28. Chciałam pomóc.
Dwadzieścia osiem pieprzonych dni.
Nie pamiętam, kiedy sekundy przerodziły się w minuty, minuty w godziny, a godziny w dni. Pamiętam tylko, że czas się nie zatrzymał. Wręcz przeciwnie – gnał nadal, nie dając mi czasu na wytchnienie. Pędził w nieznane, ciągnąc mnie, bez mej woli, za sobą. Nie pamiętam również momentu, kiedy się z tym pogodziłam. A wszystko tylko krzyczało. Dwadzieścia osiem dni śmierci.
Dwadzieścia osiem dni.
Tyle czasu minęło od naszej ostatniej rozmowy, kończącej naszą relację. Poetycko mogłabym rzec, iż tyle minęło od kiedy słońce przestało dla mnie świecić. Przedramatyzowane? Być może, jednak chyba na swój sposób trafne. Dwadzieścia osiem dób odkąd pierwszy raz od dawna postawiłam tylko i wyłącznie na siebie.
Wtedy ostatni raz go słyszałam.
Cholerna, pamiętna rozmowa telefoniczna, która rozrywała moje serce za każdym razem, gdy tylko wracałam do niej pamięcią, a na moje nieszczęście zdarzało się to często, czego nienawidziłam. Nie znosiłam swojego umysłu za to, że pamiętałam dokładnie każdy jej szczegół. Każde jego słowo wypowiadane ochrypniętym tonem do słuchawki budki telefonicznej. Cały ból, jaki opanował pojedyncze komórki mojego ciała. Każde westchnięcie i świadomość, że to naprawdę koniec. Czasami chciałam o niej zapomnieć. Prosiłam wszystkie bóstwa, aby to w końcu wyleciało z mojej głowy, wprowadzając wewnętrzny spokój, którego nijak nie mogłam zaznać. Potem jednak to cichło, a ja zdawałam sobie sprawę, że chcę pamiętać. Że chcę pamiętać wszystkie chwile z nim. Te dobre, jak i te tragiczne. Po prostu. Pamiętać chwile, kiedy byłam szczęśliwa i smutna. Pamiętać osobie, dzięki której nauczyłam się żyć.
Tamte dni były jednymi z najgorszych, bo właśnie wtedy uświadomiłam sobie, co to znaczy nie czuć dosłownie niczego. Przez pewien czas cieszyłam się z tej pustki. Z tej emocjonalnej nicości, która zawładnęła moim ciałem i umysłem, po tych tonach bólu i cierpień. Pustka była czymś pięknym. Niczym za dotknięciem magicznej różdżki, zabierała wszystkie troski, wprowadzając nieokiełznaną ciemność, która przyćmiewała cierpienie. Ale było to uczucie chwilowe. Złudne. Piękno przerodziło się w złość; złość w strach. Bałam się. Bałam się dosłownie wszystkiego. Nicość zaczęła mnie przerażać tak, jak moja obojętność, której nie potrafiłam się wyzbyć. A ta tylko śmiała się prosto w moje oczy, napawając się moją słabością. Najbardziej żałowałam tego, iż jej posmakowałam. Może gdybym tego nie zrobiła, ta malutka cząstka nicości, która wżarła się we mnie jak trucizna, nigdy by się nie pojawiła.
Było ciężko. Cholernie ciężko. Kurwa, czasami zastanawiałam się, czy takie cierpienie jest w ogóle możliwe. Ono nie było tylko psychiczne. To było jak uzależnienie. Wpadałam w furie, kiedy zbyt długo nie dostałam kolejnej dawki narkotyku. Następnie potrafiłam godzinami wyżywać się w myślach na samej sobie, aby skończyć w łazience pod zimnym prysznicem, powtarzając sobie jak mantrę, że tak musiało być. Czy to było szalone? Oczywiście, ale szalone rzeczy robią tylko wariaci. Ja się nim stałam, kiedy go poznałam. Oszalałam dla niego, dobrze zdając sobie sprawę, jak to się skończy. Ale czy wcześniej na to patrzyłam? Gdybym patrzyła, mogłabym teraz oszczędzić swojego cierpienia. Cierpienia wszystkich wokół. Ale ja ich nie słuchałam. Ślepo lgnęłam do jego osoby, która dawała mi poczucie bezpieczeństwa w swoim chorym, sadystycznym świecie.
Ale dzięki temu uświadomiłam sobie, że musiałam tak postąpić. Musiałam w końcu zakończyć te męki, aby odnaleźć wewnętrzny spokój. Poproszenie, aby Nathaniel odszedł było jedną z najtrudniejszych decyzji, jakie musiałam podjąć w całym swoim osiemnastoletnim życiu, co na swój sposób było zabawne, bo nie wiedziałam, w którym momencie stał się dla mnie kimś, bez kogo nie mogłam żyć. Pamiętałam wiele rzeczy z nim związanych. Pamiętałam nasze pierwsze spotkanie, pocałunki, rozmowy i kłótnie, a za nic w świecie nie mogłam przypomnieć sobie tego momentu, kiedy stał się dla mnie powietrzem, bez którego nie mogłam oddychać. Nie potrafiłam opisać tego, co czułam. Bez niego sekundy zmieniały się w minuty, a te w godziny. Wszystko zlewało się w zamazany obraz, w którym nie potrafiłam niczego dostrzec.
Były dni, kiedy po nieprzespanej nocy zastanawiałam się, czy opłacało mi się w ogóle wstać z łóżka. Były również takie, gdy pełna energii nie wiedziałam, zaszczycałam każdego uśmiechem. Jednak mimo wszystko, wciąż pozostawała ta uciążliwa pustka, uczucie, że brakowało ważnego elementu układanki. Bo brakowało. Już nie widziałam jego zaczepnego uśmiechu, który stał się moją codziennością. Nie widziałam czarnych, magnetyzujących tęczówek, pochłaniających mnie z każdą sekundą wpatrywania się. Nie czułam jego dotyku, smaku jego warg i poczucia, że przy nim nic mi nie grozi. Z własnej nieprzymuszonej woli z tego zrezygnowałam. A on mi na to pozwolił. Jak obiecał, tak zrobił.
Odszedł.
Jedni mogą powiedzieć, że byłam egoistką. W końcu obiecałam, że przy nim zostanę, a ja postąpiłam inaczej, patrząc jedynie na siebie. Cóż, w połowie się z tym zgadzałam. Gdyby ktoś zaproponował mi cofnięcie się w czasie i podjęcie jeszcze raz tej decyzji, nie wiedziałabym, czy znów postąpiłabym tak samo. Nie byłam do końca pewna, czy znów odważyłabym się kazać mu odejść. Jednak niewielu wiedziało, że nie zrobiłam tego do końca dla siebie. Zrobiłam to dla nas, zabijając przy okazji to, co udało nam się stworzyć. Rok to dość sporo czasu. Mimo iż w porównaniu do wieczności, wydaje się jedynie marnym pyłkiem. Jednak rok w życiu zwykłego człowieka może zmienić wiele. I to było na swój sposób piękne. Bo to właśnie w ciągu zaledwie roku można przeżyć więcej, niż niekiedy przez cale życie. Można umrzeć i urodzić się na nowo, wybaczyć i mścić się, zakochać się i znienawidzić. I wszystko w ciągu trzystu sześćdziesięciu pięciu dni.
Dużo myślałam, mało się śmiałam. Powróciłam do brudnej rzeczywistości. Były momenty, kiedy siadając w nocy po całym dniu względnie normalnego życia, patrzyłam pusto w ścianę i wspominałam. Niepotrzebne katusze i zbędna dramaturgia, lecz czymże byłoby życie bez odrobiny patosu? A potem chodziłam spać, odliczając kolejny dzień, w którym postawiłam wszystko na jedną kartę i zrezygnowałam z czegoś, co i tak nie miałoby przyszłości. Najgorsze było w tym to, że oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę dużo wcześniej, a mimo to, brnęliśmy w zaparte.
I tak, mogłam się po tym wszystkim załamać, lecz czy miałoby to jakikolwiek sens? Mogłabym teraz przyznać, iż po ostatecznym zerwaniu naszej relacji, świat się załamał. Czas przestał płynąć, a ludzie zaczęli ubolewać nad biedną Victorią Clark, która na własną odpowiedzialność straciła ważną dla siebie osobę, pogrążając się w bezkresie własnej rozpaczy. Jednak tak nie było. Świat się nie zatrzymał, dokładnie tak, jak wskazówki zegara. Życie toczyło się dalej. Ktoś się rodził, ktoś umierał. Na świecie wybuchł kolejny konflikt zbrojny, a róże naszej sąsiadki przekwitły. Było ciężko. Cholera, codziennie czułam się, jakby ktoś wbijał mi rozżarzone igły w żebra, bo wiedziałam, że pewien etap w moim życiu się zakończył. I musiałam unieść głowę, przełknąć gorycz i iść dalej, zastanawiając się, co by było gdybym nigdy nie wypowiedziała pewnych słów.
To nie była kolejna miłosna historia. Z prostej przyczyny. Nie było w niej miłości. Darzyłam Nathaniela wieloma bardzo skomplikowanymi uczuciami. Czasami wydawało mi się, że sami filozofowie nie zrozumieliby, co działo się w mojej głowie. Z ciężkim sercem musiałam przyznać, że zakończyłam jeden z wielu etapów swojego życia. Ludzie się pojawiali i znikali. Jedni byli ważni, inni mniej. Nathaniel był... był Nathanielem. Nie klasyfikował się do żadnej kategorii. Był po prostu sobą.
Ojciec kiedyś powiedział mi, że po każdej porażce stajemy się silniejsi. Wcześniej uważałam to za nic nie warte słowa, ale taka była prawda. Przeżyłam kilkudniowe piekło, przechodząc z rozpaczy, do pustki, zahaczając po drodze wszystkie możliwe emocje, wzloty i upadki. Nie zmieniłam się z dnia na dzień. To wszystko zaczęło się, kiedy go poznałam. To właśnie wtedy rozpoczął się ten porąbany etap w moim życiu, który musiał dobiec końca. Wszystko wymagało czasu. Byłam z siebie dumna, że to przetrwałam. Byłam dumna, że mogłam zakończyć to tak, jak się zaczęło. Z emocjami. Poznałam słodki smak zniszczenia.
Wszystko się kiedyś kończyło, a rolą człowieka było zaakceptowanie tego. Nawet jeśli większość, a nawet my sami, się z tym nie zgadzaliśmy. Mimo iż tęskniłam każdego dnia coraz mocniej, a tęsknota nie zmalała nawet dwudziestej ósmej doby.
Nawał obowiązków, pracy i nauki spadł na mnie, jak grom z jasnego nieba. Od kiedy zaczęłam liceum, każdy nauczyciel powtarzał tylko o zbliżających się egzaminach. W pierwszej klasie uznałam, że to gruba przesada – w końcu miałam na to jeszcze cztery lata. W drugiej i trzeciej niewiele mnie to obchodziło. Ciągłe rozmowy i nagabywanie wpuszczałam jednym uchem, a wypuszczałam drugim. Jednak zrozumiałam wszystko, kiedy nastał mój ostatni rok w Culver High School. Mimo że już wcześniej w szkole słyszałam słowo „matura" mniej więcej trzysta siedemdziesiąt razy w ciągu jednego dnia, to w czwartej klasie przybrało to na sile pięciokrotnie. Z każdym kolejnym dniem ja sama denerwowałam się coraz bardziej, a kiedy ostatnia wyrwana kartka z kalendarza obwieściła, że pozostało tylko siedem dni, żołądek miałam gdzieś w swoim gardle.
Egzamin dojrzałości nie był czymś, czego wyczekiwałam z zapartym tchem z dwóch powodów. Nie byłam ani trochę dojrzała i wiedziałam, że to zawalę, mimo że po moim pokoju latały jedynie fiszki, podręczniki i wszystko, co jakimś cudem wyprowadzi mnie z gówna, w jakim byłam, przez trzy lata nicnierobienia. Nie chciałam zawieść rodziców, ani siebie swoimi koszmarnymi wynikami, które śniły mi się po nocach. Mimo iż nigdy nie przykładałam większej wagi do ocen i szkoły, na egzaminach końcowych zależało mi najbardziej. To w końcu one liczyły się najbardziej przy podaniach na studia, a skoro chciałam wybrać jakąś dobrą uczelnię, wiedziałam, że trzeba się postarać.
Z jednej strony chciałabym przykładać do tego taką wagę, jak przykładał na przykład mój brat, czyli, cóż, żadną, ale nie potrafiłam. Cały czas o tym myślałam, podczas gdy Theo miał to kompletnie w dupie, grając w Fortnite i spędzając czas z Jasmine, która ostatnimi czasy, znajdowała się w naszym domu częściej, niż często, co było zabawne, ponieważ mama nie miała o niej pojęcia. Theodor do ludzi wylewnych się nie zaliczał, a jakoś samej dziewczynie nie śpieszyło się z obwieszczeniem naszej matce, że jest wybranką jej ukochanego synka. Chris również nie podchodził do egzaminów zbyt poważnie, bo doskonale wiedział, że po szkole zatrudni się w firmie mamy, aby potem ją przejąć. Jedynie Mia podzielała mój stres.
Po poniedziałkowych zajęciach z westchnięciem ulgi przekroczyłam próg swojego domu. Zrzuciłam z siebie czarne botki, a swoją torebkę położyłam na szafce obok. Powolnym krokiem poczłapałam w stronę kuchni, marząc jedynie o kąpieli i położeniu się w wygodnym łóżku. Zegar wskazywał piętnaście po trzeciej, co oznaczało, że ani mama, ani Theo nie byli jeszcze w domu. Z tego, co kojarzyłam, ojciec, który ponownie się do nas wprowadził, pojechał w jakiejś sprawie, z ludźmi z komisariatu, za miasto. Przetarłam zmęczone oczy, wiedząc, że mogę rozmazać makijaż, ale przez zmęczenie nijak mnie to nie obchodziło. Czterogodzinnym, przerwany sen nie był czymś, co w pełni zaspokajałoby mój organizm. W sumie była w tym moja wina, ponieważ zamiast wcześniej się położyć, ja wolałam oglądać kolejne odcinki Lucyfera.
