musisz wyjeżdżać z nami do Maine. Nie chcę, żebyś pomyślał, że cię do czegoś zmuszamy...
Taka była prawda. Kiedy kilka dni wcześniej Erick zaoferował się, że wyjedzie ze mną i z Theo z Culver City, w pierwszej chwili nie mogłam uwierzyć. W końcu, bądź co bądź, nie byliśmy dla siebie nikim szczególnym, a on chciał zrobić dla nas coś tak ogromnego. Naprawdę było mi z tego powodu bardzo miło. W końcu świadomość tego, że będzie z nami ktoś dorosły, napawała mnie większą pewnością siebie. Wyjeżdżaliśmy do nowego miasta, oddalonego o ponad pięć tysięcy kilometrów, a w dodatku nikogo tam nie znaliśmy i musieliśmy zaczynać od zera. Był dla nas w tym ogromnym wsparciem i podporą. Doceniałam to, co dla nas robił, ale jednocześnie nie chciałam, aby myślał sobie, że po śmierci mamy jest do czegoś zobowiązany.
Mężczyzna po moich słowach cicho westchnął, a następnie podszedł do mnie i stanął tuż naprzeciw. W końcu ułożył swoje dłonie na moich barkach z powagą wpatrując się w moje oczy, kiedy ja nadal spoglądałam na niego z powątpieniem. Nie chciałam, aby robił to wbrew sobie.
– Mówiłem ci to już tysiące razy, Victoria. – zaczął. – W Culver City oprócz kliniki, do której chętnych na moje miejsce są tysiące, nie trzyma mnie nic. Nie mam tu rodziny, ani krewnych, a poza tym, wszystko przypomina mi ją... Wy wyjeżdżacie, bo chcecie zacząć od zera. Ja również chcę ruszyć do przodu i wynieść się z tego miasta. Trochę zwiedzić i może kiedyś być szczęśliwym. Jesteście dla mnie z Theo bardzo ważni i jeśli mogę mieć możliwość bycia z wami, to chcę z tego skorzystać.
– Nigdy nie odwdzięczę ci się za to, co dla nas robisz. – mruknęłam wzruszona, a Erick głośno się zaśmiał. Bez zbędnych słów, przytuliłam się do jego postawnej sylwetki, a sam mężczyzna również mnie objął. – Dziękuję.
– Cóż, możemy stworzyć rodzinę. – odparł. – Lekko dysfunkcyjną, ale wciąż rodzinę.
Zaśmiałam się cicho, a następnie od niego oderwałam i spojrzałam wdzięcznie w jego oczy. Szarooki mrugnął do mnie, po czym poinformował mnie, że czas się zbierać. Wyszedł z mojego pokoju, a ja znów zostałam sama ze sobą. Ostatni raz spojrzałam na wszystkie pudła, czując się dziwnie. W tych kilku kartonach zmieściłam osiemnaście lat mojego życia. Z sentymentem błądziłam wzrokiem po szarych ścianach i białych meblach. Po łóżku, toaletce, przy której codziennie rano się malowałam, biurku, przy którym odrabiałam pracę domową. Z lekko uniesionymi kącikami ust, podeszłam do okna, a do mojego umysłu wdarły się te wszystkie wydarzenia. Wychodzenie przez nie, palenie papierosów, nocne oglądanie gwiazd, kiedy siedziałam na parapecie.
Pokręciłam z uśmiechem głową, a następnie zasunęłam rolety. Wszystko się kiedyś kończyło.
Podeszłam do łóżka, na którym leżała moja skórzana kurtka oraz torebka z najważniejszymi rzeczami w środku. Szybko zarzuciłam ramoneskę na ramiona i zabrałam torebkę, po czym skierowałam się do wyjścia z pokoju. Kiedy stanęłam już w progu i złapałam za klamkę, ostatni raz obróciłam głowę, rozglądając się po pomieszczeniu.
– Osiemnaście lat razem. – rzuciłam z bladym uśmiechem, czując ukłucie w klatce piersiowej. – To było dobrych osiemnaście lat.
