26. Nigdy na nią nie zasługiwałeś.
Hejka! Od razu przepraszam za to opóźnienie, ale to, co się dzieje u mnie w szkole, to szok. Jak się położę przed drugą w nocy to jest dobrze. Nie miałam kompletnie czasu :(
Od razu zaznaczam, że ten rozdział jest inny. A inny dlatego, że nie należy on tak stricte do tej części trylogii. Jest on dodatkiem i w pierwszym momencie miałam wrzucić go po epilogu, ale wtedy rozdziały by mi się nie zgadzały, dlatego jest teraz. Otwarcie piszę też, że z pewnych względów, ten rozdział nie jest konieczny do przeczytania. Jeśli nie chcesz go czytać z wiadomych powodów, omiń, a w następnym i tak się połapiesz, bo akcja tu nie idzie do przodu. A nawet jeśli są jakieś wzmianki o czymś nowym, to w następnych rozdziałach się wyjaśni. Jeśli nie chcesz, nie czytaj.
Chcę jeszcze wspomnieć, że nie jest on takim moim typowym rozdziałem. Wiecie, mega dużo opisów emocji i przeżyć wewnętrznych. Tu idę po najmniejszej linii oporu i opisuje głównie sytuacje i dialogi. Opisów wewnętrznych i myśli w dużej mierze się pozbyłam. Co nie znaczy, że ich nie ma!
Miłego czytania, robaczki
Nathaniel's POV
Westchnąłem, spoglądając ze znużeniem na widok za oknem. Po wyłożonym kostką chodniku przechadzali się ludzie, śpiesząc się do swoich obowiązków. Dzieci bawiły się na miejscowym placu zabaw, a w tle pracownik miejski kosił trawę. Przechyliłem głowę, obserwując wszystkie drobne szczegóły. Dzięki temu mogłem poukładać jakoś cholerne myśli krążące w kółko w mojej głowie. Nie dany był mi jednak spokój, ponieważ Matt znowu ryknął ze zdenerwowaniem, zapewne przegrywając kolejny mecz Fify. Typowe.
– Oszukiwałeś! – powiedział niczym dziecko, powodując moje przewrócenie oczami.
– Przegrałeś, stary. Pogódź się z tym. – zaśmiał się dźwięcznie Scott, który trzeci raz zwyciężył z Donovanem. W sumie nowością to nie było. Matt był potwornym graczem.
– Znowu będzie płacz? – zapytał ze śmiechem Cameron, który wyszedł właśnie z kuchni, jedząc moje nachosy. Spojrzałem kątem oka na jego osobę, po czym z niewzruszoną miną, wróciłem do obserwowania widoku, mimo iż robiłem to niemal codziennie po przebudzeniu.
– Masz zamiar przyjść do nas i pogadać czy stać i gapić się w to okno? – zacisnąłem szczękę na paplaninę Scotta, który znowu przerwał mój spokój. Nienawidziłem, gdy ktoś mi go naruszał. Szczególnie we własnym mieszkaniu. – Znalazłeś tam chociaż coś ciekawego?
– Nie, ale zaraz ty możesz się tam znaleźć z wybitymi jedynkami. – mruknąłem, a następnie odwróciłem się, mierząc ich spojrzeniem.
Matt ze Scottem siedzieli na narożniku i jak zawsze okupowali PlayStation, jedząc chipsy. Cameron za to usiadł obok nich z opakowaniem nachosów, przyglądając się z politowaniem kłótni tych idiotów. Podczas ich wizyty automatycznie znikała połowa mojej lodówki. Uniosłem brew, spoglądając na cyfrowy zegarek, stojący na szafce obok telewizora. Za pięć piąta.
– Laura chciała iść do kina na ten nowy horror. – mruknął Scott, odkładając pada na stolik do kawy. Zgarnął kilka chipsów z paczki i wygodniej usadowił się na kanapie. Spojrzał na każdego z nas, oczekując odpowiedzi. – Może pójdziemy? To dobry pomysł, żeby trochę spuścić z tonu i odpocząć.
– Nie sądzę, że to dobry pomysł. – zauważył sprytnie Cameron. Założyłem ręce na piersi, mentalnie popierając chłopaka, bo i mnie nie podobał się ten plan. Zrobiłem kilka kroków i oparłem się tyłem o komodę pod ścianą. – No wiecie, po kłótni Victorii z Mią nie jest za wesoło. Do tego Luke nie wychodzi z domu, odkąd i oni się pożarli. A Jasmine przeżywa własne dylematy z Theodorem. Plus, moja siostra, która jest psychopatyczną suką, znowu coś knuje. Byłoby ciężko zrobić cokolwiek.
Skinąłem głową, przyznając mu rację. Nie było sensu we wspólnym wyjściu gdzieś, skoro połowa z nas miała ze sobą kosy. To i tak by nie wypaliło. To, co się aktualnie działo, było jednym wielkim cyrkiem, a ja nie miałem zamiaru odgrywać pierwszego klauna. Cały ten śmieszny dramat wynikł przez to, iż Parker był idiotą do kwadratu. Idiotą do kwadratu, który bał się własnej matki jak cholera i jej irracjonalnego podejścia do blondynek. A Clark, jak to Clark, chciała być miła. I wiedziałem, że kiedyś nieźle się na tym przejedzie, ale taki już miała charakter ta nieszczęsna dziewczyna. Była zdecydowanie zbyt dobra, aby żyć na tym żałośnym świecie.
I o ile z Luke'iem było dużo prościej, tak z tymi cholernymi dziewczynami już nieszczególnie. Jeszcze tego samego dnia, na orzeźwienie dałem w pysk Mitchellowi za jego użalanie się nad sobą. Zjebał, fakt, bo nie za dobrze potraktował blondynę, ale kazałem mu się otrząsnąć, bo zachowywał się naprawdę nieznośnie, a nie przepadałem za tym widokiem. I podziałało, bo wyleciał ze swojego mieszkania jak strzała, aby jakoś udobruchać Roberts. Gorzej jednak było, jeśli chodziło o samą Victorię. Tutaj już nie można było zastosować takiego podejścia.
Irytowała mnie tym, jak uparcie starała się wmówić sobie i wszystkim dookoła, że nie zależało jej na ich przyjaźni. Ta dziewczyna była chodzącym workiem emocji i w każdej minucie wiedziało się, co czuła. Było to dość zabawne, ponieważ odwykłem od takiego czegoś. Lubiłem to, bo kiedy byłem obok niej, automatycznie wiedziałem, jakie emocje w niej siedziały. A kiedy była z dala od blondyny, do najszczęśliwszych nie należała.
– Mam dość dramatów. – bąknął Matt, wpychając całą garść nachosów, które podebrał Cameronowi, do ust. Wilson jedynie westchnął, patrząc to na swoje pudełko, to na zajadającego się Donovana i pokręcił bezradnie głową, wywołując mój niemal niewidoczny uśmiech. – Dlatego ja nie jestem w związku. – powiedział odważnie, z ustami pełnymi jedzenia.
– Nie jesteś w związku, bo Ashley ma cię daleko w dupie. – zauważył sprytnie Scott, klepiąc go przyjacielsko po plecach.
– I na dodatek nie umiesz jeść, Matthew. – dodał Cameron, odstawiając przekąskę na stół. Blondyn jedynie przewrócił oczami na słowa chłopaków i założył ręce na piersi, wciskając się w oparcie narożnika.
Wyłączyłem się z ich rozmowy, a raczej kłótni, i wyciągnąłem telefon z kieszeni czarnych jeansów, który zawibrował. Odblokowałem urządzenie, a mój wzrok automatycznie padł na moją tapetę, która nadal przedstawiała Clark. Wiedziałam, że tej zołzie nie należało dawać telefonu, ale byłem głupcem. Doskonale pamiętałem moment, kiedy na spacerze z jej psem, chciała mi zawzięcie udowodnić, że nie jest do końca planktonem fizycznym. Nie udało się i cud, że się tam w ogóle nie połamała. Jej brązowe włosy porozrzucane były dookoła jej głowy, a ona sama kuliła się, zakrywając twarz i śmiejąc. Miałem zmienić to zdjęcie już nie raz, ale zawsze o tym zapominałem.
Pokręciłem głową i sprawdziłem powiadomienia, widząc znajomy numer telefonu.
Clark: nie rozumiem tego przykładu
W następnej wiadomości zawierał się plik ze zdjęciem przykładu z logarytmami. Szybko rzuciłem na niego okiem.
Clark: jako niesamowity mózg i matematyk, pomóż biednej duszy i zrób go
Nie wiedzieć czemu, chciało mi się parsknąć śmiechem. Ta dziewczyna bywała czasami naprawdę nieznośna, ale chyba w tym tkwił cały jej urok. W byciu irytującą bezapelacyjnie zajmowała pierwsze miejsce. Poza tym, dawno nie widziałem tak tępej osoby z matmy. I oczywiście obrywałem na tym ja, bo to właśnie mi przypadała niewdzięczna rola jej prywatnego korepetytora. I może to dziwne, ale po czasie zdałem sobie sprawę, że nawet mi to nie przeszkadzało. Lubiłem jej coś tłumaczyć, chociaż nieraz miałem ochotę powiesić się na liniach energetycznych. Westchnąłem, zaczynając odpisywać.
Nate: Czy nie uważasz, ze lepiej będzie gdy sama to zrobisz? Gdy ja ci to rozwiążę nic z tego nie zrozumiesz
Clark: i tak tego nie zrozumiem, więc w sumie wyjebane
Teraz już nie powstrzymałem głośnego parsknięcia, czym zwróciłem uwagę moich przyjaciół. Uniosłem wzrok z telefonu na ich twarze, które szczerzyły się w moją stronę tymi irytującymi uśmiechami. Ostatkiem sił powstrzymałem się przed ostentacyjnym przewróceniem oczami, a następnie wyrzuceniem ich z mojego mieszkania. Szybko odpisałem Clark, że później się tym zajmę, a następnie schowałem telefon do kieszeni, powracając z niewzruszoną miną do poprzedniej pozycji. Szkoda, że tylko ja to zrobiłem. Uniosłem brew, rzucając im pytające spojrzenie.
– Co? – warknąłem niezbyt miło, bo te spojrzenia zaczęły mnie irytować. Cameron tylko cicho się zaśmiał i pokręcił głową, poprawiając swój czarny golf.
– Nie, nic. – odparł nonszalancko, przeczesując dłonią z sygnetem na palcu, swoje ułożone włosy. – Czyżby twoja pani napisała?
– Cameron, już kiedyś przekonałeś się, że mam silną prawą rękę i nie każ robić mi tego znowu. – odpowiedziałem ze spokojem, wyginając usta w sztucznym uśmiechu, aby przestał poruszać ten temat, bo nienawidziłem, gdy ktokolwiek to robił. Szczególnie moi przyjaciele.
Wilson jednak nie byłby Wilsonem, gdyby przejął się moją groźbą. Spoważniał delikatnie, a ja wiedziałem, że szykuje się rozmowa. Oho.
– Stary, ja nie wiem, na co ty jeszcze czekasz. – wtrącił się Scott. – Przecież ta dziewczyna to marzenie. Dawno nie spotkałem tak zajebistej i naprawdę poukładanej laski.
– Plus, potrafi z tobą wytrzymać. – dodał mimochodem Donovan, wzruszając ramionami. Posłałem mu rażące spojrzenie, a Cameron westchnął, powolnie odwracając się w jego stronę. – No co? – zmarszczył z niezrozumieniem brwi, obserwując nasze twarze. – Ja to ją za to podziwiam, nie wiem jak ty.