Po zapchaniu swojego żołądka zapiekanką makaronową, ruszyłam do swojego pokoju, gdzie zrzuciłam z siebie białe jeansy i żółtą bluzę, a następnie przebrałam się w wygodne dresy i podkoszulek. Z błogą miną rzuciłam się na zasłane łóżko, wyginając wargi w uśmiechu. Nakryłam się po same uszy puchatym kocem, który przypominał mi miękką chmurkę i nim się obejrzałam, padłam jak przecinak.
Wstałam dopiero trzy godziny później, nie wiedząc, w którym aktualnie wymiarze się znajdowałam. Dopiero po kilkunastu sekundach ogarnęłam moją małą rzeczywistość. Na dworze nadal było jasno i słonecznie, co lekko poprawiło mój humor. Mama i Theo byli już w domu, jednak żadne mnie nie obudziło, za co byłam im wdzięczna. Chociaż znając mojego brata, było to dziwne. To on zawsze przerywał moje popołudniowe drzemki w dość brutalny sposób, odwdzięczając się tym, że wylewałam na niego wodę praktycznie codziennie rano, aby zerwać go z łóżka do szkoły. Taka nieszczęsna rola siostry.
Przeglądałam Twittera, siedząc na kanapie w salonie obok mojego brata, który grał na Nintendo. W kuchni mama przygotowywała coś do jedzenia, słuchając pieprzenia o politykach w radiu. Westchnęłam, gdy nagle dostałam wiadomość od Chrisa.
Chris: Pizza, ty, ja, Mia, Pulp Fiction i twoje wygodne łóżko. Wchodzisz?
Uśmiechnęłam się delikatnie. Cały kwiecień praktycznie nie żyłam, ponieważ przygotowania do egzaminów szły pełną parą. Również Chris i Mia skupili się na tym bardziej, toteż nasze wyjścia ograniczały się do minimum. Potrzebowałam w końcu spędzić z nimi trochę czasu, bo od tych ciągłych myśli, dostawałam szału! Bez zastanowienia, zgodziłam się na propozycję chłopaka.
Victoria: jeszcze pytasz
Victoria: kiedy będziecie?
Nie musiałam długo czekać na odpowiedź. Chris był tym typem osoby, która wyświetlała po mniej więcej dziesięciu sekundach, a odpisywała już po piętnastu. No chyba, że był na kogoś zły. Wtedy nie odpisywał w ogóle, a po prostu bezceremonialnie blokował. Przechodziło mu zwykle po godzinie.
Chris: Właśnie odebraliśmy pizzunię, więc będziemy za dziesięć minut
Pokręciłam z rozbawieniem głową i zablokowałam telefon, rzucając go na miejsce obok. Podciągnęłam jedno kolano pod klatkę piersiową i ułożyłam na nim brodę, obejmując je ramionami. Swój wzrok umieściłam w Theo, który skupiony na grze, miał gdzieś cały otaczający go świat. Jego brązowe, lekko przydługie kosmyki żyły swoim życiem, tworząc mu na głowie siano. Poprawił swój ciemnozielony sweter, nie spuszczając wzroku chociażby na sekundę z tej głupiej zabawki. Wydęłam usta.
– Chris i Mia zaraz będą. – mruknęłam, ponieważ nudziło mi się i potrzebowałam atencji, aby zabić czas oczekiwania. Mój brat chyba nie podzielał mojej myśli, bo tylko skinął głową, nie pokazując żadnej innej reakcji. Przewróciłam oczami, wzdychając. – Mógłbyś odstawić tę głupią zabawkę i ze mną pogadać?
– Nie. – odparł wprost.
– Idiota. – prychnęłam. – Co u Jasmine?
– Po staremu. – bąknął, a jego długie, kościste palce sprawnie poruszały się po przyciskach.
– Nie no, rozmowa z tobą jest pasjonująca. – pokręciłam głową, mając dość tej cudownej wymiany zdań. Wyplątałam się z koca i wstałam na równe nogi, poprawiając ciemną bluzę z kapturem. Wsadziłam ręce do kieszeni spodni i ruszyłam do mamy, która stała przed kuchenką, wsypując coś do dużego garnka. – Może ty ze mną porozmawiasz, skoro twój syn jest idiotą? – zapytałam, na co parsknęła, nie spuszczając wzroku z gotowanej potrawy.
– Pamiętaj, że to twój kochany brat. Jedyny! – zawołała patetycznie, a delikatny uśmieszek wciąż rozciągał się na jej wargach.
Przewróciłam oczami i usiadłam na wysokim krześle przy wyspie kuchennej. Oparłam łokcie na blacie i patrzyłam na profil mamy, która z gracją krzątała się po całej kuchni, będąc w pięciu miejscach naraz i wszystkiego pilnując jak cerber. Nie byłam może do końca taką łajzą, jeśli chodziło o bycie „panią domu", ale nawet w jednej dziesiątej nie dorównywałam mamie. Bo o ile o porządek względnie dbałam... poza swoim pokojem, i potrafiłam ugotować kilka rzeczy... często je ostro przypalając, tak ogarnięcie całego grajdołka, zwanego domem, było dla mnie nawet w myślach niemożliwe. Mama robiła to przez kilka lat sama, za co cholernie ją podziwiałam. Pomimo naszych częstych kłótni i sprzeczek, mama była cudowną kobietą. Zasługiwała na coś lepszego.
– Dalej uważam, że podmienili go w szpitalu. – przyznałam, powodując jej cichy śmiech, kiedy zrywała listki bazylii z roślinki stojącej obok okna.
– A, właśnie! – mruknęła, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy. – Wypełniłaś już podania na uczelnie?
Zamilkłam, a mój żołądek znów dopadł skurcz. Nienawidziłam tego tematu, który niestety, był nieunikniony. Od dwóch tygodni mama stale wierciła mi o to dziurę w brzuchu, co dziwne nie było. Termin składania podań na uczelnie zbliżał się nieubłaganie, a ja byłam po uszy w bagnie, bo absolutnie nie miałam pojęcia, co mam robić. Mimo iż miałam już bliżej określony kierunek tego, co mogę robić w przyszłości, nie wiedziałam, jak się za to wszystko zabrać. Byłam dorosła i musiałam zacząć odpowiadać za swoje dorosłe decyzje, a wybranie odpowiedniej uczelni, miało być pierwszą z nich. Bałam się. Cholernie bałam się tego, co nieuniknione. Bałam się przyszłości i tego, co po liceum.
– Niby wypełniłam... – zaczęłam cicho, wyginając palce na wszystkie strony, bo gdy tylko ktoś o tym wspominał, mnie paraliżowała. Mama widząc to uważnie mi się przyjrzała, a następnie odłożyła drewnianą szpatułkę i spojrzała na mnie swoim wzrokiem, który wgniótł mnie w krzesło jeszcze bardziej.
– Co jest, Victoria? – zapytała poważnie. – Przecież, gdy ostatnio rozmawiałyśmy, wiedziałaś, gdzie mniej więcej chcesz iść.
– Bo wiem. – szybko odpowiedziałam.
Pod uwagę brałam trzy uczelnie. Bates Collage w Lewiston w stanie Maine, Norwich University w Northfield, Florida International University na Florydzie. Mama upierała się przy pierwszej, ponieważ należała do najbardziej prestiżowych, a co za tym idzie, cholernie drogich. Nie była publiczna, jak dwie pozostałe, jednak od małego razem z Theo mieliśmy odkładane pieniądze na studia, toteż z czesnym nie byłoby problemów. Dni otwarte w uczelniach odbywały się dopiero na wakacje, więc miałam troszkę czasu, aby wybrać, gdybym dostała się na wszystkie trzy. I tego obawiałam się najbardziej.
– To w czym problem? – zapytała zdezorientowana. – Chcesz iść na studia językowe, a uczelnie, o których rozmawialiśmy, są dobre. Bates Collage jest jednak najlepszą z nich, jednak nie pójdziesz gdzieś, gdzie będziesz się źle czuła. Dlatego wybór należy tylko do ciebie.
– Ale muszę zdać dobrze egzaminy, żeby mnie w ogóle przyjęli... – jęczałam męczeńsko, na co teraz to ona przewróciła oczami.
– Z tym nie będzie problemów, dobrze wiesz. – powiedziała poważnie, opierając się łokciami o blat tuż naprzeciw mnie. Nachyliła się w moją stronę, z uwagą obserwując moją twarz. – Zdasz to i pójdziesz na studia, jakie sobie wymarzysz.
– Ugh, jak się zdenerwuję, to rzucę to wszystko i pójdę na uniwerek w Culver City. – bąknęłam, na co cicho się zaśmiała, kręcąc głową.
– A takiej szansy nie ma w ogóle. – westchnęła z politowaniem, odbijając się od blatu. Zgarnęła szybko posiekaną pietruszkę z drewnianej deski do krojenia i stanęła obok kuchenki, wrzucając to niedobre ziele do garnka.
– A niby dlaczego?
– Nie chcę, żebyś tu została. Ani ty, ani Theo. – mruknęła, nie patrząc na mnie. – Mimo że kocham to miasto, to tu nie ma przyszłości. Musicie wyjechać gdzieś, gdzie się rozwiniecie. Gdzie znajdziecie godną pracę, skończycie dobre studia i zobaczycie kawałek świata. Najbardziej jednak chcę, abyście byli szczęśliwi. Pragnę tego najmocniej na świecie. Jak każda matka.
Uniosłam delikatnie kącik ust, mrużąc powieki. Wiedziałam, że nie chcę zostać w tym mieście, pełnym fałszywych ludzi i podziałów na lepszych i gorszych. Ja sama pragnęłam zobaczyć coś więcej. Z drugiej jednak strony nie wiedziałam, jak mam to wszystko zostawić. Osiemnaście lat życia w jednym miejscu wpływało na moje decyzje. Pod tym względem miałam rozdwojenie jaźni. Z jednej strony chciałam się stamtąd jak najszybciej wyrwać, a z drugiej zostać w bezpiecznym domu w znanym mi mieście i nigdy nie wyjeżdżać. Ale już taka kolej rzeczy.
– Jak nie zejdę na zawał do egzaminów, to wtedy porozmawiamy. – sarknęłam, chcąc odgonić od siebie nieprzyjemne myśli. Mama machnęła dłonią, mrużąc oko.
– W razie czego masz jeszcze tydzień. – pocieszyła mnie, powodując pogłębienie mojej depresji.
Chwilę później drzwi wejściowe z hukiem się otworzyły, powiadamiając wszystkich członków mojej rodziny, że właśnie dwie bestie przybyły. I było to prawdą, a kiedy zobaczyłam ich uśmiechnięte twarze, dwa pudełka pizzy i torby zapewne z ubraniami na noc, wiedziałam, że to będzie dobry wieczór.
I tak było, bo zaledwie pół godziny po ich przybyciu, siedzieliśmy w moim pokoju w koszmarnie brzydkich piżamach, objadaliśmy się wysokokalorycznymi rzeczami. Na moim laptopie już widniała lista filmów, a w niej takie pozycje jak Pamiętnik, Koszmar z Ulicy Wiązów i Pulp Fiction. W podstawówce takie spotkania miały miejsce minimum raz w tygodniu, a z czasem nam się to zatarło, więc po kolejnym dniu pełnym irytującego paplania nauczycieli, to było niczym wybawienie. W pewnym momencie dołączył się do nas także mój brat, więc święta czwórka znów była w komplecie. Napychaliśmy brzuchy niezdrowym żarciem, oglądając film Tarantino, który i tak znałam na pamięć. Coś wewnętrznie czułam, że następnego dnia wszyscy możemy spóźnić się na pierwszą lekcję.
Westchnęłam ciężko i choć mój żołądek prosił już, abym nie dotykała tego piątego kawałka pizzy, serce kazało mi to uczynić. Chwyciłam trójkątne, upieczone ciasto z dodatkami i powąchałam je, przymykając z błogą miną powieki. Tak smakowało niebo.
– Ej, ogólnie to Sebastian organizuje imprezę po egzaminach. – mruknęła Mia, wycierając swoje dłonie w czerwone, kraciaste spodenki do kolan. Spojrzałam na nią z uniesionymi brwiami. Zajmowała swoje miejsce na fotelu obok okna, a na podłodze tuż obok niej leżał popijający colę Theo.
– Znowu wyjeżdżają jego rodzice? – zapytałam z pełnymi ustami.
– A czy jego rodzice kiedykolwiek są w domu? – zapytał na głos, siedzący tuż obok mnie na moim łóżku, Chris.
– W sumie racja. – przytaknęłam.
Z Sebastianem chodziłam na francuski i angielski. Nie znałam go za dobrze, ale chłopak słynął z hucznych imprez. Może nie tak hucznych, jak król melanżu Chris Adams, który pod tym względem przeszedł chyba do historii całego Culver High School, ale wciąż. Miał duży dom za miastem i kupował beczki z piwem, a to wystarczało.
– Możemy pójść. Będzie fajnie. – mruknęła Mia, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy. – Wzięłabym Luke'a, a on ekipę i Nat...