A następnie zamknęłam drzwi. Przez chwilę niezidentyfikowanym wzrokiem wgapiałam się w drewno z kompletną ciszą. W końcu jednak cicho odetchnęłam. W domu panowała idealna cisza. Wszyscy prawdopodobnie byli już na dworze, pakując nasze rzeczy do auta. Jednak ja nie mogłam tak po prostu wyjść. Musiałam się pożegnać. Tak więc zaczęłam wchodzić do każdego pomieszczenia po kolei. Pokój Theo tak jak mój, był całkowicie opustoszały, a kilka pudełek stało przy ścianie. Zapewne ojciec w następnych dniach zaniesie je na strych lub do piwnicy. Z lekką melancholią weszłam do naszej łazienki, w której zawsze było tyle krzyku, kiedy szykowaliśmy się do szkoły. Potem odwiedziłam również pokój gościnny, w którym urzędował nasz ojciec. Na samym końcu weszłam do pokoju mamy, który jako jedyny, został całkowicie nietknięty. Wiedziałam, że to złe, ale nie zgodziłam się, aby cokolwiek z tego ubyło. Tato razem z Theo zaproponowali, że może można by było oddać jej ubrania potrzebującym, ale nie wyraziłam na to zgody. Może to samolubne, ale chciałam, aby wszystko było tak, jak zawsze. Pościel była nietknięta, a na szafkach stały jej rzeczy codziennego użytku. I tak miało zostać.
– Kocham cię, mamo. – szepnęłam w przestrzeń, a następnie zamknęłam drzwi.
Przeszłam powolnie przez korytarz, rozglądając się po każdym kącie. Zeszłam po drewnianych schodach, wchodząc do salonu. I znów wszystkie wspomnienia stanęły mi przed oczami. Nasze oglądanie telewizji, obiady, wygłupianie się, święta... Wszystko. Zaciągnęłam nosem, czując coraz większe pieczenie pod powiekami. Tam się wychowałam. Przeżyłam dosłownie wszystko. Dorastałam. Ale ze wszystkim trzeba było się w końcu pożegnać. W pustym domu odbijał się jedynie odgłos moich botków od paneli podłogowych. Przeszłam do kuchni, sunąc wzrokiem po blatach i szafkach. Codzienna kawa przed szkołą, gotowanie, zaglądanie do lodówki o drugiej w nocy, gdy złapało mnie gastro. Mój dom.
– Czyżby czas na wspominki?
Przymknęłam powieki na ten ironiczny głos za moimi plecami. W moim wnętrzu rozlało się przyjemne ciepło, a na usta wstąpił delikatny uśmiech. Ten głos śmiało można było nazwać dziewiątą symfonią. Był taki idealny. Kilka sekund minęło, nim znów uchyliłam powieki, a następnie z delikatnym uśmiechem odwróciłam się w jego stronę.
Jak zwykle wyglądał obłędnie. Luźno opierał się ramieniem o ścianę przy wejściu do kuchni. Ręce miał założone na klatce piersiowej, a sama jego postawa sprawiała, że przeciwnik czuł się onieśmielony. Ale był w tym tak cholernie naturalny. Jakby został urodzony po to, by wygrywać. Nie omieszkałam się rzucić okiem na jego sylwetkę. Ubrany był w swoje czarne, nieśmiertelne jeansy i bordową bluzę z kapturem, której rękawy podwinął do łokci, przez co widać było jego ładne przedramiona. Zaczepnie spojrzałam na jego twarz, jak zawsze przestając na chwilę oddychać. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek będzie dane spotkać mi kogoś piękniejszego. I to nie tylko zewnętrznie.
– Myślałam już, że nie przyjdziesz. – szepnęłam cicho.
Wiedziałam, że była taka opcja ale musiałam przyznać, że ogarnęła mnie niewyobrażalna ulga. Chciałam zobaczyć go ten ostatni raz. Nasze ostatnie spotkanie miało miejsce kilka dni wcześniej, gdy powiedziałam mu o przeprowadzce. Musiałam jeszcze przez chwile ponapawać się jego widokiem.