– Matthew. – zaczął Wilson, jednak przerwał, bo wiedział, że to na nic. Jęknął tylko i znów zblokował ze mną spojrzenie. – Może nie znam jej za długo, ale Victoria to świetna dziewczyna i sam bym chciał z nią spróbować, gdyby nie jeden fakt.
– To, że jesteś cudownym przyjacielem? – zakpiłem, a mój głos aż ociekał ironią. Zielonooki natomiast uśmiechnął się sztucznie i skinął głową, po czym westchnął, opadając na oparcie narożnika.
– Dokładnie tak.
– Okej, bo ja czegoś tu nie łapię. – mruknął lekko zdezorientowany Scott. – Okej, nie chcę obrażać twojej siostry, ale to szmata. – powiedział kulturalnie, w pokojowy sposób unosząc dłonie i patrząc na Camerona, który skinął głową.
– Zgadzam się. – odparł, na co nie wiedzieć czemu, zachciało mi się śmiać. Mimo iż byli rodzeństwem, chłopak nigdy nie krył, że potępia jej zachowanie. Za to cholernie go szanowałem.
– Z tym zgadzamy się wszyscy. – ponowił Scott i przeniósł na mnie spojrzenie. – Po tylu latach masz szansę wreszcie na normalny związek z naprawdę fajną dziewczyną i z tego rezygnujesz? To nie ma sensu.
Nie odpowiedziałem od razu. Temat Victorii Clark był tematem dość... specyficznym. Od małego wpajano mi pewne zasady. Emocje nie odgrywały ważnej roli, a kiedy w moim życiu pojawiła się Darcy Wilson, czułem. Czułem wiele, dlatego tak przeżyłem nasze rozstanie, choć z perspektywy czasu, cieszyłem się, że tak się stało. Nie widziałem tego, jak zepsuta i zapatrzona w siebie była. Jej odejście otworzyło mi oczu, chociaż zajęło mi to sporo czasu. Jednak mimo to, zmiany, jakie we mnie zaszły, były nieodwracalne. Kiedy tłumiło się uczucia i emocje, było lepiej. Człowiek nie musiał się niczym przejmować. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że to mi pasuje. Hamowanie się w ukazywaniu nadmiernego człowieczeństwa.
Clark odrobinę to zmieniła, choć nie do końca. Od początku zależało mi tylko na tym, aby zemścić się na jej ojcu. Jednak z każdą chwilą spędzoną obok niej, zacząłem dostrzegać, że była naprawdę w porządku dziewczyną. Ten sukinsyn zrobił jej wiele złego, więc nie chciałem dokładać swojej części. Była nieszkodliwa. Może trochę zbyt dobra, jak na ten świat, ale szanowałem takich ludzi, bo byli szczerzy w tym, kim byli. I nie wiem, czy to wina kpiącego losu, czy Boga, ale od spotkania do spotkania, od rozmowy do rozmowy, Clark stała się nagle kimś w moim życiu. Zawsze miałem ograniczone grono przyjaciół, bo nie potrzebowałem więcej. Jednak przez jej wybuchowość, niezdarność i naprawdę silną psychikę, pozwoliłem jej wkroczyć do mojego świata.
Nie wiedziałem tylko, że odciśnie to na mnie takie piętno.
Lubiłem być przy niej, bo właśnie wtedy czułem, co było dziwne. Potrafiłem odczuwać zwykłe, małe rzeczy, czego nie robiłem praktycznie od zawsze. Jej charakter i to jak patrzyła na życie, udzielało się i mnie. Dlatego sprawiało mi to niewielką radość. Najgorsze jednak w tym wszystkim były te nagabywania moich bliskich, którzy stale chcieli wcisnąć nam, że coś do siebie czujemy. Owszem, Clark nie była mi obojętna, bo naprawdę dużo razem przeszliśmy, ale dostawałem wewnętrznej kurwicy, kiedy dosłownie każdy pchał mnie w jej ramiona.
Od początku nie chciałem zaczynać z nią poważniejszej relacji, bo wiedziałem, że do siebie nie pasujemy. Była dla mnie zbyt dobra. Chciałem być blisko, bo w ten dziwny sposób sprawiała, że chciałem być lepszym człowiekiem. Dla bliskich, dla mamy, może nawet i dla niej. Była ze mną w ciężkich chwilach, za co byłem jej naprawdę wdzięczny, ale nigdy jej za to nie podziękowałem. Nie umiałem okazać czegokolwiek, bo najzwyczajniej w świecie tego nie czułem. Gdy zjawiła się ona, to wszystko było dla mnie nowe, ale intrygujące, dlatego w dziwny sposób, zaczęło mi trochę zależeć na naszej relacji. W dziwny sposób zależało mi również na niej, chociaż nie w taki, jaki oczekiwali wszyscy inni. To było coś innego. Magnetycznego.
– Nie chcę zniszczyć jej życia. – mruknąłem, a moja twarz pozostała niewzruszona. Mogłem zacząć unikać tego tematu, ale oni i tak znowu by go zaczęli. Przerabiałem to już nie raz, tylko ci idioci nie za bardzo to przyswajali. Czasami byli gorsi, niż Laura.
A ona w wyciąganiu i sprzedawaniu informacji była mistrzynią.
– Nate... – westchnął Wilson.
– I tak ma przeze mnie sporo problemów. Cokolwiek innego jeszcze bardziej by to pogorszyło Wiecie, jakie jest moje życie i jacy ludzie w nim siedzą.
– A nie uważasz, że ona może przez to cierpi? – zapytał Donovan. Pokręciłem głową.
– Teraz i tak cierpi mniej, niż cierpiałaby w naszym związku, o którym tak cały czas gadacie.
Oprócz niesławnej Darcy Wilson, jeszcze nikt się tak do mnie nie zbliżył. Nie wiedziałem, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie. Clark zasługiwała na kogoś, kto pokocha ją bezgranicznie i da bezpieczeństwo. Cóż, ja jej tego bezpieczeństwa zapewnić nie mogłem. I podchodziłem do tego z pełnym spokojem, co przyszło mi z czasem. Kiedyś każdy, kto tylko zaczynał jej temat, dostawał ode mnie niezły opieprz. Jednak już pogodziłem się z tym, że nie pasowaliśmy do siebie. Nie chciałem się z nią wiązać, bo wiedziałem, że ją zranię. Ona mnie nie kochała. Nie chciałem, aby mnie pokochała. Była dobrą dziewczyną. Cholernie pokręconą i mimo że sama myśl jej u boku innego faceta sprawiała, iż miałem ochotę rozszarpać mu gardło, wiedziałem, że w końcu nasze drogi się rozejdą. Bo tak już było w moim życiu. Nie mogłem mieć przy sobie za dużo dobrych osób.
– Zastanów się nad tym wszystkim jeszcze raz. – westchnął Cameron, po czym sprawnie wstał z miejsca. – Zasługujesz na szczęście.
– Kupiłeś sobie jakiś poradnik pozytywnego myślenia? – zakpiłem, unosząc brew, jednak nie za bardzo się tym przejął, bo jedynie parsknął śmiechem.
– Książkę z filozoficznymi cytatami. – odparł równie ironicznie i spojrzał na pozostałych chłopaków. – Zbierajmy się. Musimy jeszcze zajechać do Luke'a.
– Pewnie nadal stara się uratować swój związek, a ja nie chcę stracić takiego przedstawienia. – zarechotał Matt i również wstał.
Scott pokiwał głową, ruszając się z miejsca. Wszyscy razem skierowaliśmy się w stronę przedpokoju. Miałem już ich naprawdę dość i prawie siłą wypchnąłem ich z mieszkania, kiedy Hayes znów rzucił jakiś dwuznaczny tekst. Znaliśmy się kilka ładnych lat, ale przychodziły takie dni, iż miałem ochotę powsadzać im rozżarzone żelazo do gardeł. W porównaniu do nich, ja należałem do osób cichych i lubiących brak hałasu. Oni za to byli czystą definicją tego słowa. Co nie zmieniało faktu, że cieszyłam się z ich obecności w moim życiu. W końcu byliśmy rodziną.
Westchnąłem i znów przetarłem swoją twarz, wracając do salonu. Musiałem się położyć. Nim jednak przeszedłem do sypialni, zabrałem ze stolika do kawy paczki po przekąskach i wyrzuciłem je do śmieci, bo niemiłosiernie raziły mnie w oczy. Wyłączyłem telewizor i w zupełnej ciszy, przerywanej jedynie odgłosami z dworu, poszedłem do swojej sypialni, Rzuciłem się na swoje duże łóżko, pustym wzrokiem wgapiając się w ścianę. Przez większość czasu w swoim życiu, byłem sam. I nie przeszkadzało mi to ani trochę. Takie właśnie chwile były czymś, co mi się podobało. Ludzie bywali naprawdę irytujący.
Po kilkuminutowym gapieniu się w biały sufit i niemyśleniu o niczym, wyciągnąłem telefon, aby napisać do Luke'a. Wiedziałem, że właśnie starał się udobruchać Roberts, bo byliśmy w ciągłym kontakcie. Jednak ten idiota zamiast powiedzieć swojej matce prawdę i przedstawić blondynę, ciągle się migał. Znałem jego matkę. Była naprawdę piekielną kobietą, która z życia mogła zrobić piekło, ale nie zmieniało to tego, iż Parker miał prawie dwadzieścia jeden lat. Parsknąłem śmiechem na jego debilizm w tej sytuacji i szybko odblokowałem telefon, a mój wzrok ponownie padł na zdjęcie Victorii.
Zacisnąłem usta w wąską linię i, nie wiedzieć czemu, przyglądając się z uwagą cyfrowej fotografii, którą znalem już niemal na pamięć. To, jak długimi palcami próbowała zasłonić swoją roześmianą twarz. Jej włosy w odcieniu mlecznej czekolady, które porozrzucane były wokół jej głowy, tworząc istne siano. Wyklinając samego siebie w myślach, szybko wszedłem w galerię i wyszukałem filmik z tamtego wieczoru. Bez zastanowienia, odtworzyłem go, przekręcając telefon, aby lepiej widzieć coś, co oglądałem już setki razy.
Nagranie się zaczęło, a na wyświetlaczu pojawiła się Victoria z zadziornym uśmiechem od ucha do ucha. Przez flesz jej wielkie, zielono-brązowe oczy świeciły na czerwono, tak samo jak jej zmarznięty nos. Wyglądała komicznie. Szybko odrzuciła swoje roztrzepane włosy, które opadły na jej plecy. Bez zastanowienia, zaczęła biec w stronę polanki, wymachując rękami i krzycząc coś pod nosem, a następnie odbiła się od ziemi i zrobiła coś bliżej niezidentyfikowanego w powietrzu. Obserwowałem jej ładne ciało, które już dawno stało się moją prywatną religią. Długie nogi okryte w ciemne jeansy, naprawdę sporych rozmiarów, kształtne pośladki, spore uda i biust oraz szerokie ramiona. Uwielbiałem jej kształty, każde znamię czy pieprzyk, których posiadała naprawdę sporo w ciekawych miejscach. To było coś, co trzeba było wielbić.
Nie miałem pojęcia, jakim cudem sobie czegoś nie uszkodziła, a nawet nie potłukła. Po prostu, z jeszcze większym rozbawieniem upadła na trawę, zginając się w pół ze śmiechu. Powolnie ruszyłem w jej stronę, wzdychając z politowaniem. Jej sweter lekko zjechał w dół, odsłaniając jej wystający obojczyk.
– Pamiątkowe zdjęcie? – w tle słychać było mój głos, a chwilę później, nagranie zakończyło się.