Urwała w połowie zdania, zasznurowując usta, na co przewróciłam oczami, bo nienawidziłam tej reakcji, którą, no cóż, dostawałam prawie cały czas. Odrzuciłam niedojedzony kawałek pizzy do pudełka i westchnęłam ciężko, czując na sobie wzrok zarówno Mii, jak i Chrisa. Theo za to ciężko odetchnął i umieścił swój wzrok w białym suficie, trzymając puszkę coli na swojej klatce piersiowej. W pomieszczeniu słychać było jedynie odgłos lecącego na laptopie Pulp Fiction, a atmosfera z każdą sekundą wzrastała dokładnie tak samo, jak moje zirytowanie. Strzepnęłam ze złością dłonie, domyślając się, że znowu zacznie się ten temat.
– Czy możemy, proszę, za każdym razem nie zachowywać się, jak potłuczeni, gdy tylko ktoś wypowie jego imię? – warknęłam bardziej niemiło, niż miałam w zamiarze. Blondynka nawiązała kontakt wzrokowy z Adamsem, jakby chciała mu coś telepatycznie przekazać, a to zezłościło mnie jeszcze bardziej. Zacisnęłam szczękę, przewracając oczami. – On nie jest martwy, do cholery!
– Żeby było dramatyczniej, to powiem, że zapewne dla ciebie jest. – rzucił z wrednym chichotem Theo, na co posłałam mu niemal śmiercionośne spojrzenie. Popatrzył na mnie z szerokim uśmiechem, ukazując swój drugi podbródek, po czym jego głowa znów opadła na podłogę.
– Victoria, my po prostu nie za bardzo wiemy, jak mamy się zachować w takiej sytuacji. – powiedziała spokojnie Roberts, na co niezamierzenie prychnęłam pod nosem.
– Normalnie. – odpowiedziałam chłodno, a nieprzyjemne uczucie znów opanowało moje wnętrze.
To było jak włącznik. Kiedy tylko zostawał poruszany ten temat, coś we mnie przeskakiwało, przełączając mnie na działanie ofensywne. Nie chciałam być dla nich niemiła – przecież nic mi nie zrobili. Jednak kiedy tylko ktoś chciał o tym rozmawiać i wyciągać ze mnie moje emocje, automatycznie się broniłam. Nie lubiłam tego uczucia zamknięcia. Nie lubiłam też tego, co aktualnie wyprawiało się w moim popieprzonym życiu. Chciałam iść dalej, podczas gdy stałam w miejscu.
– Minął prawie miesiąc. – mruknął Chris, na co rozchyliłam patetycznie oczy, patrząc na niego z udawanym zaskoczeniem.
Minęło dwadzieścia osiem dni.
– No patrz, nie zauważyłam. – bąknęłam i wstałam na równe nogi, zgarniając po drodze puste pudełko po pizzy. Czułam na swoich plecach ich uważny wzrok, gdy podeszłam do śmietniczki obok biurka, zgniatając w międzyczasie tekturę w dość brutalny sposób.
– Jak się czujesz? – zapytała cicho Mia, na co wzruszyłam ramionami, wrzucając zgniecioną tekturę do śmietnika.
Nie potrafiłabyś sobie tego nawet wyobrazić.
– Dobrze wiemy, że to stałoby się prędzej czy później. – mruknęłam cicho, a te słowa, mimo że prawdziwe, kaleczyły moje gardło tak, jak zawsze. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Nadal bolało. Z dnia na dzień coraz mocniej. – Musiałam to zakończyć. Dla własnego dobra... Dla dobra naszej dwójki.
Poproszenie, aby odeszła ważna osoba, było czymś niesamowicie trudnym. Potęgował to fakt, iż jego obecność była tak mocno zakorzeniona w mojej głowie, że nie wyobrażałam sobie normalnego funkcjonowania bez jego osoby. Boże, był wszystkim. Był słońcem, powietrzem, wiatrem. Był wszystkim, co odbierały moje zmysły. Nie było dnia, abym o nim nie myślała. Nie było dnia, abym przynajmniej raz dziennie nie pożałowała tego, co zrobiłam. A potem przychodziła ulga, ponieważ gdzieś w środku mnie zdawałam sobie sprawę, że zrobiłam dobrze. Że w końcu to ja byłam dla siebie najważniejsza. Ta relacja była popieprzona. Mogłam o niej powiedzieć wiele rzeczy. Była piękna? Na swój sposób na pewno. Szalona? Jeszcze jak! Lecz musiałam przyznać też, iż była piekielnie niszcząca. Nie tylko dla mnie. Będąc obok siebie, oboje się męczyliśmy.
Nate miał niesamowicie trudny charakter. Mój też do najłatwiejszych nie należał. Razem stanowiliśmy wybuch, a będąc obok można było naprawdę cierpieć. Wiedziałam, że Nathaniel Shey pozostanie kimś ważnym do końca mojego życia. To on był tym pierwszym, który pokazał mi tak wiele rzeczy. To on pokazał mi prawdziwy, brudny, a momentami sadystyczny świat. Wyciągnął mnie z zakłamanej bańki, pokazując prawdę. I byłam mu za to cholernie wdzięczna. Nie znienawidziłam go, chociaż nieraz wyklinałam wszystkich za to, że go poznałam. Jednak wiedziałam, że gdybym mogła cofnąć czas do momentu naszego spotkania, nie zrezygnowałabym z tego. Przeżyłam z nim tyle pięknych rzeczy, które przerodziły się w jeszcze piękniejsze wspomnienia. A że po wszystkim wyszłam zniszczona? Cóż, ten grzech był warty swej ceny.
– To był etap, który trzeba było zakończyć. – powiedziałam cicho, czując nieprzyjemny dreszcz przechodzący po moim rdzeniu.
Przyzwyczaiłam się do tego. Wiele tematów niezbyt mnie wzruszało. Przez wszystkie krzywdy, jakie doświadczyłam w życiu, podchodziłam do wielu rzeczy z dystansem. Moja wewnętrzna odrobina pustki nie pozwalała mi ukazywać zbytnich emocji, nawet jeśli tego chciałam. Po prostu nie mogłam. Obojętność spowiła moje życie, co było mi nie na rękę. Nie chciałam się tak czuć, ponieważ to niesamowicie męczyło i nie mogłam z tym nic zrobić. Najgorsze jednak było, że wystarczyło jedynie wspomnieć o tym nieszczęsnym chłopaku, wszystko we mnie na nowo płonęło. Moje ciało znów reagowało, w żebrach czułam ukłucie, a myśli spowijały różne emocje, nie dając mi nawet czasu na oddech. Samo jego imię powodowało coś, czego nie wywoływali moi najbliżsi. Było mi z tym okropnie, ale nie potrafiłam tego przerwać. Bo to on był słońcem.
– Mówiłaś już, że nie chcesz o tym rozmawiać i to zrozumiałe. – powiedział Chris, przejeżdżając dłonią po gęstych, brązowych włosach. Odetchnął cicho, a jego twarz spoważniała. – W sumie ci się nie dziwię. Nagłe zakończenie znajomości, gdy nadal się coś do tej osoby czuje, jest naprawdę chujowe.
– Tak, to najlepsze podsumowanie. – parsknęłam śmiechem, chociaż znów poczułam ten nieprzyjemny ból w środku mnie. Odgarnęłam z twarzy zagubiona kosmyki włosów, a swój skupiony wzrok umieściłam na swojej toaletce, na której walały się kosmetyki. – To i tak skończyłoby się wcześniej czy później. Wyjeżdżam na studia, a utrzymywanie kontaktu na odległość by nie wypaliło. On tu zostanie, będąc jak zwykle Sheyem. Boże, na dobrą sprawę ta dramaturgia nie jest tu potrzebna. My nawet nie byliśmy razem. To nie było zerwanie, tylko zakończenie znajomości.
– Masz rację, nie byliście razem. – zgodziła się ze mną Mia, unosząc kącik ust. Nawiązała ze mną kontakt wzrokowy, a jej niebieskie oczy zabłyszczały. Uniosłam brew, ponieważ kiedy te słowa wypowiadał ktoś inny, czułam chęć, aby roztrzaskać krzesło na ścianie i wyrzucić je przez okno.
Nie byliśmy.
– Dalej nie wiem jak to w ogóle możliwe, no ale. – wtrącił się z ironią Chris, rozchylając oczy i unosząc dłonie w obronnym geście. Mia tylko pokręciła z westchnięciem głową na jego słowa i znów popatrzyła na mnie z politowaniem.
– Nie byliście razem, ale dobrze wiesz, że łączyło was coś ważniejszego, niż głupi związek.
Przez kilka sekund toczyłyśmy niemą konwersację, wpatrując się w swoje oczy. Pomrugałam ciężko powiekami, kiedy jej słowa dotarły do mojego mózgu. Czy łączyło nas coś więcej? Zabiłabym i dałabym się za niego zabić. Boże, zrobiłabym dla niego wszystko. Kurwa, on tak bardzo zasługiwał na szczęście, którego ja nie byłam w stanie mu dać, chociaż bardzo chciałam. Nie potrafiłam go naprawić. Byłam zbyt słaba, a każdego dnia słabłam coraz bardziej. Zniszczyłam siebie, chcąc naprawić jego. I najśmieszniejsze było w tym wszystkim to, iż nie żałowałam. Siał zniszczenie, a ja mu jeszcze przyklaskiwałam, godząc się na wszystko. W swoim nieideale był idealny. I chociaż powinnam być zła za to, co mi zrobił, nie potrafiłam. Czy to złe, że po wszystkim jeszcze go broniłam? Być może, ale miałam to bezapelacyjnie gdzieś.
Jak narkoman na odwyku.
– Być może. – wzruszyłam ramionami, słabo się uśmiechając. – I cieszę się, że miałam go w swoim życiu, ale teraz muszę pójść dalej.
– I to jest moja baba! – zawołał zadowolony Chris, wskazując na mnie palcem z głupim uśmiechem. Pokręciłam rozbawiona głową. Nagle Theo jęknął, znów unosząc głowę.
– Skoro już przedstawienie zakończone, to możemy obejrzeć film? – zapytał ze znużeniem, na co chwyciłam pierwszą lepszą rzecz, jaką miałam pod ręką i zamachnęłam się, a buteleczka płynu do demakijażu powędrowała w stronę mojego brata, z głośnym plaskiem odbijając się od jego czoła.
Po wszystkim jednak zdecydowaliśmy się na obejrzenie tego filmu, który wybierał Theo, więc nie dziwne, że na ekranie laptopa pojawił się obraz horroru z lat siedemdziesiątych. Ściśnięta pomiędzy Mią a Chrisem, wpatrywałam się w film, myślami będąc zupełnie gdzie indziej. Myślami znów byłam w jego ramionach, poruszając się tak, jak tego chciał. Gdzie byłam melodią, wygrywaną przez niego i znaną tylko jemu. Gdzie byłam kukiełką, a on pociągał za sznurki. Myślami byłam w swoim prywatnym świecie, gdzie nikt inny nie miał wstępu.
Wiedziałam, że nigdzie nie wyjechał. Nadal był w Culver City i żył tak, jak wcześniej, dając nam spokój. Nie walczył, ani nie chciał odnowić kontaktu. Zaakceptował to, za co byłam mu wdzięczna. Cieszyłam się też z tego, jak postąpiła reszta. Wiedzieli, co się stało. Cóż, prócz moich rodziców wiedział chyba każdy z moich bliskich. Nikt mnie nie potępiał, oni również. Nie spotykaliśmy się już tak często. Jedynie przez to, iż Parker, który w końcu pogodził się z Mią, był jej chłopakiem, widywałam go trochę częściej. Wszyscy wiedzieli, jaka jest sytuacja. Nie chciałam odcinać się za bardzo, ale przez fakt, że byli przyjaciółmi Nate'a, postanowiliśmy nieco ukrócić to wszystko, co było konieczne. W końcu jak by to miało wyglądać? Jasne, często pisałam z Laurą, a raz wyszłyśmy na kawę, ale grupowe spotkania by nie wypaliły. Nie byłam z tego powodu zła, chociaż lekki żal ściskał moje serce. Wracałam do swojego dawnego życia.
A gdy wszyscy zasnęli, ja snów przeglądałam nasze stare wiadomości, zastanawiając się, czy jeszcze ktokolwiek stanie się dla mnie tym, kim był on.
***
I w końcu nastał ten dzień, kiedy z żołądkiem w gardle, stałam w kolejce do klasy, w której miał odbyć się egzamin, do którego przygotowywałam się naprawdę intensywnie. Myślałam, że zwymiotuję na swoje buty, kiedy usłyszałam otwieranie drzwi. Adams uśmiechnął się do mnie pocieszająco i na totalnym luzie wszedł jako jeden z pierwszych do Sali. Niestety Mia pisała w innej części szkoły. Jak mantrę powtarzałam w głowie trzy podstawowe moduły. Czytanie i pisanie, matematyka i esej. Następnego dnia rozszerzenie z hiszpańskiego i francuskiego. Kiedy jednak zasiadłam w ławce przed arkuszem i spojrzałam na zestaw ołówków obok, naprawdę ledwo powstrzymałam odruch wymiotny.
Ale przeżyłam. Nawet nie pamiętam momentu, gdy na nogach jak z waty opuściłam klasę po stu minutach czytania i pisania. Potem poszło tak samo. Po dłuższej przerwie, w której to wszyscy omawialiśmy przebieg egzaminów, matematyka, a następnie esej, który z naszej czwórki pisałam tylko ja. Kiedy wróciłam do domu, byłam tak nieżywa, że od razu poszłam spać. Nie miałam pojęcia, jak mi poszło, bo nie chciałam zapeszać, ale gdzieś bardzo głęboko we mnie siedziała myśl, że może tak tragicznie nie było i jednak uda mi się zdobyć trochę punktów na końcowym wyniku. Następnego dnia schemat wyglądał podobnie, tylko przez rozszerzenia, grupy były inaczej dobrane. I o ile hiszpański poszedł mi bezbłędnie, tak francuski to była jakaś porażka na kółkach.