– Cóż, nie jestem fanem pożegnań, ale czasami trzeba. – rzucił, uśmiechając się w ten swój sheyowaty sposób. Odbił się od ściany, a następnie nadal z dłońmi skrzyżowanymi na piersi, podszedł w moją stronę, nie spuszczając ze mnie wzroku nawet na sekundę. Moje nogi zmiękły, a ciałem wstrząsnął dreszcz. On po prostu powalał. – Nasza mała Clark wyjeżdża. Jak ty sobie tam poradzisz?
– Może się nie zgubię. – mruknęłam z uśmieszkiem, wzruszając ramionami.
– Clark, ty potrafisz zgubić się we własnym pokoju. Mówiłem ci to już kiedyś. – na jego ironiczne słowa przewróciłam, ale nadal pozostałam uśmiechnięta.
Między nami znów zapanowała cisza, podczas której tylko na siebie patrzyliśmy niezidentyfikowanym wzrokiem. Z uwielbieniem wpatrywałam się w te czarne tęczówki, chcąc zapamiętać każdy detal, chociaż wiedziałam, że nie zapomnę tego widoku już nigdy. Będzie mnie nawiedzał w każdym śnie. Nagle jednak spoważniałam, ponieważ zdałam sobie sprawę, że naprawdę mogę ich już więcej nie zobaczyć. Nie zamierzałam wracać do Culver City. Chciałam być jak najdalej od tego miasta, a to był jego dom. Jego miejsce na ziemi. Spuściłam wzrok na jego tors, zagryzając wnętrze policzka. Wiedziałam, że ta chwila będzie bolesna, ale nie sądziłam, że aż tak. Wydawało mi się, że ktoś wypala mnie od środka. Czekało mnie życie bez niego.
– Zobaczę cię jeszcze kiedyś? – wyszeptałam drżącym głosem, nie będąc w stanie nawet na niego spojrzeć. Po prostu nie potrafiłam. Przez dłuższą chwilę nie odpowiadał.
– Nie wiem. Może. – rzucił dziwnie zachrypniętym tonem, wzruszając ramionami. – Może kiedyś będziesz przechodzić przez ulicę w jakimś miejscu, w którym będę również ja. Może spotkamy się w jakimś sklepie, a może na koncercie. Może mnie zobaczysz. A może i ja zobaczę ciebie. Może pójdziemy na kawę, albo tylko na siebie popatrzymy. Ale tylko może.
Po jego słowach nie wytrzymałam i zamknęłam powieki, czując zbierające się w oczach łzy. To tak cholernie bolało. Przecież on był moim wszystkim. Zwiesiłam głowę, kręcąc nią i starając się nie rozpaść jeszcze bardziej. Już i tak byłam wrakiem. Czymś, co jedynie przypominało Victorię Clark. Każdy dzień w tym miejscu przynosił mi nieopisywane cierpienie. Między nami znów zapanowała cisza. Czułam jego wzrok na swojej twarzy. W pewnej chwili głośno odetchnęłam i otworzyłam powieki, wpatrując się w jego piękną twarz oczyma pełnymi łez. Mimo że ledwie stałam i prawie w ogóle nie oddychałam, z mocą patrzyłam w jego puste tęczówki. Obraz zaczął mi się lekko rozmywać, ale mimo tego pozostałam skupiona.
– Obiecaj mi jedno. – powiedziałam w końcu, starając się brzmieć poważnie i stanowczo. – Że zaczniesz żyć tak, jak zasługujesz, aby żyć. Że nie będziesz się zadręczał, ani nie będziesz dla siebie taki surowy. Obiecaj mi, że sobie w końcu wybaczysz.
– Clark... – zaczął, ale nie pozwoliłam mu skończyć.
– Znajdziesz sobie fajną dziewczynę, która nie będzie psychopatką. – powiedziałam z lekkim rozbawieniem, chociaż sama myśl jego z inną, wyszarpywała moje biedne, pokiereszowane serce. Jednak jego szczęście było ważniejsze, niż moje uczucia. – Zaczniesz żyć i cieszyć się tym życiem. Odetniesz od tego toksycznego syfu. Będziesz szczęśliwy, Nate. Bo na to szczęście zasługujesz.