Jeszcze przez kilkanaście następnych sekund wpatrywałem się pusto w wyświetlacz, aż w końcu telefon sam się zablokował, co dopiero mnie otrzeźwiło. Pokręciłem głową, karcąc w myślach samego siebie. Przejechałem językiem po zębach trzonowych i rzuciłem telefon na swój tors, a moje dłonie opadły po obu stronach mojego ciała. Z rozdrażnieniem wlepiłem zły wzrok w sufit, w którym wzrokiem wypalałem dziury mniej więcej trzy razy dziennie.
Cholerna Victoria Clark.
***
Następnego dnia, jak co dzień rano, udałem się na grób mamy. Było dość wietrznie, jak na pogodę w Culver City, ale nie przeszkadzało mi to. Lubiłem chłód. W czarnych jeansach, tego samego koloru koszulce i skórzanej kurtce, kroczyłem między kolejnymi nagrobkami, dobrze znaną mi ścieżką. W końcu od jej... odejścia, bywałem tam przynajmniej raz dziennie, spędzając z nią naprawdę sporo czasu. Nie wiedziałem dokładniej, dlaczego to robiłem. Może było to głupie i naprawdę ckliwe, ale potrzebowałem tego do uspokojenia się i wycieszenia wszystkich myśli w głowie. I niemal czułem buchającą z tego ironię, ponieważ uspokajałem się w miejscu, gdzie została pochowana moja własna matka, ale od zawsze pewne rzeczy odbierałem nieco... inaczej.
W końcu znalazłem się w odpowiednim miejscu. Zatrzymałem się tuż przed sporych rozmiarów pomnikiem z białego marmuru ze złotym grawerem. Lily Feliciane Evans. Zacisnąłem szczękę, wkładając dłonie do kieszeni spodni. Mimo iż pogrzeb odbył się około trzech tygodni wcześniej, kwiaty i wiązanki nadal zdobiły nagrobek. Pustym wzrokiem wpatrywałem się w miejsce, gdzie leżała najważniejsza osoba w moim całym, nic niewartym życiu. Nie pamiętałem zbyt dobrze momentu, kiedy poinformowali mnie o jej śmierci. Byłem wtedy w domu. Obudził mnie telefon, a pielęgniarka z kliniki poinformowała o krwotoku.
Ten dzień był najgorszym dniem w moim życiu, bo opuściła mnie jedyna osoba, którą kochałem. Teoretycznie, nie miałem już niczego. Mogłem spokojnie odepchnąć od siebie wszystko. To było tak bardzo głupie. Codziennie ludzie przeżywali swoje dramaty. Każdego dnia ktoś umierał, ktoś się rodził. Ktoś tracił rodziców, bliskich, przyjaciół. Każdego, pieprzonego dnia, tysiące ludzi na świecie odbywało swoje osobiste tragedie, a pomimo tego, ja nadal nie umiałem tego zaakceptować. Nie umiałem pogodzić się z jej odejściem, z tym, że mnie zostawiła. Samego. I przez to byłem na siebie cholernie wściekły. Nie mogłem jej za to winić. Nie mogłem winić nikogo. Jej, siebie, Boga.
Codziennie, wstając rano z łóżka, obiecywałem sobie, że będzie inaczej. Że pójdę dalej, ale wciąż stałem w miejscu. Chociaż nikt inny tego nie widział. Nikt chociażby nie przypuszczał. Wielu, jeszcze na pogrzebie, twierdziło, że dobrze się trzymam. Każdego dnia zastanawiałem się, czy w tym wszystkim jest sens. To było żałosne. Koszmarnie denne i ckliwe. Obrzydzało mnie. Obrzydzała mnie moja nieporadność i niemoc. Powinienem przygotować się na to, iż pewnego dnia mogę ją stracić. Ale tego nie zrobiłem. Zamiast tego zatrzymałem się pomiędzy jawą i snem. Byłem słaby. Dokładnie tak, jak mówił ojciec.
Brzydziłem się tej słabości i uczuć, ale jeszcze bardziej tego, że ona to widziała.
– Nie powinnaś mnie zostawiać. – mruknąłem cicho zimnym tonem, nie bojąc się, że usłyszy mnie ktokolwiek. W końcu dochodziła dopiero szósta nad ranem, a o tej porze, ludzie raczej nie wybierali się na takie przechadzki. No chyba, że tak jak w moim przypadku, cierpieli na bezsenność. – Stałem się teraz tym, czym od zawsze gardziłem.
W głowie roiło mi się od wspomnień. Kiedy byłem gówniarzem. Kiedy żyła Gabrielle, kiedy wszystko było inne. Lepsze. Nic nie mogłem poradzić na wściekłość, jaka mnie wtedy ogarnęła. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym wszystkim. Nigdy nie stawiałem sobie tego debilnego pytania: dlaczego ja? Od zawsze uważałem, że trzeba żyć z tym, co się ma. Jednak kiedy człowiekowi odbiera się wszystko to, co jest dla niego ważne, pojawiają się wątpliwości. Każdego pierdolonego dnia, o szóstej nad ranem przychodziłem na ten cholerny cmentarz, aby co? Popatrzeć na nagrobek? Powkurwiać samego siebie? Nie miałem w tym żadnego celu. Powinienem przeżyć żałobę i wrócić do tego wszystkiego co miałem. Do życia bez emocji, w którym egzystuje się tak łatwo. I zapewne kiedyś tak by się stało. Zamknąłbym to w sobie, cmentarz odwiedzał raz na rok, aby zapomnieć i nie czuć.
Jednak przez nią nie mogłem.
Ona to zniszczyła. Przez jej obecność, zależało mi. Bardziej, niż powinno. Nie chciałem tego. Nie chciałem czuć niczego, bo wtedy było łatwiej. Prościej. Jednak również to lubiłem. Przez odbieranie emocji czułem się inaczej. Intrygowało mnie to. W głowie miałem mętlik. I to wszystko przez nią, bo to ona wszystko zniszczyła. Od samego początku powoli zaczynała burzyć to, co zbudowałem i z czego byłem zadowolony. Zniszczyła naprawdę wszystko, pokazując mi, że można żyć inaczej.
– I po co mi to było, mamo? – zapytałem o wiele bardziej miękko, a następnie pokręciłem głową, zwieszając ją. Miałem dość.
Bywały takie dni, iż przychodziłem na ten cmentarz kilka razy dziennie. Znikałem na długie godziny, czym denerwowałem ich wszystkich, ale nie odzywali się, a ja nie miałem zamiaru przepraszać. Wiedzieli, że miałem ku temu powody. Chciałem być sam. Tamtego dnia zakończyło się tylko na jednej wizycie z samego rana, po której od razu udałem się do warsztatu. Mark – mój pracodawca, jasno stwierdził, że powinienem wziąć urlop, zważywszy na okoliczności, ale nie chciałem tego słuchać. Kiedy byłem zajęty, było mi lepiej. Nie myślałem, a wszystko stawało się jaśniejsze. Poza tym, lubiłem tę robotę. Od zawsze pasjonowały mnie auta, szczególnie te stare. To było przyjemne zajęcie, w którym byłem tylko ja, samochód, narzędzia i John Lennon, którego głos wydobywał się z głośników starego radia.
Po skończonej pracy wróciłem do cichego mieszkania. Wziąłem długą i gorącą kąpiel, która nieco rozluźniła moje spięte mięśnie. Wyszorowałem dokładnie całe ciało oraz włosy, aby pozbyć się zapachu smaru i benzyny, który mimo wszystko, bardzo lubiłem. Nie myślałem za dużo. Po prostu siedziałem w gorącej wodzie, patrząc pusto w ścianę przed sobą, a kiedy woda zaczęła robić się zimna, postanowiłem w końcu się nieco ogarnąć. Jak z automatu wyszedłem z wanny, szybko wycierając się białym ręcznikiem, ponieważ chłód stawał się nieprzyjemny aż nadto. Sprawnie wciągnąłem na siebie czarne bokserki i tego samego koloru jeansy. Na boso i bez koszulki, podszedłem do umywalki, wycierając w międzyczasie swoje mokre włosy. Kiedy stwierdziłem, że wystarczy, zarzuciłem materiał na ramię i przetarłem dłonią parę wodną osadzoną na lustrze.
Z westchnięciem spojrzałem na odbicie swojej twarzy z neutralną miną, za którą ludzie nie przepadali, ponieważ wydawało im się wtedy, iż spoglądam na nich z chęcią mordu, co z jednej strony było niesamowicie głupie, a często bardzo pomocne. Ja po prostu miałem taki wyraz twarzy, a to, że ci debile dopowiadali sobie resztę, to nie moja sprawa. Oczywiście, że czasem mógłbym się uśmiechnąć i nie łypać na ludzi oceniającym i nieprzyjemnym wzrokiem, ale po co? Przewróciłem swoimi oczami, ponieważ za każdym razem, kiedy myślałem o innych, czułem wewnętrzny wstręt. Moje sińce pod oczami nie były tak wyraźne, jak rano, po kolejnej nieprzespanej nocy, z czego byłem zadowolony. Zacisnąłem szczękę i przeczesałem palcami wilgotne włosy, bo opadły mi na czoło.
Wyciągnąłem z szafki odpowiednie krople do oczu, które sobie zapuściłem. Przez te cholerne wady genetyczne, jakich nabawiłem się za dzieciaka, musiałem stale się pilnować i pamiętać o tym gównie. Było to dla mnie niepotrzebne, bo wzrok miałem świetny, ale okulista stwierdził, że z moim trybem życia lepiej będzie, abym zaczął o to dbać, więc nie wnikałem. Szybko rzuciłem okiem na swój wyrobiony ćwiczeniami tors, na którym widniało kilka siniaków po małej sprzeczce mającej miejsce kilka dni wcześniej, o której na szczęście, nikt się nie dowiedział. Cudem udało mi się uniknąć ciosów na twarz, ale moja klatka piersiowa ucierpiała.
Nie chciałem kolejnej kłótni z Victorią, bo wiedziałem, że gdyby tylko się o tym dowiedziała, zacząłby się Armagedon. Miała wstręt do walk, jak i jakichkolwiek szarpanin z moim udziałem, co z jednej strony było miłe, ale z drugiej niesamowicie uciążliwe, bo to właśnie przez to kłóciliśmy się najczęściej. Moi przyjaciele wiedzieli już dawno, że nie miałem zamiaru z tego zrezygnować, ale ta cholerna dziewczyna nadal wierzyła, że uda się jej mnie przekonać. Cóż, było to jednak niewykonalne. Chociaż gdzieś głęboko w sobie musiałem przyznać, że czasem powodowało to mój delikatny uśmiech na twarzy. Martwiła się o mnie bardziej, niż powinna, chociaż często się tego wypierała. Jej ogromną wadą było przesadne ukazywanie emocji. Należała do osób naprawdę narwanych.
Pokręciłem głową, odganiając od siebie myśli o Clark, które ostatnimi czasy nawiedzały mnie zbyt często. Głównie od momentu, w którym zajęła się mną po walce w moim mieszkaniu. Zły na samego siebie, wyszedłem z łazienki, uprzednio odwieszając ręcznik.
Następna godzina zleciała szybko. W zupełnej ciszy zrobiłem obiad, który zjadłem, a następnie zająłem się graniem na PlayStation, aby czymś się zająć. Jasmine chciała wpaść z wizytą, ale odmówiłem, bo wolałem zostać sam, więc wybrała się do Theo. Naprawdę ciężko było mi ogarnąć, że to wszystko, co działo się między nimi, było prawdą. Brat Clark był osobą naprawdę specyficzną i nigdy nie pomyślałbym, że moją Jasmine będzie takie coś kręcić. Ale podejrzewałem, że kogoś ma. To ciągłe łażenie z głową w chmurach, nos w telefonie i częste znikanie. Totalnie odpłynęła, co ani trochę nie było do niej podobne, jednak nie drążyłem. Ona jako jedyna nie wtrącała się w to, co działo się pomiędzy mną, a moimi bliskimi koleżankami. Wiedziałem, że jeśli zechce, to w końcu mi powie, a cóż... prawda wydała się w dość komiczny sposób. Nie przejmowałem się tym.