Cały tamten tydzień był dość ciężki, ale gdy w końcu odbył się już każdy egzamin, a nasze karty zostały wysłane do Collage Board, odetchnęłam z ulgą. Cztery lata przygotowywań, by mieć za sobą to coś. Koszmar. Po wszystkim jednak zapanował we mnie wewnętrzny spokój. Wszystko się skończyło.
– Chemia nie poszła mi tak, jak chciałam. – mruknęła Mia, kiedy w piątek po tym całym chaosie postanowiłyśmy spędzić ze sobą trochę czasu u mnie w domu.
Spojrzałam na nią kątem oka. Obie leżałyśmy na brzuchu na moim łóżku, z poduszkami pod brodą, patrząc się przed siebie i rozmawiając. Ułożyłam policzek na miękkiej poduszce, patrząc na jej ładny profil. Patrzyła mętnym wzrokiem przed siebie, co jakiś czas wzdychając cicho. Uniosłam kąciki ust na ten widok.
– Zjebałam matmę koncertowo, więc nie jesteś sama. – parsknęłam, na co i ona uśmiechnęła się cierpko pod lekko zadartym nosem.
– Idę dziś do Luke'a. – mruknęła, obracając głowę w moją stronę i spoglądając w moje oczy. Skinęłam. – A ty wybierasz się na imprezę do Sebastiana?
– Nie. – pokręciłam głową.
– Ja w sumie jeszcze nie wiem. Może pójdę z Luke'iem.
Niesamowicie cieszyłam się, że między nimi wszystko było okej. Od momentu, kiedy się pożarli o głupią błahostkę, Mia już nie była sobą. Nie uśmiechała się tak często, nie wiedziała co ze sobą zrobić, ani za co się zabrać. Zależało jej na nim cholernie mocno. W końcu to Parker. Nie wyobrażałam sobie tego, że nie będą razem. W końcu pasowali do siebie jak dwie połówki pieprzonej pomarańczy! Tak, kłócili się praktycznie bez przerwy, ale mimo to, wskoczyliby za sobą w ogień. Chyba każda dziewczyna chciałaby, aby jej druga połówka patrzyła na nią tak, jak Parker patrzył na Roberts. Z czystym uwielbieniem i pasją, jakby była jedyną osobą mającą jakiekolwiek znaczenie. Dlatego niesamowicie się denerwowałam, kiedy pokłócili się o jego matkę.
Jednak odzyskał sobie w moich oczach, kiedy po tym wszystkim pojechał po Mię, a następnie siłą wyciągnął ją z auta i zawiózł do swojej matki, gdzie wyznał jej całą prawdę i przedstawił prawdziwą Mię Roberts. Cóż, może nie bał się jej tak, jak zakładałam na początku. Albo po prostu do wściekłej Mii bał się bardziej. Taka opcja też była możliwa.
– Obejrzę dziś jakiś serial i idę w kimę. – mruknęłam, bo tak naprawdę tylko na to miałam ochotę. Ten tydzień był naprawdę wyczerpujący.
– Wczoraj wysłałam podania na uczelnie. – mruknęła cicho, na co zasznurowałam usta w wąską linię i znów umieściłam wzrok w punkcie przede mną.
– Ja też. Najbardziej zależy mi na tym w Maine. A ty?
– Mój docelowy to ten w Nowym Orleanie, ale jeszcze nie wiem czy się dostanę. – powiedziała smętnie, również odwracając wzrok. Poczułam dziwny uścisk w klatce piersiowej, kiedy zdałam sobie sprawę z czegoś, co nieuniknione. Przełknęłam ślinę, bawiąc się skrawkiem poduszki.
– To prawie dwa i pół tysiąca kilometrów od siebie. – mruknęłam cicho. Samo wypowiedzenie tych słów było dla mnie czymś cholernie nieprzyjemnym. – Nie mogę sobie tego wyobrazić. – westchnęłam głośniej, odchylając głowę.
– Czego?
– Że będzie nas dzielić ponad dwa tysiące kilometrów. – szepnęłam cicho, a smutek opanował moje ciało. Zacisnęłam mocno szczękę, chcąc odgonić od siebie nieprzyjemne myśli.
Blondynka cicho westchnęła, po czym przysunęła się bliżej mnie i położyła swoją głowę na moim barku. Nie wyobrażałam sobie nie mieć jej przy sobie. Przecież my byłyśmy razem od zawsze. Jakim cudem miałam zamienić pięć kilometrów, na dwa tysiące? Mia Roberts była nieodłączną częścią mojego życia. Gdzie ja, tam i Mia. Gdzie Mia, tam i ja. A teraz miałyśmy to stracić? Cholernie bałam się tego, co dalej, a stres związany z egzaminami był przy tym niczym. Bałam się, bo niedługo naprawdę miałam wyjechać z Culver City i zacząć nowe życie w innym miejscu, z dala od przyjaciół i rodziny. Byłam tym dogłębnie przerażona, bo nie chciałam się z nimi rozstawać. Jak mogłam żyć bez świadomości, że w nocy o Północy mogłam wstać, ubrać się i pojechać pod jej dom, żeby opowiedzieć jej o moim śnie? Przyjaciele i rodzina byli dla mnie wszystkim. Nie chciałam tego stracić.
– Damy radę, Vic. – szepnęła cicho, obejmując moje ramię. – Są telefony i Skype. Poza tym, może zakręcimy się obok jakichś seksownych pilotów i dostaniemy zniżki na bilety. – parsknęłam śmiechem na jej słowa, kręcąc z niedowierzaniem głową na tę niemożliwą dziewczynę, która była moją najlepszą przyjaciółką. – Będzie dobrze. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
– Cholera, a miałam taki plan. – zironizowałam, dramatycznie wzdychając, a zapach jej włosów dotarł do moich nozdrzy.
– Poza tym, nie wiemy jeszcze, czy się w ogóle dostaniemy. Równie dobrze możemy skończyć w jakimś nocnym klubie. Nie wiem jak ty, ale dla mnie ta wizja nie jest zła. – znów uśmiechnęłam się na jej słowa. – Będzie dobrze, mała. Mamy jeszcze cztery miesiące, zanim rozpocznie się rok. To kupa czasu.
– Nie chcę cię stracić. – szepnęłam cicho.
– Nie stracisz. – odparła pewnie, wystawiając swój mały palec. – Jesteśmy siostrami, nie?
– Z innych matek. – mruknęłam ze śmiechem, również wystawiając palec. Dziewczyna złączyła mocno nasze kończyny, na znak mini przysięgi. – Całe szczęście, że chociaż Chris idzie na uczelnie do Nowego Jorku. Będzie naszym łącznikiem.
– Już widzę te imprezy u niego. Współczuję jego sąsiadom.
Resztę dnia przesiedziałyśmy obok siebie w ciszy, każda myślami gdzie indziej. Żadna z nas nie chciała się odsunąć chociażby na milimetr. Chłonęłyśmy swoją obecność, napawając się każdą sekundą, jaka nam została. Był dopiero środek maja. Miałyśmy jeszcze całe wakacje. Ostatnie wakacje. Obiecałam się, że co by się nie działo, spędzimy je najlepiej, jak potrafimy. Chciałam napawać się każdym dniem z bliskimi, nim wyjadę na cholerne studia i zacznę dorosłe życie. Ostatnie cztery miesiące nastoletniego życia.
Nie wiedziałam jednak, że ktoś miał wobec tego inne plany.
Mia wyszła z mojego domu dopiero po dwudziestej. Pojechała do Luke'a, a ja zostałam sama ze sowimi przygnębiającymi myślami, toteż stwierdziłam, że dobrze będzie, gdy zrobię ze sobą coś pożytecznego. Bez zbędnego zastanawiania, wyciągnęłam swój laptop i wybrałam swoją ulubioną playlistę, a następnie zaczęłam sprzątać cały bałagan, który zapanował po ciężkim tygodniu. Byłam właśnie w trakcie składania ubrań, gdy mój telefon zawibrował. Spojrzałam na wyświetlacz, marszcząc brwi na nieznany numer. Wzruszyłam jednak ramionami, ponieważ stwierdziłam, że nie będę takowych odbierać.
Powróciłam do sprzątania, a w międzyczasie odbyłam krótką rozmowę z tatą, który kazał mi zejść na kolację. Między nami ostatnimi czasy było zaskakująco dobrze, co nieco mnie dezorientowało, ale nie narzekałam. Interesował się moim życiem, często razem z resztą rodziny wychodziliśmy na różne spotkania i do restauracji, a naszymi egzaminami stresował się chyba bardziej, niż mama. Wiedziałam, że robił to, ponieważ zostało mu niewiele czasu, ale nie byłam zła. Gdzieś w środku cieszyłam się, że znowu mam cząstkę swojego dzieciństwa. Nie dopuszczałam do siebie nawet myśli, że mogłam to stracić, ale gdzieś głęboko wiedziałam, że to jest coraz bliżej.
Warknęłam, kiedy dźwięk telefonu znów rozniósł się po pokoju. Z irytacją rzuciłam koszulę z wieszakiem na podłogę, a następnie podeszłam do telefonu, na wyświetlaczu którego znów pojawił się nieznany numer, który dzwonił już wcześniej. Szybko wcisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam urządzenie do ucha, opierając drugą dłoń na biodrze.
– Tak, słucham. – zaczęłam kulturalnie, mając nadzieję, że to nie call center, albo coś takiego, bo nie miałam na to najmniejszej ochoty. Przez długą chwilę odpowiadała mi cisza, więc przewróciłam oczami na żarty jakiejś wyjątkowo zabawnej osoby i już miałam się rozłączyć, gdy osoba po drugiej stronie przemówiła.
– Witaj, Victorio.
Zmarszczyłam brwi na cichy, męski głos, którego ani trochę nie kojarzyłam. Znów dla pewności sprawdziłam numer na wyświetlaczu, jednak nie miałam go zapisanego. Ze zdezorientowaniem ściszyłam muzykę w pokoju, ale po przekalkulowaniu wszystkiego w głowie nadal nie wiedziałam, kim był mój rozmówca, który mnie znał. Obstawiałam jakiegoś znajomego ze szkoły lub z miasta. Kto inny mógłby dzwonić?
– Przepraszam, znamy się? – zapytałam pewnie. Osoba po drugiej stronie cicho parsknęła, denerwując mnie jeszcze bardziej.
– Znamy. – odparł wprost. Westchnęłam ciężko, bo jeśli chciał mnie zdenerwować, bawiąc się w kotka i myszkę, to mu się to bezapelacyjnie udało.
– Niby skąd?
– A z pewnej walki, Victorio Clark.
I wtedy mnie olśniło. Moje ciało zmroziło, a mi wydawało się, że nagle ktoś odciął dopływ tlenu. Rozchyliłam niedowierzająco drżące wargi, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć. Poczułam się, jakbym właśnie dostała obuchem w głowę. Nie, to nie mógł być on. Niemożliwe. Mój oddech przyśpieszył tak samo szybko, jak szybko wzmocnił się jego ironiczny śmiech, który drażnił moje bębenki. Wszystko we mnie krzyczało, a przed oczami stanęła mi jedna osoba.
– Cody.
Mój szept był dla mnie jak najgłośniejszy krzyk. Rozchyliłam powieki, kiedy sens tego imienia dotarł do mojego umysłu. Cody Nixon. Chłopak, z którym dwukrotnie walczył Nate. Pierwszy raz dla Darcy, a drugi raz dla mnie prawie rok wcześniej. Niesławny Cody Nixon, z którym odeszła Wilson, zostawiając Nathaniela. To nie było możliwe. To się nie działo. Zacisnęłam zimną dłoń w pięść, aby trochę ocucić zesztywniałe ciało. Wydawało mi się, że właśnie czas stanął w miejscu. Nie mogłam się poruszyć, więc nadal stałam w miejscu, patrząc pustym wzrokiem w siwą ścianę naprzeciw. Cody zacmokał z udawanym uznaniem, znów cicho się śmiejąc.
– Dokładniej Cody Nixon. – mruknął z patetycznym westchnięciem, a jego obrzydliwy oddech odbił się w słuchawce, powodując dreszcz na moim rdzeniu.
– Czego chcesz? – warknęłam niezbyt miło, przełykając ślinę.
Nie miałam pojęcia czym zasłużyłam sobie na jego telefon. Przecież nie widzieliśmy się prawie rok. Ani razu z nim nie rozmawiałam. Widziałam go tylko na tej jednej walce, kiedy Nate wygrał moją wolność. Nie miałam pojęcia, skąd miał mój numer, ani jaki był cel jego rozmowy, ale podświadomie zdawałam sobie sprawę, że nie było to nic miłego. Spięłam całe ciało w oczekiwaniu na wyjaśnienia, które nieco mnie przerażały. Nie chciałam mieć nic wspólnego z tym facetem. Niczego mu nie zrobiłam, ani niczym nie zawiniłam. Z Nate'em już nie miałam kontaktu i nie chciałam płacić ponownie za jego przewinienia. Zrobiłam to zdecydowanie zbyt wiele razy.
– Chciałem porozmawiać. – odparł ze względnym spokojem, na co nie zapanowałam nad złowrogim parsknięciem śmiechem.
– Chcesz rozmawiać? – zapytałam niedowierzająco. – Nie mamy o czym. Nawet cię nie znam.
– Mamy ze sobą więcej wspólnego, niż ci się wydaje. – szepnął przerażająco zimnym tonem, powodując moją gęsią skórkę. Przełknęłam ślinę, czując szybkie bicie swojego serca. – Zastanawia mnie, dlaczego taka dziewczyna, jak ty, zeszmaciła się dla takiego śmiecia. Cholernie nieopłacalna decyzja.
– Posłuchaj, ty... – zaczęłam, ale niedane mi było skończyć.