Mówiłam to poważnie, dając nacisk na każde słowo. Bo tak było. Nathaniel Gabriel Shey zasługiwał na wszystko, co najlepsze. Zasługiwał na wszystko. Był dobrym człowiekiem, który zawładnął mną całą. Był człowiekiem, dla którego przepadłam. I nie żałowałam tego. Ani jednej sekundy w jego towarzystwie. Brunet spoglądał na mnie dziwnym wzrokiem. Jego oczy lśniły czymś, czego nie potrafiłam opisać, ale było to piękne. W końcu jednak pomrugał i zacisnął usta w wąską linię.
– Tak, jak mówiłem. Zasługujesz na cały świat, Clark.
Uśmiechnęłam się delikatnie, zapłakanymi oczami spoglądając w jego tęczówki. I to była właśnie ta chwila. Chwila, w której wiedziałam, że wszystko w końcu się ułoży. I cierpiałam. Cierpiałam cholernie mocno, ale pożegnania zawsze bywają trudne. Jednak ja żegnałam się z człowiekiem, który pokazał mi życie. W każdym tego słowa znaczeniu. Nie tylko to piękne i kolorowe. Pokazał mi brudną rzeczywistość, pełną bólu i cierpienia. Ale pokazał również jasność większą od samego słońca. I za to byłam mu wdzięczna do końca życia. I wiedziałam, że już na zawsze, Nathaniel Shey będzie miał kawałek mojej duszy, którą sama mu oddałam.
– Poradzisz sobie, Clark. – rzucił, a następnie lekko się uśmiechnął. I to był ten uśmiech, który mnie pochłonął. Delikatny, bez kpiny, cynizmu i ironii. Uśmiech mojego Sheya.
Po krótkiej chwili, chłopak odwrócił się z zamiarem odejścia. Ale ja nie chciałam, aby odchodził. Zrobił kilka kroków w przód, podczas gdy moje serce waliło jak młotem, a oddech był szybki i krótki. Musiałam coś zrobić. I nagle mój wzrok padł na przedmiot stojący na blacie obok mnie. A gdyby tak...
Bez większego namysłu, drżącą dłonią strąciłam szklankę z blatu. Przedmiot z zawrotną szybkością spadł na podłogę, rozsypując się na malutkie kawałeczki, a po cichym domu rozniósł się huk. Swoje spojrzenie umieściłam w plecach chłopaka, który nagle się zatrzymał. Chwilę tak stał, a następnie z delikatnym uśmiechem odwrócił w moja stronę, patrząc to na odłamki szkła na podłodze, to na mnie. Uniósł brew, podczas gdy ja wzruszyłam ramionami, starając się przełknąć wielką gulę w gardle.
– Ups. – rzuciłam ochryple.
Ale musiałam jeszcze raz go dotknąć. Ostatni raz posmakować tych ust. I może to było egoistyczne, ale potrzebowałam tego. Jak ostatniego oddechu. Nate chwilę nad czymś myślał, po czym z poważną miną skierował się w moją stronę. Już w ogóle nie oddychałam, nie mówiąc o jakimkolwiek poruszeniu się. Potrafiłam jedynie na niego patrzeć, a moje serce uderzało coraz głośniej z każdym jego kolejnym krokiem. W końcu zatrzymał się tuż przede mną, a znajomy zapach wypełnił mnie całą. Jego woda kolońska, miętowa guma i dym papierosowy. Zapach należący i pasujący tylko do niego. Do mojego Nate'a. Z wyczekiwaniem patrzyłam w jego oczy, czując coraz większy uścisk w żołądku. Badał uważnie moja twarz, ale z jego oczu nie dało się nic wyczytać. Jak zwykle. I tylko patrzył. Skanował mnie. Każdy milimetr.