Nie przejmowałem się wieloma istotnymi rzeczami.
Zmarszczyłem brwi, kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Nikogo nie zapraszałem, a i Luke miał wstąpić dopiero wieczorem, ponieważ kolejny dzień walki o odzyskanie zaufania blondyny nie poszedł za dobrze, ale przynajmniej miał dla nas dużo piwa. Szybko zarzuciłem na siebie czerwoną bluzę z kapturem. Domyślałem się, że zapewne był to listonosz, bądź ktoś w tym rodzaju i przysięgam, że kurewsko się rozczarowałem, widząc te zielone, błyszczące oczy, które wlepiały we mnie spojrzenie, gdy tylko otworzyłem drzwi.
Czy ktoś sobie ze mnie kpi?
– Cześć, Nate. – wysoki, jedwabisty głos dotarł do moich uszu, powodując odruch wymiotny.
Darcy stała tuż przede mną, jak zwykle wyglądając jak modelka ściągnięta prosto z wybiegu. Akurat to dziwiło mnie najmniej. Zawsze tak wyglądała. Westchnąłem ciężko i ze znudzeniem oparłem się bokiem o drzwi, chociaż w środku poczułem rozdrażnienie. Powolnym wzrokiem zjechałem ją od czarnych obcasów, ciemnych, przylegających jeansów, aż po ciemnobordowy, satynowy top na ramiączkach, odkrywający jej płaski brzuch i spory dekolt. Od zawsze ubierała się odważnie. Nie bała się pokazywać swojego ciała, bo doskonale zdawała sobie sprawę, że przez to ludzie będą na nią patrzeć. I patrzyli. Ja również.
Widząc, jak w ciszy skanowałem jej ciało, parsknęła lekkim śmiechem, przenosząc ciężar ciała na jedno biodro, aby wyeksponować swoje nogi, co było iście żałosnym zagraniem, lecz nie dziwiłem jej się. Darcy Wilson była w tym obeznana. Swoją urodą, wdziękiem i pewnością siebie doskonale potrafiła zakryć to, jaką bezduszną suką była. I ona doskonale o tym wiedziała. Była przyzwyczajona do otrzymywania pochlebstw, pożądliwego wzroku mężczyzn i zazdrosnego łypania okiem płci pięknej. Pod tym względem nie zmieniła się ani trochę. Nadal była dwulicowa, zarozumiała i zakłamana. Różnica w tym była jednak taka, iż teraz to wiedziałem. Kiedyś tak było, owszem. Potrafiłem godzinami się w nią wpatrywać. Spędzać całe dnie, oglądając ją. Jej idealne ciało, piękną twarz i ją całą.
Wtedy Darcy nie wywoływała we mnie niczego innego, prócz zirytowania.
Znużonym spojrzeniem powróciłem do jej oczu, chociaż wewnętrznie chciałem zatrzasnąć jej drzwi przed nosem. Wwiercała we mnie te swoje zielonkawe oczy, których kolor niegdyś był moim ulubionym. Doskonale znałem to egocentryczne spojrzenie. Często tak patrzyła. Tęczówki, które kolorem przypominały skoszoną trawę, ani na chwilę nie przestały obserwować mojej twarzy. Chociaż dziwne byłoby, gdyby tak się stało. Przez jej pewność siebie i przekonanie, jak wysoko stała nad innymi, potrafiła sprawnie kogoś zdenerwować samą obecnością. W tym niestety byliśmy podobni. Byliśmy podobni w wielu aspektach. Na swoje nieszczęście, znałem ją długo i dobrze. Kiedyś mogłem dać się za nią zabić, aby ją uratować. Nie wiedziałem tylko, że to ona poświęciłaby mnie, aby uratować siebie.
Co za ironia.
– Czego chcesz? – zapytałem wprost zimnym tonem, bo nie miałem powodów, aby być dla niej miłym. Blondynka pokręciła lekko głową, aby poprawić grzywkę na jej czole. Westchnęła, odchylając z gracją głowę, a następnie zmrużyła powieki, obserwując mnie niezidentyfikowanym wzrokiem.
– Liczyłam na milsze powitanie. – zakpiła, a na jej pełne wargi pomalowane ciemnofioletową szminką, wpłynął wredny uśmiech. To było dla niej takie typowe.
– Liczyć możesz jedynie schody, którymi wyjdziesz z tego budynku. – odparłem w pełni poważnie ze sztucznym uśmiechem, na co cicho prychnęła, z gracją prostując swoje ciało. – Żegnam.
Już chciałem zamknąć drzwi, ale była szybsza i w ekspresowym tempie wcisnęła swoją stopę między drzwi, a futrynę. Poczułem, jak powolnie fala wściekłości wkrada się do mojego organizmu, a nie świadczyło to o niczym dobrym. Należałem do ludzi niezbyt cierpliwych, a zielonooka wywoływała we mnie same negatywne emocje, co nie mogło zakończyć się dobrze. W głowie powtarzając sobie słowa na uspokojenie, zacisnąłem z całej siły szczękę i z kamienną miną, powolnie otworzyłem drzwi, zaciskając na nich swoje palce. Moje knykcie pobielały, ale mimo to nie wybuchłem, a z nonszalancją spojrzałem na zadowoloną Darcy. Hardo odchyliła głowę, zakładając ręce na piersi i jeszcze bardziej eksponując swoje kształty.
– Możemy porozmawiać jak dorośli? – zapytała z lekkim zirytowaniem, marszcząc swój mały i lekko zadarty nos. Jej mina zmieniła się z tej kpiącej na bardziej poważną, a zielone tęczówki pociemniały. Jednak nie robiło to na mnie większego wrażenia. Przestało, kiedy zdałem sobie sprawę, jaka jest naprawdę.
Nie chciałem zaczynać kłótni. Nie zależało mi na krzykach i robieniu cyrku z moją byłą i to z jednego konkretnego powodu. Nie była tego warta. Nie czułem wewnętrznej potrzeby, aby zacząć z nią cokolwiek wyjaśniać i konwersować. Tak, przyznaję. Jej powrót był szokiem nawet dla mnie, bo nie spodziewałem się, że ma taki tupet, aby po wszystkim wrócić, jak gdyby nigdy nic. I nie chodziło tu już o mnie, a o jej brata czy Jasmine. Była dla nich wszystkim i zachowała się jak ostatnia zdzira, odchodząc bez pożegnania. Miałem żal, ale ten żal dawno się przedawnił. Prawdę mówiąc, to wszystko, co działo się w moim życiu, było przez nią. Wiedziałem, iż te słowa będą ckliwe i cholernie tandetne, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że to ona zmieniła moje podejście do życia. Kiedy odchodzi ktoś ważny bez żadnego powodu, człowiek zaczyna się zastanawiać. A gdy się zastanawia, nadchodzą zmiany, które są nieuniknione. Takie zmiany zaszły we mnie i były nieodwracalne. Czy ktoś tego chciał, czy nie.
Nie chciałem z nią rozmawiać. Nie chciałem jej widzieć i się z nią spotykać, bo nie czułem już takiej potrzeby. Jeszcze rok wcześniej, owszem. Może bym uległ, ale niektóre rzeczy się zmieniły. Dorosłem i zdałem sobie sprawę, że była dla mnie niczym. I chociaż ciężko to przechodziłem, bez niej było lepiej. Bez tego ciągłego manipulowania mną, czarowania i zgrywania dobrej dziewczynki, będąc wewnętrznie dwulicową suką. Wywoływała we mnie wstręt. Patrząc w jej zielone tęczówki okryte wachlarzem gęstych rzęs, obserwując jej twarz nieskalaną żadną skazą, słysząc jej miękki głos... nie czułem absolutnie niczego, co czułem kiedyś. Jakby to wszystko umarło. Tak, jakby była dla mnie kimś kompletnie obcym. Dlatego nie chciałem z nią rozmawiać. To nie miało sensu, a mnie nie interesowały jej tłumaczenia. Pragnąłem, aby zniknęła z mojego życia, bo była w nim niczym.
I może potrzebowałem trzech lat, aby to zrozumieć, ale udało się.
Parsknąłem sztucznym śmiechem, kręcąc z politowaniem głową. Mój uścisk na drzwiach zmniejszył się, a ciało lekko rozluźniło. Uniosłem delikatnie kącik ust, przenosząc wzrok z jej chudych ramion na bystre oczy, które obserwowały mnie z tym znajomym sprytnym błyskiem.
– Darcy. – zacząłem, a wypowiedzenie jej imienia sprawiło dziwnie nieprzyjemne uczucie w moim ciele. Niektóre wspomnienia z przeszłości, kiedy miłowałem to imię, uderzyły we mnie jak tsunami. Minęły ponad trzy lata... – Nie chcę z tobą rozmawiać, nie rozumiesz? – zacząłem dużo spokojniej, niż miałem w zamiarze. Nie chciało mi się przeprowadzać z nią zbędnej dyskusji. – Przestań być natrętna i wróć skąd przyszłaś.
– Nie natrętna, ale uparta. To nas łączy. – mruknęła z zadowoleniem, a następnie sprawnie wśliznęła się do mojego mieszkania, trącając mnie ramieniem. I w tamtym momencie miałem jedynie ochotę na to, aby złapać ją za kark i wyrzucić na klatkę, ale wiedziałem, że tego nie zrobię. Nie miałem zamiaru z nią rozmawiać, a co dopiero szarpać.
Zacisnąłem szczękę, a złość ponownie we mnie zawrzała, dając o sobie znać. W głowie policzyłem do dziesięciu, wypalając wzrokiem dziurę w ścianie. Nienawidziłem w niej wiele rzeczy, ale najbardziej tego braku szacunku, którym aż biła po oczach. Ja również do świętych pod tym względem nie należałem, ale wiedziałem, kiedy skończyć. Wilson była natomiast cholernie upierdliwym stworzeniem, które nie spoczęło, dopóki nie osiągnęło swojego. W przeszłości to na mnie działało, bo ulegałem jej zawsze, ale wtedy byłem gówniarzem. Minęły trzy lata i wiedziałem, że nie dam się sprowokować. Znałem ją i wiedziałem, jak działa. W końcu kiedyś była moja...
Z westchnięciem zamknąłem drzwi, siląc się, aby nimi nie trzasnąć. Skoro tak bardzo zależało jej na rozmowie, to zgoda. Przyjąłem taktykę, aby powiedziała co chce, a następnie wyszła, dając mi wreszcie święty spokój. Opanowując trochę negatywne emocje, z obojętną miną wróciłem do salonu, spoglądając na dziewczynę, która z leniwym uśmiechem rozglądała się dookoła, wsadzając chude dłonie do tylnych kieszeni spodni. Oparłem się barkiem i ścianę i obserwowałem z irytacją, jak odgrywa jedną ze swoich scenek.
– Tyle wspomnień. – zaczęła, a jej głos, który nadal miał w sobie cząstkę tej typowej dla niej kpiny, przybrał miękką nutę. W mojej głowie pojawiła się wizja tego, jak w przeszłości mówiła tak do mnie cały czas. Była tak cholernie dobrą aktorką. – Szczególnie z tym, co? – zapytała zawadiacko, wskazując głową na narożnik przy ścianie. Spojrzała na mnie ze sztuczną niepewnością, we flirciarski sposób zagryzając swoją pełną, dolną wargę. – Chociaż w sumie wiele mieliśmy takich miejsc.