– Nie, to ty posłuchaj. – warknął chłodno, stanowczo mi przerywając.
Przez jego nagły wybuch, zatrzymałam na chwilę powietrze w płucach, a moje ciało było jak sparaliżowane. Znów poczułam te znajome, lodowate macki, które obłapiały moje gardło, odcinając mi dostęp do tlenu i sprawnego myślenia. Wszystko wokół mnie wirowało, a mój żołądek ściskał się za każdym razem coraz mocniej.
– On zabrał mi wszystko. On i ci jego znajomi, na czele Z Mitchellem. Zabrał mi wszystko, co ważne. Upokorzył mnie niejednokrotnie. Cholerny Nathaniel Shey, któremu wszystko można, bo myśli, że jest nietykalny. Ale wiesz co ci powiem? Tu tylko obłuda. Zatuszowanie tego, jak żałosnym jest człowiekiem. On i ten cały pożal się Boże Parker. Zacząłem mieć tego dość, Victoria.
Gadał jak szaleniec. Jak ktoś niespełna rozumu, zaślepiony złością i nienawiścią. Jego ton głosu mnie przerażał, a bardziej to, iż domyślałam się, że był w stanie zrobić już wszystko. Chciałam coś powiedzieć, ale nie miałam pomysłu co. Wszystko wydawało mi się zamazane i niepewne. Duszności stale się powiększały, tak samo, jak świadomość, że zaraz stanie się coś złego. Czułam to.
– Cody...
– Pisałem do ciebie już wcześniej, ale nie doczekałem się miłej odpowiedzi. A szkoda. Liczyłem na miłe spotkanie.
– Co... – zaczęłam, ale przerwałam, uświadamiając to sobie.
Sms, który dostałam pewnego dnia, gdy byłam z Nate'em. Kochanie, w końcu wróciłem. Teraz to wszystko zaczynało mieć sens. Byłam pewna, że to zwykła pomyłka. Nigdy nie przypuszczałabym, że stać może za tym sam Cody Nixon. Dlatego nie reagowałam. Zapomniałam o tym, puszczając w niepamięć zwykłą wiadomość od nieznajomego numeru.
To wszystko nie miało się tak potoczyć.
– Mam nadzieję, że spędziłaś z Mią dużo czasu.
Po tych słowach połączenie zakończyło się, a kilka przerwanych sygnałów dotarło do mojego ucha. Jednak ja nijak nie zareagowałam. Nadal w szoku z telefonem przyciśniętym do ucha, stałam jak sparaliżowana w miejscu, patrząc pusto przed siebie. Nie miałam pojęcia, co właśnie się wydarzyło. W głowie niczym mantrę słyszałam te osiem słów. Mam nadzieję, że spędziłaś z Mią dużo czasu. Mam nadzieję, że spędziłaś z Mią dużo czasu. Mam nadzieję, że spędziłaś z Mią dużo...
– O mój Boże. – szepnęłam, przytykając drugą z dłoni do ust. Powolnie opuściłam rękę z telefonem, który wypadł z mojej dłoni, upadając na jasne panele.
Wszystko we mnie krzyczało. Czułam naprzemienne zimne i ciepłe dreszcze, powodujące drżenie mojego ciała. Moje oczy przysłoniła mgiełka, a serce obijało moje żebra z szybkością biegającej pantery. Czułam mocny uścisk w gardle i brzuchu, który odbierał mi zdolność normalnego funkcjonowania. Wydawało mi się, że ktoś właśnie obdziera mnie ze skóry. Mia. Mia. Mia. Cichy jęk wyrwał się spomiędzy moich warg, kiedy szybko schyliłam się po swój telefon, łapiąc go w drżące dłonie. Nie potrafiłam uspokoić oddechu. Jego słowa jasno przekazywały, że chciał coś zrobić Mii. Brzmiał jak obłąkany. Był wściekły na Nate'a, na mnie i na wszystkich naszych bliskich. Czując mrowienie pod powiekami, wybrałam numer blondynki, przyciskając urządzenie do ucha, Błagałam wszystkie bóstwa, aby odebrała. Przytknęłam dłoń do czoła, zaczynając krążyć dookoła pokoju. Wszystko rozmazywało mi się przed oczami. Zawroty opanowały moją głowę, powodując kolejne fale mdłości.
Osoba, do której dzwonisz, ma wyłączony telefon lub....
– Cholera! – krzyknęłam z niemocą, wplątując dłonie we włosy. Sama świadomość tego, że Mii mogła dziać się jakaś krzywda, rozrywała mnie od środka. Słowa Cody'ego nie brzmiały jak żart. Musiałam jej pomóc, nawet jeśli to wszystko było tylko jego zaplanowaną grą, aby mnie zastraszyć. Cóż, jeśli taki był jego cel, udało mu się.
Szybko narzuciłam na siebie zieloną bluzę z kapturem i wyleciałam jak strzała z pokoju, w międzyczasie znów dzwoniąc do Mii. Z marnym skutkiem. Pokonywałam po cztery stopnie naraz, a kiedy znalazłam się w holu, mama nie zdążyła zapytać nawet gdzie się wybieram, ponieważ w ekspresowym tempie wcisnęłam na stopy czarne tenisówki i zgarniając kluczki do Mercedesa, wybiegłam z budynku. Na dworze było już ciemno, co nie było dziwne, zważywszy na późną porę. Zegary wskazywały dwudziestą drugą, kiedy wsiadłam do auta i z piskiem opon odjechałam spod mojego domu, włączając się do ruchu drogowego.
Mii nie mogło się nic stać. Nie przeze mnie i nie przez kogoś innego. Była zbyt dobra na to wszystko. Ten psychopata nie mógł zrobić nic jednej z najważniejszych osób w moim życiu. To nie było możliwe. Wyprzedzając wszystkie samochody jak ostatni wariat, wybrałam numer Parkera, mając nadzieję, że odbierze. Wiedziałam, że Mia po wizycie w moim domu pojechała do niego. Miałam nadzieję, że nadal są w jego mieszkaniu, do którego właśnie się kierowałam. Po drugim odrzuconym połączeniu, którym nic nie wskórałam, rzuciłam iPhone'a na deskę rozdzielczą i zacisnęłam dłonie na kierownicy. Moje knykcie pobielały. Zaciskałam z całej siły szczękę, walcząc z kolejnymi czarnymi scenariuszami, które opanowywały moją głowę.
– Wszystko z nią dobrze. Zobaczysz. – pocieszałam samą siebie z dość marnym skutkiem. Musiałam się upewnić, że nic jej nie jest. Że Cody kłamał, chcąc mnie tylko nastraszyć.
Z głośnym piskiem zatrzymałam się pod kamienicą Luke'a. Nie gasząc silnika, wypadłam jak strzała z samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi. Moje serce waliło jak młotem, gdy pokonywałam kolejne metry i stopnie na klatce piersiowej. Pewien mężczyzna szpetnie zaklął, gdy wpadłam na niego na schodach, o mało nie przewracając. Puściłam to mimo uszu, myśląc jedynie o mojej przyjaciółce. Jak szalona dopadłam do drzwi mieszkania, głośno uderzając w nie pięścią. Nieprzerwanie dobijałam się do mieszkania, męcząc swoje dłonie. Liczyła się każda sekunda. Musiałam upewnić się, że była w tym mieszkaniu cała i zdrowa. Wydawało mi się, że trwało to godziny, nim ktoś w końcu zaczął przekręcać zamek w drzwiach. Wciągnęłam głośno powietrze, odchodząc o krok i patrząc z wyczekiwaniem na powoli otwierające się drzwi.
– Matko Święta, kto się tak dobija o tej godz... Vic?
Pomrugałam powolnie powiekami, patrząc na zdezorientowanego Matta, który spoglądał na mnie, jak na kogoś z innej planety. Zmarszczył swoje gęste brwi, nie dowierzając, że właśnie przed nim stałam.
– Vic, co ty tu rob...
– Jest Mia? – przerwałam mu, bez zbędnych uprzejmości przepychając się i trącając go w ramię barkiem, siłą wchodząc do mieszkania. Wiedziałam, że musiał być cholernie zdezorientowany, ale teraz liczyło się tylko to, czy dziewczyna była w tym przeklętym mieszkaniu. Musiała być bezpieczna.
– Vic! Victoria! – wołał za mną Matt, zamykając drzwi mieszkania. Przeszłam przez wąski korytarz, rozglądając się wokoło z coraz większym zestresowaniem. Gumowe podeszwy moich tenisówek odbijały się od ciemnych paneli na podłodze, a im bliżej salonu byłam, tym więcej dźwięków słyszałam. W końcu przeszłam przez próg, zatrzymując się w oświetlonym pomieszczeniu.
Na jednej z dwóch brązowych kanap siedział popijający piwo Scott wraz ze śmiejącym się Cameronem. Na drugiej sofie miejsce zajmował Luke i... Nate.
I chyba pierwszy raz, od kiedy go znałam, w żaden sposób nie zareagowałam na ten fakt. Mój wzrok zatrzymał się na nim na dosłownie nanosekundę, a następnie przeniósł się na rechoczącego Parkera. Wtedy Mia była dla mnie na pierwszym miejscu. Całkowicie odstawiłam w bok wszystkie emocje związane z Nathanielem, chociaż z ciężkim sercem musiałam przyznać, iż nanosekunda wystarczyła, aby moje serce pomimo tego całego stresu zabiło jeszcze szybciej i mocniej. Nie skupiałam się na jego obrazie, ponieważ wiedziałam, że wtedy przegram. I tak znałam go na pamięć. Każdy szczegół jego twarzy, tęczówek, głosu i sylwetki. Boże, mogłam narysować go z pamięci, uwzględniając każdy detal. Lecz wtedy chodziło o dobro mojej przyjaciółki. Musiałam reagować.
Dopiero po kilku sekundach Scott spojrzał na mnie z opóźnionym refleksem, a uśmiech na jego twarzy zamarł. W ślad za nim poszli wszyscy pozostali, a i za plecami czułam wzrok Matta. I mimo że swój miałam umieszczony wprost w zdezorientowanych tęczówkach Parkera, doskonale czułam to spojrzenie. Znałam je niemal na pamięć i potrafiłam rozpoznać nawet w ciemności. Każdy pojedynczy włosek zjeżył się na mojej skórze, przez którą przechodziły dreszcze. Wiedziałam, że na mnie patrzył. Z niedowierzeniem? Być może. W końcu wtargnęłam do domu jego kumpla niczym ostatnia wariatka po pięciu tygodniach od zerwania naszej znajomości. Mogłam zadziwić i jego jak i pozostałą resztę. Ale w tamtej chwili chodziło o coś ważniejszego. Chodziło o Mię Roberts. O moją Mię Roberts.
– Victoria? – zapytał ze zdezorientowaniem Luke, marszcząc brwi. – Co tu robisz?
– Błagam, powiedz, że jest tu Mia.
Mój głos był słaby i drżał, zdradzając moje zaniepokojenie. Patrzyłam niemal błagalnie na chłopaka, aby to potwierdził, lecz on tylko parsknął kwaśnym śmiechem, a następnie chwycił swoje piwo. Zaczęłam się szybko rozglądać po wnętrzu mieszkania, mając nadzieję, że może mnie okłamał, ale nie dostrzegłam nigdzie burzy blond włosów i chytrego uśmiechu. Nie.
Nie, nie, nie.
– Nie ma.
I wtedy poczułam, jak świat znów mi się zawala. Zesztywniałam, umieszczając puste spojrzenie w oczach Luke'a, który upił łyk piwa, kręcąc z niewzruszeniem głową. Rozchyliłam lekko wargi, zaczynając szybko oddychać, a w mojej głowie zapanował chaos. Mam nadzieję, że spędziłaś z Mią dużo czasu. Mam nadzieję, że spędziłaś z Mią dużo czasu. Mam nadzieję, że spędziłaś z Mią dużo czasu. To nie mogło dziać się naprawdę. Miałam nadzieję, że jestem w sennym koszmarze i zaraz się obudzę. Ze wszystkich sił starałam się wmówić samej sobie, że skoro nie było jej u niego, to siedziała bezpiecznie w swoim domu razem z tatą. Że nic jej nie było. Chciałam przekonać samą siebie, że może Cody nie miał tego na myśli, a ja panikowałam, ale nie mogłam. Podejrzewałam, że ten szaleniec był zdolny do wszystkiego.
– Podejrzewam, że już musiała ci donieść, skoro znalazłaś się tu z prędkością światła. – zironizował, wstając z kanapy. Z puszką piwa w dłoni zrobił dwa kroki w moją stronę, patrząc na mnie z obojętnością wymalowaną na twarzy. Zatrzymał się w odległości dwóch metrów ode mnie, przechylając lekko głowę.
Zmarszczyłam brwi z niezrozumieniem.
– Co? – zapytałam coraz bardziej zdenerwowana. – Luke, gdzie jest Mia?! – zapytałam głośniej, na co wzruszył ramionami, nadal nie przejmując się tym wszystkim ani trochę. A ja znów poczułam zimno spowijające moje rozgrzane przez emocje ciało. Obraz znów zaczął się rozmazywać, a mnie samej wydawało się, że zaraz zwymiotuję pod stopy Luke'a.
– No zapewne na imprezie, skoro tak bardzo chciała tam iść. – sarknął jadowicie.
– Luke, co się, do kurwy, stało?! – warknęłam wściekle. Szatyn przewrócił swoimi miodowymi oczami, ani na chwile nie chowając swojej obojętności i lekkiego rozżalenia.
– Zawsze coś się musi dziać. W końcu to Mia Roberts! – zawołał z udawaną dramaturgią, rozkładając ręce. Pokręcił głową, prychając pod nosem. – Pokłóciliśmy się. Jak zwykle. Ona chciała iść na imprezę, ja nie, a potem wszystko poszło szybko. Poszło kilka brzydkich epitetów, a ta trzasnęła drzwiami i tyle ją widziałem. Koniec historii.