A następnie nachylił w moją stronę. Przymknęłam powieki, bo nie byłam w stanie, aby sobie z tym poradzić. Tak bardzo go uwielbiałam. Tak mocno, że aż bolało. I nie tylko fizycznie. Paliło mnie od środka. Bolały mnie wszystkie kości i mięśnie. Wykręcało narządy wewnętrzne. Odcinało dopływ tlenu. Boże, był wszystkim.
I kiedy myślałam, że zaraz znów posmakuję tych warg, poczułam delikatne muśnięcie jego ust na moim czole. Tchnęłam drżącym oddechem, drżąc. To było jak dotyk skrzydełek motyla. Delikatne, czułe i jedyne w swoim rodzaju. Jego wargi spoczęły w tym miejscu na kilka sekund, w których mogłam zostać już na zawsze. Ten moment był tym, w którym się rozpadłam. Poczułam wypływające łzy spod przymkniętych powiek. Panie, jeśli istniejesz, dopomóż.
A potem był już tylko chłód, kiedy się odsunął. I już nie czułam jego dotyku. Nie czułam tego bijącego ciepła i zapachu. Nie czułam Nathaniela Sheya. Jak przez mgłę słyszałam jego kroki, a kiedy jakoś zdołałam otworzyć zapłakane oczy, ujrzałam go w drzwiach prowadzących do wyjścia z kuchni. Ostatni raz spojrzałam w jego oczy, kiedy ze swoim typowym wyrazem twarzy, uniósł kącik ust. I wiedziałam, że to był ostatni moment, gdy go widzę.
– Cześć, Clark.
A następnie odszedł.
A ja zostałam sama w cichym domu, w którym słychać było jedynie mój urwany oddech.
Bo dane mi było poznać dobrego człowieka.
Nie wiem, ile tak stałam w miejscu, nie potrafiąc się ruszyć, ale w końcu drzwi ponownie się otworzyły i weszła przez nie Mia. Rozejrzała się dookoła, a kiedy jej wzrok padł na mnie, od razu zrozumiała. Zasznurowała usta, po czym podeszła do mnie i z całej siły przytuliła. Nie płakałam. Po prostu wpatrywałam się pustym wzrokiem w punkt przed sobą, kiedy kojąco głaskała mnie po plecach. Po kilku minutach odsunęła się ode mnie, spoglądając z czułością w moje oczy. Delikatnym ruchem starła mi zaschnięte łzy i rozmazany tusz do rzęs do moich policzków.
– Chodź, kochanie. Musicie już jechać.
Skinęłam głową, pozwalając jej wyprowadzić mnie z domu. Na podjeździe czekali już wszyscy. Mój ojciec rozmawiał z Erickiem obok samochodu z naszymi rzeczami, w którym już siedział Kot. Matt, Scott, Laura, Cameron, Luke, Chris wraz z Ashley, Jasmine i Theo również przyszli się pożegnać. Nate'a jednak nigdzie nie było. Zacisnęłam szczękę, starając się nie rozkleić jeszcze bardziej, kiedy zaczęłam żegnać się z moimi przyjaciółmi. Jednak i to mi nie wyszło, bo po kiedy tylko przytuliłam się do Matta, znów pękłam. Przechodziłam z rąk do rąk, nie chcąc ich puszczać nawet na sekundę. Oprócz mnie płakała również Mia i Laura. Chłopcy starali się grać tych poważnych, ale i Chrisowi zaszkliły się oczy.
– Nie zapomnij tam o mnie w tym Paryżu. – zakwiliłam, ściskając Adamsa.
– Tak może być. Świat przysłonią mi tyłki seksownych Francuzów. – odparł ze śmiechem, na co i ja parsknęłam, a kolejne łzy potoczyły się po mojej twarzy. Chłopak spojrzał na mnie lekko przekrwionymi od wstrzymywanych łez oczami i uniósł kącik ust. – Kocham cię tak mocno, że nawet sobie tego nie wyobrażasz.
– Ja ciebie też. – odparłam w pełni szczerze i znów do niego przylgnęłam.
– Dasz radę, mała. – rzuciła do mnie ściskająca mnie Ashley. – Jak nie ty, to kto?