– Okej, zanim się rozkręcisz, powiedz mi tylko, ile będzie trwał twój wywód, bo o siódmej leci mecz koszykówki, a ja chcę go obejrzeć. – wtrąciłem się bezczelnie, unosząc brwi jak gdyby nigdy nic. Dziewczyna popatrzyła na mnie spod byka, uświadamiając mi, że stąpałem po cienkim lodzie, co i tak miałem daleko w dupie.
Jeśli chciała prowadzić zbędne dyskusje, to musiała wiedzieć z kim je prowadzi.
– Zawsze byłeś wygadany, ale ostatnio to zaskakujesz nawet mnie. – zaczęła z jadowitym uśmiechem, odrzucając z gracją swoje blond włosy, sięgające do łopatek.
– Dziękuję. – udałem patetycznie, unosząc kącik ust.
– Twój mechanizm obronny? – odpyskowała, na co spiąłem się, bo to teraz ona wstąpiła na niepewny grunt.
Najgorsze w Darcy Wilson było to, iż mnie znała. Znała mnie jako jedna z nielicznych. Z perspektywy czasu nienawidziłem siebie, że pozwoliłem się jej tak zgłębić w moje tajemnice i przeszłość, ale nie mogłem tego cofnąć. Kiedyś myślałem, że jest jedyną. Spędziliśmy ze sobą kupę czasu. Ba! Mieszkaliśmy ze sobą. Darcy wiedziała o mnie więcej, niż Jasmine, bo ufałem jej bezgranicznie. Obserwowała mnie. Potrafiła wychwycić moje zachowania, odbierać drobne gesty, mimo trzech lat braku kontaktu. Wewnętrznie rozpierdalało mnie to na kawałki, ponieważ potrafiła ogarnąć, co czułem, choć nawet tego nie ukazywałem, a ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Pod tym względem miała przewagę. I może nie byłem już dokładnie tym samym chłopakiem sprzed trzech lat, ona wiedziała. Zawsze wiedziała.
Odchrząknąłem, czując coraz większe zdenerwowanie. Nie chciałem z nią rozmawiać.
– Wyjdź z tego mieszkania. – warknąłem chłodno, a atmosfera wokół nas stężała. Natomiast jej twarz rozświetlił zaczepny uśmiech, bo wiedziała, że znowu wygrywa. Znów manipulowała.
– Chciałam porozmawiać.
– O czym? – zapytałem od razu, dużo ostrzej. Zacisnąłem swoją szczękę i spojrzałem na nią ze złością, bo jej irytujące zachowanie zaczęło mnie niemiłosiernie wkurwiać. – Cały czas mówisz, że chcesz porozmawiać. Ale niby o czym? O czym chcesz rozmawiać, Darcy? Bo mi się wydaje, że tu wszystko jest jasne.
Na mój gwałtowny wybuch, uśmiech spełzł z jej twarzy. Mój oddech przyśpieszył, dokładnie jak bicie serca. Zacząłem się denerwować, a to nigdy nie kończyło się dobrze. Cały czas chciała rozmawiać. Podczas jej ostatniej wizyty w tym mieszkaniu, gdzie zastała Victorię, też chciała gadać. Nie chciałem powtórki z rozrywki. Nie chciałem kłócić się z Clark o jedną nieistotną już dla mnie osobę. Blondynka oblizała wargi, spuszczając wzrok. Pierwszy raz, odkąd ponownie ją zobaczyłem, zauważyłem na jej twarzy zestresowanie. I niezmiernie mnie to rozbawiło. Ta dziewczyna się nie stresowała. To inni stresowali się przy niej.
– Chciałam pogadać o tym wszystkim, co się między nami wydarzyło. – zaczęła znacznie ciszej i nie pewniej. Prychnąłem, odbijając się od ściany.
– Tu nie ma o czym gadać. – odparłem szczerze, robiąc kilka kroków w jej stronę. – Chociaż nie. Mam jedno pytanie. – zaśmiałem się cicho, bo to wszystko robiło się coraz śmieszniejsze. – Gdzie jest cudowny Cody Nixon?
Wiedziałem, że tym pytaniem wbiję jej szpilę prosto w serce, ale taki był mój zamiar. Nie obchodziło mnie to, co poczuje. Usłyszałem, jak gwałtownie nabiera powietrza do ust, a jej głowa automatycznie się uniosła. Spojrzała na mnie wielkimi oczami, w których zobaczyłem przez dosłownie sekundę ukłucie bólu. Jednak szybko przerodziło się w ten szorstki i hardy blask. Nie miałem zamiaru skończyć. Z uśmiechem satysfakcji zbliżyłem się do niej, obserwując ją z góry i bawiąc się przy tym wyśmienicie.
– To dla Cody'ego Nixona mnie zostawiłaś. Nas. Wygrałem dla ciebie z nim tę pieprzoną walkę, a i tak odeszłaś z nim. W takim razie, gdzie jest ta twoja wielka miłość?
– Wiesz, poczułam, że to nie to. – sarknęła, kpiąco układając usta w dziubek.
– I postanowiłaś wrócić do mnie?
– Wiesz, jak to mówią. Stara miłość nie rdzewieje.
I to wystarczyło. Po jej słowach, dzięki którym po prostu opadły mi ręce, zacząłem się głośno i szczerze śmiać. Pokręciłem z politowaniem głową, nie wierząc w to, co mówiła. Chryste, jaki ona miała tupet. Uważała się za kogoś ponad, mimo że była zwykłą zdzirą. To mnie bawiło. Bawiło, bo nic innego mi nie pozostało. Po kilku sekundach spoważniałem, znów nawiązując z nią kontakt wzrokowy. Tym razem moje spojrzenie zmieniło swoją intensywność. Wwiercałem w nią swoje tęczówki, pragnąc mentalnie, aby zgnieść ją do podłogi. Przeistoczyć ją w nicość. Marny popiół. Ale to była Darcy Wilson. Nie byłaby sobą, aby się temu dać. Dlatego byliśmy razem.
– Nigdy cię szczerze nie kochałem, czy jeszcze tego nie pojęłaś? – zapytałem oschle, nawiązując do naszej ostatniej rozmowy w tym mieszkaniu. Wysoka blondynka przewróciła jedynie oczami, prychając.
– Kłamiesz.
Uderz ją.
– Wyjdź stąd. – powiedziałem powolnie, coraz bardziej zniecierpliwiony.
– Ale się jej dałeś, o mój Boże. – zakpiła ze sztucznym śmiechem, a ja doskonale zdawałem sobie sprawę, o kogo jej chodziło. – Zachowujesz się jak jej piesek.
Całe szczęście, że potrafiłem radzić sobie z emocjami, bo to, co w tamtym momencie we mnie wybuchło, było tak silne i tak nie do opisania, iż każdy na moim miejscu już dawno straciłby kontrolę. Ja ćwiczyłem ją większość życia. Jednak byłem ponad to. Darcy była sprytna. Doskonale wiedziała, jak mną zmanipulować, aby wyprowadzić mnie z równowagi. Szkoda tylko, że zdałem sobie z tego sprawę trzy lata za późno. Przełknąłem ślinę i rozluźniłem delikatnie nadal spięte mięśnie. Uniosłem lekko kącik ust i przysunąłem się bliżej dziewczyny, na której twarz wpłynęła konsternacja. Z zainteresowaniem przyglądała się moim poczynaniom coraz bardziej zadowolona, a kiedy nasze nosy dzieliły zaledwie centymetry, spojrzałem jej głęboko w oczy, które kiedyś znałem na pamięć. Przejrzyste i błyszczące.
Poczułem jej znajomy zapach konwalii. Zawsze używała tych perfum, które uwielbiałem i to pozostało mi po tamten dzień. Czułem jej obecność. Czułem to wszystko, co kiedyś było moim życiem. Posłała mi spojrzenie spod ciemnych rzęs, uśmiechając się łagodnie, na co zagryzłem wargę, spuszczając wzrok na jej pełne usta. Były ładne. Kształtne i ponętne. Zawsze całowała z pasją. Tego nie mogłem jej zarzucić. Całowała tak, jakby świat miał się zaraz skończyć, a nas rozdzielić. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale delikatnie odetchnąłem w jej wargi, przez co je lekko rozszerzyła, przymykając powieki. Słyszałem jej szybko bijące serce i przyśpieszony oddech. Czułem zapach jej rozgrzanej skóry. Czułem ją.
– Wolę być jej pieskiem, niż twoim chłopakiem.
Mój cichy szept podziałał na nią jak kubeł zimnej wody. Zesztywniała, otwierając powieki, a jej oczy posłały w moją stronę piorunujące spojrzenie. Wiedziałem, że była wściekła przez to, co zrobiłem, ale nie mogłem opanować uśmiechu, jaki wkradł się na moje usta. Potraktowałem ją tak, jak na to zasługiwała, a że mogło zaboleć? Cóż, nie byłem znany z tego, że przejmowałem się ludzkimi uczuciami. Zacisnęła swoją szczękę, zasznurowując pełne wargi, a ja z zadowoleniem wyminąłem ją, nie omieszkując się trącić jej ramienia. Skierowałem się w stronę kuchni, unosząc z nonszalancją głowę.
– Ostatnio jesteś bardzo niemiły. – mruknęła ze zdenerwowaniem, co skwitowałem jedynie prześmiewczym parsknięciem.
– Masz w tym wprawę, co? – zapytałem, wyciągając z lodówkę puszkę coca-coli.
Otworzyłem ją, a ciche syknięcie wypełniło ściany pomieszczenia. Upiłem szybko łyk, który miło załagodził moje pragnienie. Przyznam szczerze, iż wyprowadzanie jej z równowagi bardzo poprawiło mój humor. W końcu role się odwróciły. Po chwili wróciłem do salonu, gdzie Darcy niestety nadal była, ale tym razem stała obok komody, na której leżał mój telefon. Zamyślony wzrok utkwiony miała w ekranie. Zmarszczyłem brwi, odstawiając puszkę na blat.
– Co robisz? – zapytałem, na co uniosła głowę, ze złością przewracając oczami.
– Sprawdzałam godzinę, a przy okazji zauważyłam twoją uroczą tapetę. – prychnęła z pogardą. – Aż tak cię omamiła? – zapytała, bojowo zakładając ręce na biodrach. – Myślałam, że nie jesteś fanem związków, a tu nagle zachowujesz się jak chłopiec z podwórka. I to dla kogo? Dla głupiej dziewczyny, miłosiernej Victorii, która i tak zapewne zostawi cię, gdy tylko znudzi jej się życie niegrzecznego chłopca?!
– Ani słowa więcej. – syknąłem jadowicie, czując złość, kiedy o niej mówiła. Nie chciałem, aby chociaż wymawiała jej imię. Nie była tego godna. – Jest jeden powód, dla którego mnie nie zostawi. Wiesz jaki? Nie jest tobą.
Blondynka zamilkła, podczas gdy ja zaciskałem dłonie w pięści, omal nie wybijając sobie palców ze stawów. Z niewzruszeniem posłałem jej spojrzenie pełne tego, czym dla mnie była. Obrzydzeniem, wstrętem, nic niewartym człowiekiem. Suką, nieprzejmującą się losem przyjaciół, brata, chłopaka.
– Nie masz prawa tak o niej mówić. Nie po tym wszystkim, co dla mnie zrobiła. Nigdy, chociaż w jednej setnej, nie byłaś dla mnie taka, jak jest ona. Ty zawsze tylko manipulowałaś. Nudziłaś się i wymyślałaś coraz nowsze zadania, abym udowodnił, że cię kocham. A ja to jak głupi robiłem, bo myślałem, że ci na mnie zależy. Ona jest inna. Lepsza. Nie jest zepsuta, jak ty.