– O mój Boże. – jęknęłam cicho, łapiąc się za głowę.
Mia była sama i to zapewne na imprezie Sebastiana, gdzie wszyscy pili na umór. Ona zapewne też. Duszności przybrały na sile, a ja z każdą sekundą przyciskałam swoje dłonie do głowy coraz mocniej, aby zdusić to frustrujące pulsowanie. Jej mogło dziać się coś nawet w tamtej chwili, a ja nie mogłam z tym nic zrobić. Luke spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Czułam na sobie zaniepokojone spojrzenia innych, a także jego. Wydawało mi się, że ściany się zbliżają, a głos Cody'ego znów dzwoni w moich uszach. Musiałam ją znaleźć.
– Clark, co jest? – zapytał spokojnie Scott, powolnie wstając ze swojego miejsca. Przymknęłam powieki, aby opanować wszystkie myśli w mojej głowie, które krążyły po niej w kółko, nie mogąc ułożyć się w całość.
– Victoria? – ponowił Cameron.
– Dzwonił do mnie. – wyszeptałam grobowo, na co atmosfera w pomieszczeniu zgęstniała, a twarz Luke spoważniała. Jego cierpki uśmiech zszedł mu z twarzy, a zastąpiło go zacięcie. Spojrzał na mnie poważnym wzrokiem, taksując całą moją twarz. – Brzmiał jak wariat. Mówił coś, że go upokorzyliście i zabraliście wszystko. Na początku nie zrozumiałam. A potem rzucił coś w stylu, że miał nadzieję, że spędziłam z Mią dużo czasu.
– Victoria, kto? – zapytał ze śmiertelną powagą.
– Cody Nixon. – odparłam, a moje ręce opadły wzdłuż ciała.
W pomieszczeniu zapanowała względna cisza. Nikt chociażby głośniej nie odetchnął. Wiedzieli, co to oznaczało. Z twarzy Luke'a odpłynęła większość kolorów. Stał niczym skała, pustym wzrokiem obserwując moje zamglone oczy. Przełknęłam gulę w gardle, błagając w myślach, aby nic jej nie było. Musieliśmy coś zrobić. Znaleźć ją całą i zdrową. Ich miny utwierdziły mnie tylko w przekonaniu, jak duże zagrożenie stanowił chłopak i jego groźby. Zaciągnęłam nosem, zaciskając dłonie w pięści, aby choć trochę pobudzić zmarznięte kończyny. Po pierwszym szoku, jaki nastąpił, Parker powolnie pomrugał powiekami, zwilżając suche oczy. Pokręcił głową, otwierając i zamykając usta. Trwał w letargu, którego nie mógł przerwać. Nie mieliśmy na to czasu. Musieliśmy ją znaleźć.
– Jedziemy na imprezę do tego całego Sebastiana.
Przełknęłam ślinę, odwracając powolnie głowę, kiedy usłyszałam ten zachrypnięty głos. Nathaniel Shey wstał ze swojego miejsca, spoglądając na Scotta, który skinął głową, a następnie swój wzrok umieścił we mnie. Nie sądziłam, że po wszystkim dane mi będzie zobaczyć tę idealną twarz w takich okolicznościach. Nie zmienił się ani odrobinę. Nadal tak samo idealny i nadal tak samo zimny. Brązowe włosy jak zwykle zaczesane w tylko sobie znanym nieładzie, czarne oczy puste, a mina zacięta. I chciałabym posiadać w sobie coś, dzięki czemu nie czułabym tysiąca emocji naraz spowodowanych tylko jego widokiem, ale nie potrafiłam. Włącznik snów przełączył mnie na ten dobrze znany mi tryb, gdzie władze miał w pełni ten przeklęty chłopak.
I znów nie stało się tak, jak w wielu historiach miłosnych. Czas się nie zatrzymał, nie patrzyliśmy sobie w oczy godzinami, a kłopoty wokół nie zniknęły. Nate tylko przełknął ślinę, po czym szybko oderwał ode mnie swój wzrok i ruszył szybkim krokiem w stronę nadal stojącego w miejscu Parkera. Obserwowałam jego idealne ciało okryte czerwoną bluzą i czarnymi jeansami. Ten dobrze znany mi styl. Nie zmieniło się nic, prócz naszego podejścia. Z jednej strony cieszyłam się z jego obojętności. Przez nią mniej bolało, a ja się nie złamałam. Nadal trwaliśmy w swoim postanowieniu, iż z naszą relacją koniec, mimo że bolało mnie to jak diabli. Z drugiej jednak znów nieprzyjemna gorycz zalała moje ciało, śmiejąc mi się prosto w twarz. Nate zachował się tak, jak i ja powinnam się zachować. Z dystansem, który kaleczył moje wnętrze.
Dobrze wiedziałam, że kiedyś być może znowu go spotkam. Czy to w sklepie, czy przez przypadek na ulicy, kiedy będę przechodzić na przejście dla pieszych. Wiele razy zastanawiałam się, jak będzie to wyglądać. W moich myślach moja asertywność była niezachwiana. Uważałam, że przejdę dalej, z siłą i pełnym panowaniem nad swoimi uczuciami. Jednak kiedy taka sytuacja nadeszła, wiedziałam już jak bardzo była oddalona moja wizja od realiów. Wszystko w moim ciele chciało do niego podbiec, przytulić i nie wypuszczać, chociażby miał mnie zniszczyć do marnej kupki popiołu. Ale wiedziałam, że nie mogłam już z tym nic zrobić. Nas już nie było. Nas nigdy nie było.
Nawet na mnie nie patrząc, Nate szybko chwycił Parkera za ramię, odwracając go w swoją stronę i tym samym wybudzając go z transu. Spojrzał poważnie w jego oczy, potrząsając jego barkiem.
– Pojedziemy tam i ją znajdziemy. Nic jej nie będzie. – zapewnił Luke'a, co i w niezamierzonym efekcie uspokoiło i mnie. Kiedy on coś mówił, wierzyłam w to, nawet jeśli było to wierutnym kłamstwem.
Wierzyłam mu we wszystko.
Luke skinął głową, po czym odłożył piwo na komodę obok i spojrzał na mnie z zaciętym wyrazem twarzy.
– Wiesz, gdzie jest ta impreza? – zapytał, na co skinęłam. – Jedziemy tam. Dzwoniłaś do niej? – pytał, idąc w stronę wyjścia z mieszkania. Szybko ruszyłam za nim, a zaraz za mną Nate, którego obecność zbyt mocno za mnie działała, choć nadal zachowywał dystans.
– Tak. Nie odbiera.
– Kurwa. – warknął szpetnie, po czym poinformował Matta, że razem ze Scottem i Cameronem mają zostać w domu, gdyby Mia wróciła. W trójkę zbiegliśmy po schodach. Nie nadążałam za Parkerem, który wyciągał swoje długie nogi, pokonując kilka stopni naraz. – Jesteś samochodem? – zapytał mnie, kiedy wyszliśmy na dwór.
– Tak.
– Prowadź. Będziemy jechać za tobą. – odparł, podchodząc do czerwonego Mustanga, stojącego pod drzewem.
Natychmiast oderwałam od niego spojrzenie, ponieważ jego widok był zdecydowanie zbyt bolesny. Zaciągnęłam nosem i wpakowałam się w samochód. Szybko odjechałam spod kamienicy i po upewnieniu się we wstecznym lusterku, że jadą za mnie, szybko ruszyłam w stronę domu Sebastiana. Po mniej niż dziesięciu minutach dojechaliśmy na miejsce. Duży budynek otoczony był ludźmi i samochodami. Szybko zjechałam na poboczne, zatrzymując samochód obok małego lasu przy budynku. Zgasiłam silnik i wyszłam z pojazdu, obserwując wielu ludzi, którzy wchodzili do posiadłości, głośno rozmawiając się i śmiejąc. Kątem oka próbowałam wyszukać samochodu Mii w tłumie innych aut, lecz niestety bezskutecznie. Stres coraz mocniej opanowywał moje ciało. Musieliśmy ją znaleźć. Shey zatrzymał Mustanga tuż obok mnie. Oboje opuścili pojazd i spojrzeli na mnie znacząco.
– Pewnie jest w środku. – mruknęłam, kiedy w trójkę przeszliśmy przez ulicę, a następnie przez ogrodzenie. – Rozglądajcie się za nią, a ja popytam ludzi, czy jej nie widzieli.
Zgodnie skinęli głowami. Dudniąca muzyka wypełniała pół ulicy, dokładnie tak, jak bawiący się uczestnicy zabawy. Przeszliśmy wąskim chodnikiem, mijając ludzi naokoło, którzy stali na dworze paląc i rozmawiając. Pchnęłam duże, szklane drzwi, wchodząc do nowoczesnego budynku wypełnionego po brzegi czwartoklasistami. Zmarszczyłam z odrazą nos, kiedy poczułam ten duszący zapach alkoholu, dymu i trawy. Śmiechy mieszały się z głośnym bitem jakiejś piosenki. Wszędzie widziałam znajome, zadowolone twarze, jednak nigdzie nie wyłapałam Mii. Na prowizorycznym parkiecie w salonie ludzie tańczyli, w kuchni każdy przygotowywał sobie alkohol, a reszta rozsiana była w różnych miejscach. Szukaliśmy jej dobre kilka minut, w domu jak i na patio przy basenie, jednak nigdzie jej nie było, a ja zaczynałam denerwować się jeszcze bardziej.
– Sebastian! – zawołałam, kiedy zauważyłam wysokiego chłopaka ze ściętymi na zapałkę włosami. Po moim wołaniu, odwrócił się, ze zdezorientowaniem szukając osoby, która go wołała. Machnęłam mu dłonią i zaczęłam iść w jego kierunku.
– Clark! – zawołał z szerokim uśmiechem, wymijając swoich znajomych i do mnie podchodząc. – Cieszę się, że przyszłaś. Piwa? – zapytał, wyciągając w moja stronę czerwony kubek. Pokręciłam głową.
– Słuchaj, mam pytanie. Nie widziałeś tu może Mii?
– Roberts? – dopytał się, na co skinęłam głową. – Tak, widziałem ją jak szła na górę jakieś dwadzieścia minut temu. – odpowiedział, wskazując ręką na schody naprzeciw nas. Uśmiechnęłam się wdzięcznie i podziękowałam mu, a następnie spojrzałam na Luke'a i Nate'a, którzy stali niedaleko mnie.
Gestem głowy wskazałam na schody prowadzące na piętro, co zrozumiali, bo po chwili wszyscy troje znaleźliśmy się w długim korytarzu. Muzyka nie była tu tak słyszalna. Ludzi było również o wiele mniej. Gdzieniegdzie stały pary, chcące zaznać trochę prywatności. Po obu stronach znajdowały się drzwi, prowadzące do innych pomieszczeń. Bez zbędnego gadania, zaczęliśmy wchodzić do odpowiednich pokoi. Raz przerwałam jakimś dwóm chłopakom uprawiających seks, a dwa inne pomieszczenia były puste. Luke i Nate sprawdzali te po drugiej stronie, również bez odzewu. W końcu pchnęłam ostatnie drzwi w całym korytarzu, wchodząc do środka. Przez zasłonięte, ciężkie zasłony nie było całkowicie nic widać. Panowała tam całkowita cisza, więc na ślepo wyszukałam dłonią włącznik światła na ścianie obok. Nagle szklany żyrandol zalśnił, oświetlając dużą sypialnię. Szybko rozejrzałam się wokoło, po czym zamarłam w miejscu, przestając oddychać.
Na wielkim, perskim dywanie obok dużego łóżka z baldachimem leżała Mia. Nie, to złe określenie. To nie była Mia. To było coś, co ją przypominało.
Leżała na plecach, z głową skierowaną w stronę sufitu. Tępo wpatrywała się w punkt przed sobą, nie reagując nawet na to, że właśnie ktoś wszedł do pokoju. Jednak nie to było najgorsze. Z oczami pełnymi łez, patrzyłam na jej ciało, wewnętrznie upadając z każdą sekundą. Jej potargane, blond włosy idealnie kontrastowały z ciemnym dywanem, na którym leżały, okalając jej pobitą twarz. Strzępy różowej sukienki, którą jeszcze tego samego dnia miała w moim domu, ledwo zakrywały jej poodbijane ciało. Góra ubrania była rozerwana, dokładnie tak samo jak biały, koronkowy stanik, odkrywający jej zaczerwienione piersi. Na bladej skórze odznaczało się wiele zasinień i zadrapań. Najgorszy był jednak widok strużek krwi na wnętrzach jej lekko rozchylonych ud i jej czarne, rozerwane majtki, leżące obok.
A ja tylko stałam, nie mogąc się poruszyć. Nie mogąc zrobić dosłownie niczego, prócz tępego wpatrywania się w jej pokiereszowane ciało. Niemal słyszałam pękanie swojego serca. Chciałam, aby to wszystko okazało się jedynie sennym koszmarem. Jednak tak nie było. To wszystko się działo. Zaschnięte łzy widniały na jej podrapanych policzkach. Taksowałam wzrokiem jej pękniętą wargę, odznaczenia po zębach na szyi i dekolcie oraz siniaki na brzuchu, ramionach i udach. Patrzyłam na to wszystko, krzycząc w środku do zdarcia gardła. To tak cholernie bolało. Nie odbierało, a kaleczyło zmysły, zaciskając się na moich płucach i nie pozwalając oddychać.
Moja Mia. Mój świat.
– Mia... – wyszeptałam niemal niesłyszalnie. Wydawało mi się, że wszystko nagle zwolniło, a tylko ja trwałam w tej pustce.