Nie chciałam ich zostawiać. Byli dla mnie jak rodzina. Każdego trzymałam w ramionach jak najdłużej potrafiłam, aż w końcu na samym końcu został mi Cameron. Z uśmiechem spojrzałam na jego lekko smętną twarz, marszcząc brwi.
– Coś się stało? – zapytałam, na co pokręcił swoją piękną głową, wymuszając blady uśmiech.
– Moja siostra znów postanowiła mnie zostawić. – odparł niby obojętnie, ale przebijała się w nim gorzka barwa. – Powinienem się już przyzwyczaić.
– Cameron... – mruknęłam, a następnie po prostu go przytuliłam, ponieważ nie wiedziałam, co innego miałam zrobić. Darcy Wilson była jak granat. Niszczyła wszystkich wokół, a zawsze obrywało się jej bliskim.
W końcu nadszedł czas na Luke'a, który jak zwykle patrzył na mnie z tym uśmieszkiem, ale i jego oczy pozostały smutne. Pokręciłam głową i przylgnęłam do jego ciała, obejmując go ramionami.
– Dbaj o Mię i Nate'a. – szepnęłam mu na ucho, na co skinął.
– Obiecuję, że będę.
– Czas jechać. – upomniał nas mój ojciec, kiedy wyściskałam już wszystkich. Nawet Jasmine pomimo jej skwaszonej miny. Westchnęłam cicho i znów na nich wszystkich spojrzałam z bólem serca, uśmiechając się po raz ostatni.
– Będę za wami tęsknić. – mruknęłam szczerze.
– Nie zdziw się jak ci wbijemy do tego twojego Maine. – rzucił Matt, na co cicho się zaśmiałam i ostatni raz zblokowałam spojrzenie z Mią. Blondynka uśmiechnęła się w moją stronę i skinęła głową. Wszystko musiało być w końcu dobrze.
Razem z moim bratem wsiedliśmy na tylne miejsca samochodu, podczas gdy Erick i mój ojciec zajęli dwa fotele z przodu. Z gulą w gardle i uściskiem w sercu zapięłam pasy, nawiązując kontakt wzrokowy z moim bratem obok.
– Jesteś pewny? – zapytałam cicho. – Możesz z nią zostać.
– Jesteśmy rodziną. – odparł. – Mamy tylko siebie, Vic.
Skinęłam głową, a następnie ostatni raz patrzyłam na naszych przyjaciół, którzy machali w nasza stronę. Teraz musiało być tylko lepiej.
Podczas jazdy uważnie obserwowałam każdą ulicę, każdy domek i latarnię. Chciałam wszystko zapamiętać. Wiedziałam, że prędko tam nie wrócę. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek wrócę. Opierając głowę o szybę, umysłem wracałam do momentu w kuchni. Do jego wyglądu, głosu, dotyku. Do tego, jak idealny był, jest i będzie. Wiedziałam, że w całym moim życiu już nigdy nie spotkam kogoś takiego jak on. Był wszystkim, będąc jednocześnie niczym. Życie było różne. Raz coś się dostawało, innymi raz ktoś ci coś odbierał. Ja dostałam najpiękniejszy dar od losu, jakim było poznanie tego chłopaka. Więc nie żałowałam, że został mi odebrany. Cieszyłam się, że chociaż przez chwilę miałam go dla siebie. Teraz chciałam, aby był po prostu szczęśliwy. Bo na to szczęście zasługiwał.
Bo Nathaniel Shey był dobry.
Na lotnisku, tak jak obiecywał, czekał już na nas nasz wujek, Ernest Moss, który mieszkał w Nowym Jorku, ale obiecał nam, że pomoże nam ze wszystkim, ponieważ miał znajomych w Maine. Kiedy tylko nas zobaczył, mocno nas wyściskał, uśmiechając się tym swoim popisowym uśmieszkiem. Nie pamiętam całej odprawy. Myślami byłam zupełnie gdzie indziej. W pewnym momencie ktoś zabrał Kota. Ludzie do mnie mówili, ale ja tego nie przyswajałam. Myślami byłam przy nim. Kątem oka patrzyłam na to, jak mój ojciec żegna się z Theo. Złapał go w mocnym uścisku, klepiąc go po plecach, a kiedy skończył, Theodor nie krył błyszczących oczu. Nie mieliśmy na to siły. A potem tato podszedł do mnie.