– A więc lubisz to, że nie jest zepsuta? Że jest dobrą dziewczynką? – zapytała, unosząc z rozbawieniem brwi. – To chyba niedługo wasze drogi się rozejdą.
– Bo?
– Bo doskonale wiesz, że sam zepsujesz ją tak, jak jeszcze nikt. – odparła z satysfakcją, na co całkowicie zamilkłem. A ona tylko się tym napawała. Tak jak zawsze, karmiła niezgodą. – Znam cię jak własną kieszeń. Wiem, jak będzie i ty też to wiesz. Złamiesz ją. Zniszczysz. I jesteś przerażony tym, że zobaczysz jej upadek, z którego się już nie podniesie, a ty nic nie będziesz mógł z tym zrobić. Tylko będziesz oglądał, jak powolnie się stacza. I to cię boli najbardziej, prawda Nathanielu? Doskonale wiesz, że naprawia ciebie, niszcząc przy tym siebie. I musisz czuć się z tym wybornie, prawda? Przecież ty nawet nigdy jej nie pokochasz, Nate, a ona całe życie będzie robić za twojego królika doświadczalnego. Dobrze wiesz, że ją wykorzystujesz, aby sprawdzić, czy wywoła w tobie jakieś emocje. I wystarczyło zaledwie kilka dni, abym to zauważyła.
Z kamienną miną obserwowałem jej rozanieloną twarz, kiedy spluwała mi w twarz te wszystkie słowa. Z zadowoleniem patrzyła, jak milknę, tylko spoglądając na nią pustym wzrokiem. Chciałem coś odpowiedzieć. Chciałem powiedzieć jej coś, co na stale ją zamknie, ale nie mogłem, bo przeszkadzała w tym jedna rzecz.
Miała rację.
Mogłem robić wszystko. Mogłem starać się być każdym, być kimś, kim nie jestem. Czuć się dobrze w jej towarzystwie być zaintrygowanym życiem, jakie mi pokazała. Tylko po co, skoro to wszystko prowadziło do nieuniknionego? Darcy powiedziała na głos coś, na co ja nie miałem odwagi. Na co nikt nie miał odwagi.
Z pełną premedytacją niszczyłem Victorię Clark.
I nic mnie nie usprawiedliwiało. Widziałem to, jak się zmienia. Może nie od razu, ale powolnie. Małymi kroczkami. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Jak wyniszczam ją od środka. Nie chciałem tego. Naprawdę tego nie chciałem, ale tak kończyli wszyscy, którzy się do mnie zbliżali. Wykończeni. Clark była inna. Dobra. Chciała zmieniać świat i zmieniała, chociaż sama o tym nie wiedziała. Problem tkwił w tym, iż chyba chciałem, aby zmieniła też mój. Nigdy nie powinienem się na to zgodzić, bo zdawałem sobie sprawę, że zmieniając mój, zniszczy swój. Byłem samolubny, bo nawet jeśli wewnętrznie to wiedziałem, dalej ją przy sobie trzymałem. Jak trujący bluszcz, oplatałem jej umysł. Nie potrafiłem kazać jej odejść. To było moim największym problemem.
Nie potrafiłem również poczuć czegoś większego.
Kolejna minuta minęła, a żadne z nas nadal się nie odezwało. Cisza pomiędzy nami stała się otępiająca. Przyćmiewała moje wyostrzone zmysły. Nie potrafiłem się poruszyć, nie mówiąc o wypowiedzeniu jakiegokolwiek zdania. To było tak niebywale dziwne i bolesne uczucie. Fizycznie poczułem ukłucie w żebrach. Jakby tysiące szpilek wbijało się coraz głębiej i głębiej, odcinając mnie od rzeczywistości. Nie mogłem normalnie oddychać. Pustym wzrokiem wpatrywałem się w zielone oczy. Satysfakcja powolnie zmieniła się we współczucie. A to wszystko było jeszcze gorsze, bo miała rację. Chciałem powiedzieć, że mam gdzieś jej słowa, bo jest jedynie przeszłością, której zdanie się nie liczy, ale była przeszłością, która znała mnie najlepiej. Przeszłością, która jako jedyna rzuciła prawdę w moją twarz.
– Okej, możemy zrobić tak. – powiedziała nagle w pełni poważnie, a jej cichy głos spowodował dreszcz na moim rdzeniu. – Mam dla ciebie propozycję. Sądziłam, że ona jest tylko przygodą, ale skoro tak uparcie twierdzisz, że jest lepsza ode mnie, to proszę. Zostawię ciebie i ją w spokoju i pozwolę ci zniszczyć ją doszczętnie. Wyjadę i więcej mnie nie zobaczysz.
I wtedy zrozumiałem, że mówiła szczerze. Darcy Wilson była świetnym kłamcą, ale znałem ją na tyle dobrze, aby stwierdzić, kiedy obiecywała coś szczerze. W tamtej chwili tak było. Naprawdę chciała wyjechać. Jej poważny wyraz twarzy tylko mnie w tym utwierdzał.
– Odejdę, jeśli mnie pocałujesz.
Uniosłem brwi, nie wierząc, że naprawdę to powiedziała. Chciałem wybuchnąć jej śmiechem w twarz i byłem bliski, aby to zrobić, jednak powstrzymał mnie jej zupełnie poważny wyraz twarzy. Mówiła prawdę. Absurdalną prawdę. I wtedy zdałem sobie sprawę, że mogłem rozwiązać tym wszystko. Mogłam zniknąć i dać mi spokój. Daj jej spokój. Za jeden pocałunek. Zawsze była niekonwencjonalna. Wymyślała coś, co było absurdalne, ale przeważnie działało na jej korzyść. Jak wtedy.
– Wolałbym do końca życia czuć twój oddech na karku, niż chociażby cię tknąć.
Nie zastanawiałem się nad swoimi słowami. One same wypłynęły ze mnie jak potok, odbijając się z głuchym echem od ścian. Szczerze, to nawet nie myślałem o ich wadze. Przed oczami stanęła mi Clark w moim mieszkaniu. W swoich czarnych jeansach i mojej za dużej bluzie, jedząca lasagne i śmiejąca się jak głupia z tekstów z Big Mouth. Poprawiająca swoje brązowe włosy, które kaskadami opadały na jej ładne plecy, zakrywając łopatki. Jej wesołe, zielono-brązowe oczy, które emanowały blaskiem na pół kilometra. Jej zawsze zachrypnięty głos, przez który wydawała się jeszcze bardziej pociągająca, choć było to już prawie niewykonalne. Głupie żarty i pozytywne podejście do życia.
Przed oczami stanęła mi moja Clark. I wiedziałem, że nie mogłem tego zrobić, chociażbym musiał męczyć się z cholerną Darcy Wilson do końca mojego życia. Nie chciałem tego zrobić.
Zielonooka rozchyliła w zdziwieniu powieki, patrząc na mnie z niezrozumieniem, ale moja twarz pozostała niewzruszona. Byłem pewny swoich słów. Nie chciałem jej dotykać. Nie chciałem jej całować, ani być blisko. Nie mogłem tego zrobić. Dziewczyna dłuższą chwilę analizowała moje słowa, po czym prychnęła z niedowierzaniem, kręcąc głową.
– Na siłę chcesz być lepszy, aby nie czuć się winny, co?
Na jej pytanie nie udzieliłem odpowiedzi, co wzięła za potwierdzenie swoich słów. Zaśmiała się szorstko i znów umieściła we mnie spojrzenie.
– W takim razie, zróbmy coś, co przypomni nam przeszłość i to, kim byłeś przed poznaniem jej. – mruknęła z całym żalem, jaki do mnie miała. – Tak jak kiedyś. Zanim nie próbowałeś zrobić z siebie kogoś, kim nie jesteś.
Mówiąc to, prawie siłą popchnęła mnie na narożnik, na który upadłem z głuchym łoskotem. Zmarszczyłem brwi, kiedy jednym zwinnym ruchem, ściągnęła z siebie bordową koszulkę. Moim oczom ukazały się jej sporych rozmiarów piersi uwiązane w koronkowym, czarnym staniku, które nijak nie robiły na mnie wrażenia. Ona cała nie robiła na mnie wrażenia. Jej roztrzepane, blond włosy, które opadały na jej jasną skórę, drapieżny wzrok, utkwiony w mojej twarzy czy idealne ciało. Nie mogło to zrobić na mnie wrażenia, bo nie była nią.
– Darcy, ubierz się. – powiedziałem twardo, posyłając jej niemal śmiercionośne spojrzenie. Ta jedynie cicho się zaśmiała, odrzucając swoją koszulkę gdzieś na bok.
– Pamiętasz to? – zapytała, a ja poczułem uścisk w żołądku, bo doskonale wiedziałem, o czym mówiła.
Nie dała mi nawet możliwości, abym wstał, bo szybko zajęła swoje miejsce na moich kolanach, siadając na nich okrakiem. Zacisnąłem szczękę, odwracając głowę w prawo, aby nie patrzeć na jej twarz wykrzywioną w jadowitym zadowoleniu. Czułem, jak kładzie swoje ciepłe dłonie na moim karku w znajomy sposób. Dokładnie tak, jak kiedyś. Jej zapach znów dotarł do moich nozdrzy. Z każdą sekundą, moja zaciśnięta szczęka coraz bardziej miażdżyła moje zęby trzonowe. Wlepiałem wzrok w ścianę, czując jedynie chęć, aby ze mnie zeszła. Nie chciałem, aby mnie dotykała. Czułem się źle i wiedziałem, że byłem nie fair. Ale ona nadal grała w swoje chore gierki, rozdając tym samym karty.
– Pamiętasz to? – zapytała, a następnie złapała za moją szczękę i siłą zmusiła mnie, abym na nią spojrzał. Obserwowałem ją lodowatym wzrokiem, po którym większość ludzi od razu by się odsunęła. Ale nie ona. Ona była prawdziwym graczem. Szaleńcem, który nie bał się wojować z ogniem.
– Zejdź ze mnie, albo wyrzucę cię z tego domu. – warknąłem głosem wyprutym z emocji. Nie chciałem zmuszać jej do tego siłą. Nie chciałem być, jak ojciec, ale ona nie dawała mi wyboru, a pogłębiło się to, gdy Wilson jedynie krótko się zaśmiała, obejmując mnie jeszcze bardziej ramionami.
– Zniszczysz ją. – szeptała jak mantrę, a ja czułem coraz mocniejszy i niezidentyfikowany ból w okolicy żeber, który rozrywał od środka moją skórę. – Ona się zakocha, a ty i tak tego nie odwzajemnisz. Być może, nawet już się zakochała. Skoro tak na ciebie patrzy i robi wszystko, aby cię uszczęśliwić. Ale ty nie oddajesz tego uczucia i dobrze o tym wiesz. Nigdy nie zapewnisz jej bezpieczeństwa, nigdy nie wyjdziesz z tego świata. Na zawsze pozostaniesz tym toksycznym chłopakiem. Zawsze będziesz ją wykorzystywać, a ona i tak będzie za tobą. Już jest. Była w stanie wyrzec się własnej matki, czyż to nie mówi za wiele?
Chciałem coś zniszczyć. Spalić. Obrócić w popiół. Chciałem się wyżyć. Wyładować się na kimś. Sprawić mu ból. Wykrzyczeć tony tego nieopisanego czegoś, co we mnie siedziało, niszcząc moją i tak popapraną głowę. Pokazać to innym. Moją słabość i miernotę.