Wiedziałam, że ten obraz pozostanie ze mną już do końca życia. Załkałam cicho, przykładając drżącą dłoń do ust. Obraz zaczął mi się rozmazywać, a chęć wymiotów wzmogła. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam zrobić absolutnie. Wydawało mi się, że moje nogi wrosły w podłogę. Zacisnęłam szczękę, a fala łez potoczyła się po moich policzkach. Nie wiem, w którym momencie do pokoju wszedł również Luke i Nate. Nie oderwałam od niej wzroku ani na chwilę. Patrzyłam na jej pozbawioną chęci życia w twarz, błagając w myślach, abym mogła cofnąć czas. Aby moja Mia była bezpieczna i zdrowa. Reakcja Luke'e była podobna do mojej. On też się nie poruszył. Nie zareagował. Stanął tuż obok mnie i całkowicie znieruchomiał. Patrzył, jak nasz świat się walił.
Na całe szczęście trzeźwość umysłu zachował Nate. Otrząsnąwszy się po pierwszym szoku, w którym wpatrywał się w dziewczynę z zaciśniętą szczęką i pięściami, rozluźnił lekko swoje ciało i zrobił kilka kroków w jej stronę. Mimo iż szedł cicho, wydawało mi się, że ktoś uderzał w dzwony tuż przy moich uszach. Cicho płakałam, nie potrafiąc przestać. Jej widok był czymś tak koszmarnym, że nie mogłam przestać. To się nie mogło zdarzyć. Nie jej. Była taka dobra i kochana. Gorące łzy wypalały skórę na moich zimnych policzkach, kończąc na mojej brodzie, z której skapywały na podłogę. Drżałam, czując niemal zabijający ból w żebrach. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam zrobić nic, prócz pustego wpatrywania się w moją najlepszą przyjaciółkę, potraktowaną w bestialski sposób.
Boże, on ją...
Nate powoli kucnął przy dziewczynie, ale mimo tego nie oderwała wzroku od sufitu nawet na chwilę. Prawie w ogóle nie mrugała. Jej klatka piersiowa ledwo widocznie wznosiła się i opadała. Nie potrafiłam zidentyfikować wzroku Sheya, który spoglądał na jej poobijaną twarz. Minęła chwila, nim w końcu odważył się wykonać jakikolwiek ruch.
– Mia. – szepnął cicho, bardzo miękkim głosem. Jednak niebieskooka nadal nie zareagowała. Dokładnie tak, jakby nie docierały do niej żadne dźwięki z zewnątrz. Jakby wyłączyła się z życia. To rozdzierało moje serce, jak kurwa, nic innego w świecie. – Mia. – ponowił próbę, po czym delikatnie dotknął jej odkrytego ramienia. I to podziałało jak kubeł zimnej wody.
Jej niebieskie tęczówki w ekspresowym tempie spoczęły na chłopaku, a następnie z głuchym krzykiem uniosła się do siadu, przez co Nate odchylił się, w ostatniej chwili podpierając się dłońmi o podłogę, aby nie upaść. Głośny szloch opuścił jej ciało, gdy wkładając całą siłę, jaka w niej została, odsunęła się od bruneta i przylgnęła plecami do jednej z nóżek łóżka, podkulając nogi do klatki piersiowej, a następnie mocno obejmując je ramionami. Skuliła się, głośno płacząc i ukrywając twarz w kurtynie włosów. Była przerażona tym, że znowu chce ją ktoś skrzywdzić. Jej chude ciało trzęsło się i wyginało w spazmach. Z szokiem patrzyłam na zdruzgotaną dziewczynę, która była z nas wszystkich najodważniejsza. Zawsze ta najsilniejsza, która potrafiła przenosić góry. Stałam i płakałam, obserwując kogoś tak silnego, kto przypominał emocjonalny wrak.
Zaciskała na swoich dłoniach chude palce z połamanymi paznokciami. Nie kontrolowałam już łez, które ciągle spływały po moich policzkach. Nie kontrolowałam bólu, ani bezradności, która mnie wypełniała. Wszystko wokół mnie krzyczało. Dusiłam się we własnym ciele, patrząc na kogoś, którego tak cholernie mocno kochałam, a który stał się wrakiem. I to przez kogoś, kto chciał się jedynie zemścić, robiąc jej jedną z najokropniejszych rzeczy, jakie można zrobić kobiecie. Była taka zastraszona i spłoszona. Nie jak ta waleczna dziewczyna, zdolna do wielkich rzeczy. Pobita, zgwałcona i pozostawiona sama sobie, aby zatracić się w bezkresie myśli. Potraktowana jak nic nie warty przedmiot. Zbrukana i zniszczona w desperackim akcie zemsty na jej bliskich. Wyglądała jak śmierć. A ja nie mogłam nic z tym zrobić. Tylko patrzyłam.
Chciałam coś zniszczyć. Rozwalić i zmienić w pył. Chciałam, aby ten zwyrodnialec, który jej to zafundował, cierpiał. Aby cierpiał jak ona, a nawet gorzej. Potrzebowałam tego do wewnętrznego spokoju. Chciałam, aby zapłacił za swoją winę. Krwią, duszą, życiem. Czymkolwiek. Złość zawrzała we mnie tak samo, jak gniew, przerażenie i strach. Wszystko się skumulowało, wybuchając we mnie jak wulkan, mimo iż na zewnątrz nie okazałam tego w żaden sposób. Wyzywałam samą siebie za to, że nic nie zrobiłam. Że stałam, nie potrafiąc pomóc własnej przyjaciółce, ale nie wiedziałam jak. Nie miałam pojęcia, co czynić, ani jak się zachować. Luke również. Oboje byliśmy bezradni, kiedy Nate jako jedyny zachował zimną krew. On umiał jej pomóc, gdy my nie mieliśmy pojęcia jak.
Brunet cicho westchnął, po czym przyklęknął przy płaczącej dziewczynie. Przez włosy chciał spojrzeć na jej twarz, jednak starannie zakrywała ją kurtyną splątanych pasm.
– Mia, to ja. Nate. – powiedział cicho i powolnie, starając się jej nie odstraszyć. Jego głos był niczym poezja dla ucha. Taki ciepły i miękki. Nigdy nie słyszałam, aby używał takiego tonu. Nie był w tym porywczy. Nie dotknął jej ani nie zmusił do spojrzenia na siebie. Wszystko robił z niemal idealną precyzją i wyczuciem, aby nie przestraszyć jej jeszcze bardziej. Dokładnie tak, jakby już kiedyś znalazł się w takiej sytuacji. – Mia, już jesteś bezpieczna. Nie skrzywdzę cię.
Minęło kilkanaście sekund, nim blondynka powolnie obróciła głowę w jego stronę, spoglądając w jego oczy, które skierowane miał wprost na nią. Powolnie uniósł kącik ust, kiedy ona nieufnie padała jego rysy. Jakby nie miała pojęcia, kim był. Była przerażona tym, iż ktoś znów może ją skrzywdzić, a nie docierało do niej, że Nate jest jej przyjacielem i tego nie zrobi. Była przerażona samym faktem, że to może się powtórzyć z kimkolwiek innym. Nadal płacząc, i delikatnie drżąc, spojrzała na jego wyciągniętą w jej stronę dłoń, a potem na łagodną twarz. Niczym zaszczuta zwierzyna. Nieufnie i z przerażeniem.
– Nic ci nie zrobię. – mówił kojącym głosem, pod którym moje serce topniało i bolało jeszcze bardziej.
Dziewczyna powolnie wyciągnęła swoją chudą dłoń, która teraz wydawała się taka wiotka. Jej skóra była popielata. W nadal nieufny sposób zacisnęła swoje palce na dłoni Sheya, a kiedy ten skinął głową i oddał uścisk, blondynka znów głośno zaszlochała, zarzucając ramiona na kark chłopaka. Przylgnęła do niego z całych sił, głośno płacząc w jego szyję, a Nate jej na to pozwolił, choć wiedziałam, że przekroczyła dawną pewną barierę, jaką wzniósł. Jednak wtedy to nie było ważne. Liczyło się tylko jej zdrowie i Nathaniel doskonale o tym wiedział. Delikatnie położył swoją dłoń na jej plecach, pozwalając jej, aby wypłakała się w jego szyję. Była przerażona, jednak czego tu się dziwić? Chociaż nie chciałam, oczami wyobraźni widziałam te sceny. Kiedy ją dopadł, pobił, a następnie... zgwałcił. Mimo iż tego nie widziałam, miałam to przed swoimi oczami, a chęć zemsty rosła we mnie z każdą sekundą.
– Musimy pojechać do szpitala. – mruknął Nate, patrząc w naszą stronę. – Może mieć coś uszkodzone.
Mówił, patrząc prosto na Luke'a, który i tak nie kontaktował. Nate nie tracąc czasu delikatnie odciągnął od siebie płaczącą Mię i zdjął z siebie swoją czerwoną bluzę, pozostając w białej koszulce, po czym powoli wciągnął na nią ubranie, zakrywając jej rozerwaną sukienkę. Nic nie mówiąc, jedną dłonią złapał ją za plecy, a drugą wsunął pod jej kolana, po czym sprawnie uniósł jej wiotkie ciało. Kurczowo zaciskała swoje dłonie na swoich ramionach, chowając twarz w kurtynie włosów.
Shey podszedł do Parkera, który pusto wpatrywał się w niebieskooką. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać, co musiał czuć. Zapewne się obwiniał, ponieważ dzięki ich kłótni, wyszła z mieszkania. Jednak to nie była wina Luke'a. Cody zrobiłby to wcześniej czy później. Był popierdolonym zwyrodnialcem, który skrzywdził Mię. Przecież nic nie zrobiła. Nie była z tym w żaden sposób powiązana. Nie zasługiwała na taką zbrodnię. To była moja wina, bo nie zdążyłam na czas. Gdybym od razu pojechała do Sebastiana. Gdybym wcześniej ich powiadomiła, nic by się nie stało.
– Kurwa, Luke! – warknął Nate, naprawdę się hamując, aby nie wrzasnąć, co spłoszyłoby jeszcze bardziej roztrzęsioną dziewczynę. Wydawało mi się, że z chęcią złapałby Mitchella za ramiona i potrząsnął nim, aby się ogarnął. – Podprowadź samochód i ogarnij się.
Słowa Nate'a były jak kubeł zimnej wody, który oblał ciało Luke'a, wybudzając go z letargi. Zacisnął dłonie w pięści, a następnie wypadł z pokoju niczym strzała. Przełknęłam gulę w gardle, spoglądając na Mię. Chciałam jej coś powiedzieć. Dotknąć ją i zapewnić, że już nigdy nic się jej nie stanie, ale nie potrafiłam. Widząc ją w jego ramionach, taką kruchą i bezbronną, sama się rozsypałam. Nie potrafiłam sklecić jednego, sensownego zdania. Wszystko wydawało mi się tak denne i bezsensowne. Byłam na siebie wściekła, bo nie potrafiłam pomóc osobie, która była dla mnie jak rodzina.
Czułam jego wzrok na swojej twarzy, kiedy tak na nią patrzyłam. Wiedziałam, że o on musiał być zirytowany moim zachowaniem, ale nie potrafiłam tego zmienić. Przed oczami stawały mi wyobrażenia tego, co ten psychol jej zrobił. A to wszystko było naszą winą.
– Clark, bardziej jej pomożesz, gdy zawieziemy ją do szpitala. – mruknął zniecierpliwionym tonem. Przełknęłam ślinę, unosząc wzrok na jego czarne tęczówki, które patrzyły na mnie z obojętnością. Moje serce ścisnęło się jeszcze bardziej, ale wiedziałam, że tak trzeba. Gdyby był inny, to wszystko stałoby się jeszcze cięższe.
Skinęłam głową i spuściłam głowę, nie mówiąc nic. Wyszłam z pokoju, a za mną Nate z dziewczyną w ramionach. Ludzie byli zbyt pijani, aby zarejestrować to, co się działo, więc wyszliśmy z domu bez żadnych przeszkód. Byli też zbyt głusi, aby usłyszeć jej krzyki, gdy na górze ten zwyrodnialec ją maltretował. Wszystko stało się na pieprzonej imprezie, na które chodziłyśmy dość często, pijąc na umór i bawiąc się do upadłego. Boże, jakim prawem mogło ją to spotkać? Jakim cudem ten psychol wiedział, że będzie na tej imprezie? I to w dodatku sama. Jazda do szpitala odbyła się w ciszy. Parker poprowadził Mustanga Nate'a. Ja kierowałam swojego Mercedesa, a Nate siedział z tyłu razem z nadal płaczącą Mią, która na wszystkie sposoby wykręcała się od wizyty u specjalisty. Nie chciała przyznać tego głośno, ale wiedziałam, że się tego wstydziła, co było dla mnie nieprawdopodobne, bo to w ogóle nie było jej winą. Nie zawiniła ani trochę. Shey był jednak uparty i od razu stwierdził, że nie było opcji, aby tak to zostawić. Ja również tak uważałam. Musieli ją zbadać.
Przed szpitalem jednak rozkleiła się do takiego stopnia, iż z braku jakiegokolwiek innego pomysłu musiałam zadzwonić po mamę. Wiedziałam, że potrzebowała teraz matczynej troski, a Joseline Clark zapewniała to Mii jak tylko mogła, odkąd zmarła jej mama. I tak było i tym razem, bo gdy tylko wysiadła ze swojego Audi przed szpitalem, widziałam jej zdenerwowanie, ale kiedy ujrzała siedzącą w samochodzie niebieskooką, całkowicie oniemiała. Jednak moja matka miała naprawdę stalowe nerwy i potrafiła zapanować nad emocjami. Dobre piętnaście minut ją przekonywała, zapewniając, że miała dobrą przyjaciółkę ginekolog, która pracowała w szpitalu i dobrze się nią zajmie. Po długich namowach zgodziła się, choć z wielką niechęcią.