– Będę za tobą strasznie tęsknił. – powiedział nagle, na co uniosłam kącik ust, przytulając się do niego z całych sił. – Mam prośbę, kochanie.
– Co tylko chcesz.
– Nie przyjeżdżajcie na mój pogrzeb.
Automatycznie zesztywniałam w jego ramionach, odsuwając się. Spojrzałam na niego z niezrozumieniem, chcąc, aby wytłumaczył, ale ten jedynie westchną, kręcąc głową.
– Nie chcę, abyście znowu to przeżywali. Zajmę się domem do samego końca. Nie chcę, abyście kiedykolwiek wrócili do tego miasta. To nie jest miejsce dla was.
– Więc już cię więcej nie zobaczę, tak? – zapytałam zdławionym głosem, na co zwiesił głowę. – Dlaczego nie możesz pojechać z nami? Bylibyśmy razem. Wszystko było by prostsze. Bylibyśmy razem do końca.
– Culver City to mój dom. I to tu umrę. – odrzekł pewnie, na co ponownie się rozkleiłam, bo zdałam sobie sprawę, że i jego stracę. I nie będę mieć już ich obojga.
– Czas już na nas. – poinformował nas Ernest.
Westchnęłam cicho, załzawionymi oczami spoglądając na jego delikatny uśmiech. Tyle lat straciłam nienawidząc go. Tyle zmarnowanych lat.
– Idźcie już. – westchnął zachrypniętym tonem. – Wiem, że sobie poradzicie.
– Tato...
– Kocham was.
Prawie zaciągnęli mnie do tego cholernego samolotu. Ledwo poruszałam nogami. Wchodząc na pokład, czułam miliony emocji i pustkę jednocześnie. To było dla mnie tak nierealne. Stewardessa wskazała nam nasze miejsca i mimo że żyłam, tak naprawdę trwałam w letargu. Siedziałam tuż przy oknie, przez które wyglądałam. Miejsce obok mnie zajmował Ernest, a dwa za mną Theo i Erick. Pustym wzrokiem śledziłam ludzi za szybą, zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek zaznam chociaż odrobiny szczęścia.
– W Maine jest pięknie. – nagle z letargu wyrwał mnie głos wujka. Spojrzałam na niego ze zdezorientowaniem, a kiedy dotarł do mnie sens jego słów, skinęłam. – Spodoba wam się tam.
– Mam nadzieję. – mruknęłam, gdy nagle sobie o czymś przypomniałam. – Och, tak w ogóle zapomniałam ci podziękować. No wiesz za te kwiaty na moją osiemnastkę.
– Kwiaty? – zapytał. – Wybacz, Vic, ale nie wysyłałem żadnych kwiatów.
A następnie nic już nie odpowiedział, ponieważ samolot był gotowy do startu. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc. Prezent na moją osiemnastkę, jakim były złote róże, nie był od niego? Przecież inicjały się zgadzały. Ba! Potwierdziła to sama mama. Theo dostał pierścień. Również z tymi inicjałami. To nie było możliwe. Musiały być od niego. Bo niby dlaczego mama miałaby kłamać?
Jednak chwilę potem, gdy samolot ruszył i te myśli mnie opuściły. Wyjeżdżałam z Culver City. Osiemnaście lat życia. Ale to była dobra decyzja. Musiałam w końcu to zrobić, aby zacząć żyć. Chciałam być w końcu szczęśliwa.
I może, ale tylko może, miałam nadzieję, że w przyszłości znów spotkam tego wysokiego, czarnookiego chłopaka. Że może kiedyś będę przechodzić przez ulicę w jakimś miejscu, w którym będzie również on. Że może spotkamy się w jakimś sklepie, a może na koncercie. Że może go zobaczę. A może i on zobaczy mnie. Że może pójdziemy na kawę, albo tylko na siebie popatrzymy.
Ale tylko może.
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top