Miał rację. Byłem słaby.
– Pamiętasz to? – zapytała cicho, przybliżając swoją twarz do mojej. – Zawsze, gdy cię o coś prosiłam, zakładałam spódniczkę i ściągałam koszulkę, a potem siadałam ci na kolanach. – mruczała, a wszystkie wspomnienia z przeszłości, zaczęły wracać do mojego umysłu. Wyrwałem się jej, kiedy poczułem jej dłonie w moich włosach. Nie chciałem tam być. Musiałem wyjść. Znaleźć się na zewnątrz. – I zawsze się zgadzałeś. – mówiąc to przejechała nosem po moim policzku. – Dlaczego teraz miałbyś się nie zgodzić na cokolwiek, o co cię poproszę?
– Bo nie jesteś Victorią.
Zblokowałem z nią spojrzenie na dosłownie sekundę. A potem wszystko stało się szybko. Usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi, a następnie poczułem, jak Darcy z całych sił przylega do moich ust. Dopiero po kilku sekundach ogarnąłem, co się właśnie stało i kiedy to zrozumiałem, złość zawrzała w moim ciele, jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Z całej siły, złapałem blondynkę za biodra, a następnie pchnąłem ją, aby się odsunęła, na co jeszcze mocniej wplątała swoje długie palce w moje włosy. Dopiero po kolejnym szarpnięciu nią, niemal siłą oderwałem się od jej ust. Jej głośny oddech mieszał się z moim, a kiedy spojrzałem w jej zielone oczy, aż tryskające satysfakcją, zrozumiałem, że w tamtej chwili wszystko zostało zniszczone.
Nie kryjąc paniki, o której istnieniu już zdążyłem dawno zapomnieć, przeniosłem spojrzenie na Victorię, która stała w progu, patrząc na nas niedowierzającym wzrokiem.
Znów to uczucie otępienia. Nie potrafiłem się poruszyć, ani odezwać. Zrobić czegokolwiek innego, prócz siedzenia w całkowitym bezruchu i obserwowania brunetki, której widok w tamtym momencie, kaleczył moje wnętrze. Kątem oka widziałem, jak Laura i Scott zamierają w miejscu, z szokiem patrząc na scenę, jaka miała miejsca. Darcy z jadowitym uśmiechem wlepiała zielone tęczówki w Clark, ale ta nawet na nią nie spojrzała. Z sekundy na sekundę jej wielkie, zielono-brązowe oczy stawały się coraz bardziej wyblakłe i niemal widziałem, jak tracą swój urokliwy blask.
Nie. Nie. Nie, nie, nie.
– Victoria. – zacząłem, a mój głos ledwie niezauważalnie drgnął. Ze złością zrzuciłem z siebie Darcy, która upadła na miejsce obok, wzdychając z satysfakcją. W tamtym momencie miałem ochotę zrobić jej coś znacznie gorszego, ale najważniejsza była Victoria.
Ona nie mogła patrzeć na mnie tak pustym wzrokiem. Jej oczy musiały pozostać żywe i błyszczące. Musiały tętnić życiem. Wszyscy, ale nie ona.
Moje płuca powoli powolnie pobierały duże dawki powietrza. Przełknąłem ślinę i na dziwnie niepewnych nogach, wstałem z mebla, nie spuszczając wzroku z jej oczu, które w tamtym momencie, po prostu umierały. Umierały tuż przede mną. Zawsze były żywe i wesołe, a w tamtym momencie stały się poszarzałe. Ociężale mrugała powiekami, a ja czułem się coraz gorzej. Krew szumiała mi w uszach, a w głowie miałem tylko jedną myśl. Wszystko wytłumaczyć. Problemem było jednak to, że nie miałem pojęcia jak. Pierwszy raz od dawna nie wiedziałem, co mam powiedzieć, a jej widok wcale mi w tym nie pomagał. Jej twarz zastygła w bezruchu, nie ukazując żadnej emocji. Dokładnie tak, jakby nie była sobą. Przypominała jedynie zjawę, coś, co nie egzystowało naprawdę.
– Victoria, to nie tak. – zacząłem miękko, robiąc kilka powolnych kroków w jej stronę, aby jej nie wystraszyć. Nie poruszyła się ani o milimetr. Nie zrobiła niczego, oprócz bezuczuciowego wpatrywania się we mnie. Nie było w tym niczego. Tego blasku, którym często mnie obdarowywała. Wesołych iskierek, kiedy się śmiała. Pustka. – Musimy porozmawiać. – powiedziałem poważnie, decydując się na odważniejszy krok, jakim było dotknięcie jej przedramienia. Musiałem jej dotknąć.
Reakcja była natychmiastowa, ponieważ jak oparzona wyrwała swoją rękę, pozostawiając mnie w chłodzie. Jej twarz stężała, a ona sama mocno zacisnęła swoją szczękę. Uniosła hardo głowę, mierząc mnie wypranym z emocji wzrokiem, który ani trochę nie był przyjemny. Niczego nie wiedziałem. Nie wiedziałem, co mam w tamtym momencie zrobić. Jej widok, to jak na mnie patrzyła...
– Nie ruszaj mnie. – wysyczała tak pustym głosem, iż nieprzyjemne ciarki przeszły po moich plecach, porażając mnie. To nie był głos mojej Clark. Był taki martwy. Niepodobny do niej. – Właśnie dotykałeś szmaty, a ja nie chcę się niczym zarazić.
– Uważaj na słowa, kochana! – zaśmiała się blondynka za nami, której wtedy pierwszy raz w życiu, chciałem zrobić coś naprawdę potwornego.
– Zamknij się! – warknąłem w jej stronę twardym głosem, zaciskając dłonie w pięści. – Victoria...
Pokręciła głową, nie dając mi dokończyć zdania, którego i tak nie planowałem skończyć. Nie wiedziałem jak. Nie miałem pojęcia, co jej powiedzieć, ani co zrobić. Widziałem jedynie jej pusty wyraz twarzy i całkowicie mnie zamroczyło. Przełknęła ślinę, po czym powolnie odwróciła się i zaczęła iść w kierunku drzwi. Z szybkim oddechem patrzyłem na jej plecy, kiedy mijała zaszokowanego Scotta i Laurę. Nikt się nie odzywał. W całkowitej ciszy opuściła moje mieszkanie, a odgłos jej kroków echem odbijał się od ścian. Nie miałem pojęcia, co się właśnie stało, ani jak do tego wszystkiego doszło. W głowie huczało mi tylko jedno imię. Darcy.
Jak na zawołanie, powolnie odwróciłem się w jej stronę. Byłem pewny, że od mocnego zaciskania szczęki, zaraz pokruszy mi się ząb, a moje palce za to połamią się od zaciskania dłoni w pięści. Niemal drżałem. Wiele razy łypałem na kogoś niezbyt przychylnym wzrokiem, ale to wszystko było niczym w porównaniu z tym. Wilson niezbyt się tym przejęła i tylko z rozbawieniem przygryzła swój palec, nadal leżąc na kanapie.
Od bardzo dawna nie chciałem, aby ktoś cierpiał tak, jak chciałem, aby cierpiała ona. Przed oczami miałem milion scen, co bym jej w tamtym momencie zrobił. Chciałem sprawić, aby cierpiała. Fizycznie i psychicznie, tak jak na to zasługiwała. Zniszczyła. Znów wszystko zrujnowała. A najgorsze w tym wszystkim było to, że sam jej w tym pomogłem.
– Wynoś się stąd. – wywarczałem wściekłym tonem, bo na nic innego nie mogłem sobie pozwolić. Było tyle słów, którymi mogłem ją uraczyć, ale to zeszło na drugi plan.
Szybko ruszyłem w stronę drzwi, czując na sobie ciężkie spojrzenia moich przyjaciół, których nie uraczyłem ani jednym spojrzeniem. Wiedziałem, co sobie myślą, a nie potrzebowałem kolejnej dawki oceniających ludzi. Nawet, jeśli byli to moi bliscy i mieli rację. Prawie zeskoczyłem ze schodów na klatce, pokonując po trzy stopnie naraz. Popchnąłem drzwi i wyszedłem z kamienicy, a mój wzrok padł na brunetkę, która lekko otępiałym chodem, kroczyła w nieznanym kierunku. Niewiele myśląc, głośno odetchnąłem, decydując się na coś niepodobnego do mnie w żadnym stopniu.
Musiałem zrobić wszystko, aby została.
– Victoria, błagam cię! – zawołałem podniesionym głosem. Zapewne wielu ludzi nie wierzyło, że byłem w stanie do wypowiedzenia takich słów. Ja nie błagałem. Nie odwróciła się. Ani drgnęła, więc szybko do niej podbiegłem i znów pociągnąłem za jej ramię, prawie siłą odwracając jej wątłe ciało w swoją stronę.
Znów ją szarpnąłem, a po ostatnim razie obiecałem sobie, że więcej tego nie zrobię.
Zblokowałem spojrzenie z nią spojrzenie, poważnie przyglądając się jej wypranej z emocji twarzy, tak bardzo niepodobnej, do twarzy Victorii Clark.
– To nie było tak. – zacząłem, ale nawet nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Chciałem nie wiedzieć, dlaczego w ogóle się jej tłumaczyłem, ale wiedziałem.
Bo musiała ze mną zostać.
– A jak? – zapytała, chociaż jej twarz nie wyrażała tego, że rzeczywiście chciała wiedzieć. Na jej twarz wpłynęła pogarda. – Rzuciła się na ciebie? To dlatego ją dotykałeś?
– Victoria... – ponowiłem, bo tak po części było.
– Jedno pytanie. – przerwała mi, zasznurowując swoje pełne wargi. – Pozwoliłeś jej na to? Pozwoliłeś, aby zrobiła to wszystko? Aby cię pocałowała?
I to była zapałka, która spowodowała pożar. Patrzyłem na jej twarz, której obraz trwale wyryty był w mojej pamięci. Każdy szczegół. Te delikatne rysy twarzy, prosty nos, kształtne, ciemne brwi, a nawet rozstawienie pieprzyków. Znałem ją na pamięć. I właśnie, gdy tak na nią patrzyłem, zdałem sobie sprawę z tego, że to ja byłem winny. Pozwoliłem jej na to. Nie odciągnąłem jej. Pozwoliłem wejść jej do mojego domu, chociaż wiedziałem, jaka jest. To wszystko było moją winą, bo nie przez jej słowa, które otępiły mój umysł, zgodziłem się na to, aby znowu wszystko zniszczyła.
Pierwsza sekunda. Druga sekunda. Trzecia sekunda. W ja wciąż milczałem. Odpowiedź była prosta. Dziewczyna parsknęła gorzkim śmiechem, a żal, jaki do mnie miała, niemal uderzył mnie w twarz. Nie dziwiłem się jej. Zepsułem to. Spuściła wzrok, kiedy ja nadal wlepiałem w nią puste spojrzenie. Pokiwała smętnie głową.
– Zastanów się czego ty w ogóle chcesz, Nate. – wytknęła mi. – Udanego życia.
Udanego życia.
– Vic! – zawołała za nami Laura, która szybko wybiegła z kamienicy. Nie poruszyłem się ani o milimetr, a nawet na nią nie spojrzałem. Z powagą wpatrywałem się w Clark, która opatuliła się ciaśniej bluzą, chcąc chyba, aby uchroniła ją od całego zła. Aby uchroniła ją ode mnie.
– Zawieź mnie do domu. – mruknęła tylko i ruszyła do zaparkowanego obok SUV-a, odcinając się od mojego ciężkiego spojrzenia. Nie mogłem tak tego zostawić. Nie mogłem.