Stałam przed białymi drzwiami, za którym zniknęła wraz z moją matką. Nienawidziłam szpitali. Pachniało w nich śmiercią i lekami. Pustym wzrokiem wpatrywałam się w niebieską tabliczkę z białymi literkami. Gabinet ginekologiczny; Lauren Dots. Nate siedział krześle obok, gapiąc się w niezidentyfikowany punkt przed sobą, a Luke chodził w tę i z powrotem. Pustym wzrokiem czytałam od nowa każde słowo z tabliczki, a przed oczami wciąż miałam widok ciała Mii. Nieprzerwane nudności i zawroty głowy wciąż ze mną były. Czułam się tragicznie. Jakby ktoś właśnie wyrwał moje serce i rozerwał je na strzępki tuż na moich oczach. Byłam zła na Cody'ego, na Parkera, na cały pierdolony świat, ale najbardziej na siebie, bo to ja nie zareagowałam. Nie zrobiłam nic. To Nathaniel zachował zimną krew i pomógł mojej przyjaciółce, gdy ja zawiodłam.
– Zabiję go. – syknął śmiertelnie poważnie Luke gdzieś za mną, ale nie reagowałam. Wciąć wypranym z emocji wzrokiem obserwowałam drzwi, za którymi moja przyjaciółka znów musiała przechodzić to piekło.
Nie zasługiwała na to. Tak bardzo na to nie zasługiwała.
– Luke. – zaczął drugi chłopak, ale ten go nie słuchał. Słyszałam jego kroki oraz ich echo, które wypełniało biały, szpitalny korytarz.
– Zapierdolę go własnymi rękami. Dalej pewnie przesiaduje w tej meliniarni na Monan Street. Znajdę i go zabiję. – warczał pod nosem, niczym szaleniec, ale dobrze go rozumiałam. W mojej wizji sam Cody leżał już martwy.
– Luke... – Nate znów chciał się wtrącić. – Clark, gdzie idziesz? – zapytał nagle i dopiero zdałam sobie sprawę, że rzeczywiście szłam korytarzem w stronę wyjścia ze szpitala. Przełknęłam ślinę i zatrzymałam się, spoglądając na chłopaka, który uważnie mi się przyglądał. Pokręciłam głową.
– Muszę się przewietrzyć. – odparłam tylko, a następnie znów szybko ruszyłam korytarzem. Musiałam stamtąd wyjść i pomyśleć.
Niemal wybiegłam z budynku, przepychając się miedzy przypadkowymi ludźmi. Stanęłam na chodniku, przymykając powieki i biorąc kilka głębszych wdechów. Chciałam zapanować jakoś nad mdłościami, ale mi się nie udało, więc skończyło się to opróżnieniem mojego żołądka na trawnik po drugiej stronie ulicy. Zgięłam się w pół, znów czując łzy pod powiekami, spowodowane wymiotami, jak i palącym rozżaleniem. Widok Mii w takim stanie był czymś, co mnie całkowicie zabiło. Nie potrafiłam wziąć się w garść i jej pomóc. W głowie cały czas przewijały mi się sceny z ostatnich kilkudziesięciu minut. Nate był dla niej bardziej pomocny, niż jej najlepsza przyjaciółka. Gdyby Nate z nim nie walczył z mojej winy, nigdy by się nie mścił. Skąd mogłam wiedzieć, że wydarzenia sprzed roku będą mieć tak cholernie duży wpływ na teraźniejszość.
Nigdy w życiu nie pragnęłam wyrządzić bólu drugiemu człowiekowi, jak w tamtej chwili Cody'emu Nixonowi. Chciałam, aby cierpiał. Pragnęłam zgnieść go jak robaka. Napawać się jego bólem. Patrzeć, jak kona, wyginając swoje ciało w konwulsjach bólu. Chciałam, aby zapłacił za to, co zrobił mojej Mii. Za każdą ranę na jej ciele. Za to, że dopuścił się jednej z najokropniejszych rzeczy, jaką można dokonać kobiecie. Zbrukał ją. Wykorzystał do swojej zemsty na mnie i reszcie. Przecież Mia była taka dobra, a on ją zniszczył.
Nie pamiętałam jakim cudem znalazłam się przed opuszczonymi barakami na Monan Street. Nie pamiętałam niczego odkąd wsiadłam do samochodu przed szpitalem i odpaliłam silnik. Nie planowałam tu przyjeżdżać, a właśnie siedziałam, spoglądając na stare budynki, gdzie często przesiadywali narkomani. Była to najbiedniejsza dzielnica Culver City i gdyby nie Luke, nigdy nie pomyślałam, że mógł znajdować się w tej meliniarni. Nie wiedziałam, po co tam przyjechałam. Nie miałam najmniejszego pojęcia, co mną kierowało. Nie mogłam mu nic zrobić, a i mogło skończyć się to dla mnie samej nie za dobrze. A mimo to z zaciśniętymi dłońmi na kierownicy.
To było jak automat. Wydawało mi się, że ktoś inny mną kierował. Zerknęłam we wsteczne lusterko. Moja twarz była opuchnięta od długiego płaczu oraz ubrudzona rozmazanym makijażem. Przekrwione oczy, w których nie dostrzegłam niczego więcej, prócz pustki, złowieszczo miotały. Zielono-brązowe tęczówki śmiały się bezgłośnie, prowokując do tego, co nieuniknione. I naprawdę chciałam stamtąd odjechać, wrócić do szpitala i zająć się Mią, ale nie potrafiłam tego zrobić. Zamiast tego wysiadłam z auta, zamykając za sobą drzwi. Z miną wyprutą całkowicie z emocji, rozejrzałam się dookoła po pustej ulicy. Nie świeciła tu żadna latarnia, a i budynki wokół również nie powalały. Normalnie byłabym przerażona byciem w takim miejscu, jednak wtedy złość i chęć zobaczenia jego perfidnej twarzy napędzała mnie za mocno, aby się bać.
Ruszyłam pustą ulicą, a towarzyszył mi jedynie odgłos moich kroków, jak i przyśpieszone bicie serca. Słyszałam krew szumiącą w uszach. Czułam lekki powiew wiatru. Obejrzałam się wokoło, aby się upewnić, że nikogo nie było w pobliżu, a kiedy to zrobiłam, weszłam do opuszczonego budynku, który do chluby tego miasta nie należał. Nie było w nim drzwi, toteż weszłam prawie bezgłośne, a zdradzały mnie jedynie skrzypiące deski na podłodze, które skrzypiały za każdym razem, gdy na nie stanęłam. Budynek był spory i opustoszały. Gdzieniegdzie walały się papiery i zużyte strzykawki. Niektóre okna były powybijane, a inne zabite deskami. Przełknęłam ślinę, zamglonym wzrokiem patrząc na ciemne, nieoświetlone pomieszczenie. Nie wiedziałam, czy Cody tu był. Ba! Prawdopodobieństwo tego, że tam siedział, wynosiło jakieś pięć procent, ale kierowana głupim instynktem, po prostu weszłam w głąb domu, a następnie po spróchniałych schodach na piętro.
Nie wiedziałam, po co tam byłam. Aby go zobaczyć? Aby splunąć mu w twarz? Cholera, będąc tam wystawiałam się na ogromne niebezpieczeństwo, ale chciałam spojrzeć w jego obrzydliwe oczy ze świadomością, że w końcu zapłaci za to, co jej zrobił. Nie myślałam racjonalnie. Instynkt samozachowawczy gdzieś zanikł, pozostawiając mnie osamotnioną w dzielnicy, gdzie takie dziewczyny jak ja się nie zapuszczały. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że mogło mnie spotkać to, co Mię. A mimo to, szłam dalej, oglądając kolejne puste pomieszczenia. Byłam taka bezradna. Chciałam sprawiedliwości i tego, aby go dosięgła. Nienawidziłam go każdą cząstką mojego ciała i z chęcią sprawiłabym, aby przepłacił to krwią. Czymkolwiek, byleby cierpiał tak, jak ona.
– Co ja tu robię? – szepnęłam, kiedy weszłam do jednego z pokoi ze starym, dwuosobowym łóżkiem. Pokręciłam głową, przykładając dłoń do czoła.
Byłam cholerną idiotką. Nie powinnam się tam zapuszczać. Nie sama i nie o takiej godzinie. Moje serce znów szybciej zabiło, a mózg ponownie zaczął pracować na wyższych obrotach. Strach opanował moje ciało, paraliżując komórki. W głowie miałam jedną myśl. Uciekaj, nim ktoś cię znajdzie. Cicho odetchnęłam, próbując opanować zdenerwowany oddech. Rozejrzałam się setny raz wkoło, aby upewnić się, że nie ma nikogo obok mnie. Jednak wciąż czułam na sobie czyjś wzrok. Czułam czyjąś obecność, jednak co się dziwić? Przedawkowało tam tylu ludzi. Ten dom nawet będąc pustym, wciąż był pełny. Przytknęłam dłoń do ust i wypuściłam z siebie ostatni głęboki oddech, po czym objęłam dłońmi ciało. Nawet nie wiem, w którym momencie zaczęłam drżeć. Czułam zimno przeszywające mnie od stóp po sam czubek głowy. Powolnie, aby nie narobić zbędnego hałasu, odwróciłam się i ruszyłam wąskim korytarzem, mijając poobdzierane ściany z satanistycznymi rysunkami i napisami.
I wtedy go zobaczyłam.
Zamarłam w miejscu, kiedy dostrzegłam niewyraźną sylwetkę stojąca u szczytu schodów. W pierwszej chwili chciałam krzyknąć, jednak w ostatnim momencie ugryzłam się w dłoń, pozostając cicho. Przez pierwsze kilka sekund starałam się opanować strach i wychwycić, czy to rzeczywiście był chłopak. Widziałam go tylko raz w życiu na walce z Nate'em, ale takiej gęby się nie zapomina. Wyglądał jak zwykle obrzydliwie, jednak inaczej go zapamiętałam. Na ringu wydawał się taki wielki i umięśniony, a przed sobą miałam wychudzonego chłopaka w za dużych ubraniach i z przyciętymi włosami. Zdenerwowanym ruchem sięgnął do kieszeni, robiąc kilka kroków w bok i odwracając się do mnie plecami. Nie wiedział, że prócz niego w budynku byłam jeszcze ja.
I wtedy to się stało. Ten głupi impuls, który zawładnął moim ciałem. Nie chciałam zrobić mu nic konkretnego. Pragnęłam jedynie wrócić do Mii, bez żadnego kontaktu. Zabawne. W końcu po to tam przyszłam, racja? Jednak wtedy absolutnie mi się to odmieniło. Patrzyłam na jego plecy, wypalając je wściekłym wzrokiem. To jego wina. To on ją skrzywdził. I wściekłość znowu zawrzała. Nie mam pojęcia, jakim cudem zmusiłam swoje obolałe nogi do ruchu. Bezszelestnie, niczym zjawa, ruszyłam w jego stronę, obejmując się ramionami. Nie słyszał mnie, za to ja doskonale go widziałam przez światło księżyca, wpadające przez okno obok. Widziałam jego drżącą głowę, kiedy pieczołowicie obracał coś w dłoniach. Zatrzymałam się w odległości dwóch metrów. Nie wiem, co sobie myślałam. Może liczyłam na to, że... właśnie, na co niby liczyłam.
I przysięgam, że mimo wszystko, naprawdę nie planowałam tego, co się stało. Wszystko zadziało się szybko. W nieoczekiwanym momencie, chłopak odwrócił się w moją stronę. Kiedy jego wzrok spoczął na mojej osobie, która jak zjawa stała tuż za nim, spoglądając na jego bladą, wychudzoną twarz, jego usta opuścił cichy krzyk. A potem, cóż.
Naprawdę tego nie planowałam.
Niczym w zwolnionym tempie widziałam, jak robi krok do tyłu, myśląc, że ma jeszcze jeden stopień, ale niestety tak nie było. Jego stopa ześliznęła się w dół, ciągnąć za sobą jego ciało. Dosłownie na jedną nanosekundę załapałam wzrok z jego wielkimi, przerażonymi tęczówkami. To było jak impuls. Kiedy dotarło do mnie, co się dzieje, szybko rzuciłam się do przodu, chcąc zatrzymać spadającego chłopaka. Jednak było za późno. Wyciągnęłam dłoń, która spóźniła się o zaledwie jedną sekundę. Jedna pieprzona sekunda mogła zmienić bieg wydarzeń. Mogła zmienić wszystko.
Chciałam pomóc.
Z cichym krzykiem opadłam na barierkę, spoglądając na jego chude ciało, które niczym kukiełka potoczyło się po kolejnych stopniach, obijając się o każdy z nich. Słyszałam jego ból. A potem głuchy dźwięk łamanych kręgów, kiedy znalazł się na samym dole, z całej siły uderzając kręgosłupem o podłogę. Z rozchylonymi wargami obserwowałam wygięte pod dziwnym kątem ciało Cody'ego Nixona, nie mogąc zrobić absolutnie niczego.
I właśnie wtedy zapanowała cisza.
***
Hej, hej bąbelki!
Zbliżamy się do nieuchronnego końca BTH. Jeszcze dwa rozdziały, epilog i żegnamy się z tą częścią.
Dobrze zdaję sobie sprawę, że zapewne nie spodziewaliście się takiego rozdziału, ale Pizgacz musi zaskakiwać! Odeszłam trochę od wątku Natorii, ponieważ od dwudziestu siedmiu rozdziałów mieliście praktycznie tylko to, a skupiłam się na czymś dużo ważniejszym.
Strzeżcie się kolejnego ;)
Kocham i do następnego xx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top