– Victoria. – powiedziałem, czując w środku coś na kształt paniki. Ona odchodziła. – Victoria! – wydarłem się głośniej, kiedy to naprawdę do mnie dotarło.
Jak w amoku chciałem do niej podejść i ją zatrzymać, ale znikąd pojawił się Scott, który mi to uniemożliwił. Poczułem, jak łapie mnie za tył bluzy i odciąga, nie pozwalając mi podejść do samochodu, do którego wsiadała właśnie razem z Laurą. Chciałem się wyrwać i ją zatrzymać, jednak Hayes był nieubłagany. W tamtym momencie chciałem mu coś zrobić, bo przez niego obserwowałem, jak moja jedyna nadzieja mnie zostawia. Dłuższą chwilę z nim walczyłem, o mało nie uderzając go w twarz, ale przestałem, kiedy auto ruszyło, oddalając się w stronę centrum.
Z głośnym oddechem, w końcu wyszarpałem się Scottowi. Ciężko dysząc, patrzyłem na tył bordowego SUV-a, czując dosłownie, jak ziemia osuwa mi się pod nogami. Powolnie uniosłem swoje ręce i wplątałem je w swoje włosy, zaciskając na nich swoje palce w bardzo bolesny sposób, który nijak niestety nie załagodził tego nieznanego uczucia, które we mnie siedziało. Zacisnąłem szczękę, nie potrafiąc przełknąć dużej guli w gardle. Po kilkudziesięciu sekundach, samochód zniknął za rogiem, a wraz z tym wszystko, co się liczyło.
– Możesz mi powiedzieć, co to, kurwa, było! – wydarł się wściekły Scott, ale niezbyt się tym przejąłem. Nawet nie odpowiedziałem. Po prostu patrzyłem na ulicę, na której zniknęło auto. – Odpowiedz mi, do chuja!
Jego wrzaski sprawiły, iż zacisnąłem szczękę i powolnie odwróciłem się w jego stronę, rzucając mu nieprzyjemne spojrzenie. Czarnoskóry ciężko dyszał, spoglądając na mnie z pogardą i wstrętem, podczas gdy moja mina pozostała niewzruszona. Och, oczywiście. Przecież zawsze musiało tak być. Jakże mógłbym zapomnieć, tato. Był wściekły i jasno to pokazywał w odróżnieniu do mnie, chociaż każda komórka w moim wnętrzu płonęła czystym ogniem. Czymś tak mocnym, wściekłym i pragnącym zemsty, że nie mogłem porównać to do niczego innego. Gniew mnie rozsadzał i choć powinienem czuć tak wiele, odczuwałem tylko to. Nieopisany gniew na wszystko wokół i samego siebie.
– Wiedziałeś, że przyjedziemy, a postanowiłeś odstawić taki cyrk?! – syknął, nie hamując się i mocno mnie popychając. Zrobiłem dwa kroki w tył, utrzymując równowagę, chociaż użył naprawdę dużo siły, co poczułem znacząco na torsie.
Zmarszczyłem brwi, nie rozumiejąc jego słów.
– Co? – zapytałem. Scott prychnął, kręcąc głową.
– Pisałem ci, że zaraz będziemy, a ty postanowiłeś gzić się z tą zdzirą?! – zawołał z oburzeniem, ale całkowicie zignorowałem drugą część zdania. Pierwsza była ważniejsza.
– Nie pisałeś do mnie.
– Pisałem. – warknął. – Nie udawaj głupiego. Sam jeszcze odpisałeś, że na nas czekasz, a jak już dzwoniłem, aby powiedzieć ci, że jesteśmy, to wyłączyłeś telefon. Teraz już wiem dlaczego.
I wtedy mnie olśniło. Darcy i mój telefon, przy którym stała, gdy wyszedłem z kuchni.
– Zabiję sukę.
Jak w transie, ruszyłem w stronę klatki schodowej w akompaniamencie nawoływania Scotta, którego i tak nie słuchałem. Złość przysłoniła mi umysł. Zacisnąłem dłonie w pięści, które drżały pod wpływem siły, dokładnie jak całe moje ciało. Odgłos moich ciężkich kroków mieszał się z moim szybkim biciem serca. Przed oczami nie widziałem niczego innego, prócz jej cierpienia. Jej bólu. Fizycznego i psychicznego. Pragnąłem jedynie jej zagłady. Nie myślałem racjonalnie. To było inne. Wpadłem w emocjonalny szał, który zawładnął moim umysłem. Chciałem jedynie jej bólu.
Wszedłem z powrotem do salonu. Wzrokiem natrafiając na blondynkę. Stała przed narożnikiem, nadal bez koszulki. Jej widok rozjuszył mnie jeszcze bardziej. Zacisnąłem szczękę, próbując opanować głośny oddech, co nie przyniosło rezultatu. Wilson uśmiechnęła się jadowicie i odchyliła głowę, eksponując swoją długą szyję.
– Ups, chyba ktoś nas zobaczył. – zironizowała, nie zdając sobie sprawy, że każdym słowem przyśpieszała swój koniec. – Już nie patrz tak na mnie. To w końcu i tak by wyszło. – zacmokała, ale nawet jej nie słuchałem.
– Odpisałaś, żeby przyjechali. – warknąłem, a mój lodowaty głos spowodował zanik jej uśmiechu. – Zrobiłaś to specjalnie.
– Oboje wiemy, że do siebie nie pasowaliście. Wyświadczyłam ci przysługę. Teraz już nie masz kogoś, kogo musisz bronić i możesz pozostać tym, kim naprawdę jesteś. Pasujemy do siebie, Nate. Jesteśmy tacy sami. Nie zmienisz tego.
– Wyjdź stąd, Darcy. – powiedział poważnie, stojący za mną Scott. – Zanim coś ci się stanie.
– I tak dobrze wiemy, że mnie nie skrzywdzisz. – mruknęła pewnie, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy.
Kiedyś? Być może. W trzech krokach znalazłem się przy niej, a następnie z całej siły zacisnąłem swoją dużą dłoń na jej gardle. Szarpnąłem nią i przyszpiliłem do ściany, mocno uderzając o nią jej plecami. Zdezorientowana i przerażona dziewczyna chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć z siebie żadnego głosu. Otwierała i zamykała usta, aby nabrać chociaż trochę powietrza do ust. Z satysfakcją patrzyłem na jej twarz. Przycisnąłem ją jeszcze bardziej do ściany, nachylając się nad jej twarzą. Zacisnęła powieki, starając się oderwać moją dłoń od jej gardła, ale wzmocniło to tylko mój uścisk. Jej zduszone jęki pieściły moje uszy, jak najdoskonalsza melodia. Napawało mnie to nieopisaną radością. Dokładnie tak, jak widok jej przerażonej twarzy i błagalnego wzroku. Naczynka na jej białkach zaczęły pękać, powodując przekrwienia. Chciałem jej bólu. Chciałem, aby cierpiała jak ja.
– Nate, puść ją! – krzyki Scotta dobiegały gdzieś za mną, ale go nie słuchałem.
Z zaciśniętą szczęką coraz mocniej zaciskałem palce na jej szyi, chcąc ją zniszczyć. Zgnieść, jak marnego robaka. Każda komórka w moim ciele pragnęła tego, jak niczego innego. Paliło mnie to od środka. Widziałem, jak z każdą sekundą słabła coraz bardziej, a jej szarpania zmniejszają się. Patrzyła na mnie oczami pełnymi łez, wyginając wargi z roztartą pomadką. Nie miała już nawet siły na wydobycie z siebie głośniejszego dźwięku, niż zdławionego jęku.
– Nate, zrobisz jej coś! Puść ją do cholery!
Ostatni raz spojrzałem w jej błyszczące od łez oczy, zastanawiając się nad słowami Scotta. Wyrządziła mi tyle złego. Tyle przez nią straciłem i wciąć traciłem. Siała tylko niezgodę. Przez nią, ona cierpiała. Dzięki mnie, sprawiła jej ból. A ja jej na to pozwoliłem.
Przełknąłem gulę w gardle, po czym poluźniłem uścisk, odciągając swoją zdrętwiałą dłoń. Blondynka rozchyliła szeroko oczy i zaciągnęła się świeżym oddechem, jakby było to najważniejsze tchnienie w całym jej życiu. I prawdopodobnie tak było. Upadła na kolana tuż obok moich stóp, dławiąc się i kaszląc. Głośno nabierała powietrza, podpierając się jedną dłonią o podłogę, a drugą trzymając za obolałe gardło. Spojrzałem na nią z góry pogardliwym wzrokiem. Zaciągnąłem nosem i powolnie się nad nią nachyliłem. Pocierała swoją skórę, cały czas głośno oddychając. Z nienawiścią popatrzyłem na jej profil przysłonięty blond włosami.
– Jeśli jeszcze raz się tu pojawisz, zabiję cię. – szepnąłem lodowatym głosem, będąc zupełnie poważnym.
Powolnie obróciła głowę w moją stronę, patrząc na mnie przekrwionymi oczami. Jej ciało lekko dygotało, ale ona sama miała zacięty wyraz twarzy. Spoglądała na mnie twardym spojrzeniem, głośno dysząc. Zaciągnęła nosem, po czym na wiotkich nogach ledwo podniosła się z podłogi. Widząc moje spojrzenie, z wrodzoną elegancją wyprostowała się, chociaż zapewne kosztowało ją to wiele wysiłku, ale nawet w takiej sytuacji musiała zachować swoją pozę zimnej suki. Nadal z dłonią na gardle, podeszła do swojej bluzki i podniosła ją, a następnie wyszła z mojego mieszkania, głośno trzaskając drzwiami. Zostaliśmy zupełnie sami ze Scottem, a towarzyszyły nam jedynie odgłosy naszych przyśpieszonych oddechów.
– Nate, do cholery, co tu się stało? – zapytał w końcu Hayes, gdy niezidentyfikowanym spojrzeniem, w totalnym bezruchu, obserwowałem ścianę naprzeciw od dobrych dwóch minut. – Dlaczego się całowaliście? Dlaczego jej na to pozwoliłeś?!
Nie odpowiedziałem. Zamiast tego szybko pokręciłem głową i ruszyłem przez salon. Nie mogłem tego tak zostawić. Kiedy tylko pomyślałem o tym, co o mnie myślała, rozsadzało mnie. Musiałem z nią porozmawiać.
– Wo, wo, wo! – zaczął Scott, torując mi drogę. Uniósł dłonie, patrząc na mnie z uniesionymi brwiami. – Gdzie idziesz?
– Muszę z nią porozmawiać. Przesuń się. – warknąłem znów chcąc przejść, ale ponownie mi to uniemożliwił, kręcąc głową. – Dla własnego dobra lepiej zejdź mi z drogi, bo nie jestem w nastroju.
– Nigdzie nie jedziesz. – odpowiedział stanowczo, wyprowadzając mnie z równowagi. – Widziałeś ją. Najlepiej będzie, aby pobyła teraz sama. Gdy Laura wróci, dopiero porozmawiamy co dalej. – uspokajał mnie, schodząc z tonu.
I miałem ogromną ochotę, aby się go nie posłuchać, jednak siłą powstrzymałem się, aby zostać. Miał rację. Chociaż chciałem cholernie z nią porozmawiać, musiałem poczekać. Musiałem dać jej czas, a potem wszystko wytłumaczyć. Ona nie mogła odejść. Westchnąłem i odwróciłem się, podchodząc do okna. W mojej głowie odbywała się jedna wielka bitwa myśli, a najgorsze było to, iż przegrywałem ją na każdym stopniu. Przez długą chwilę milczeliśmy. Czułem jego wzrok na swoich plecach, ale mimo tego z kamienną miną, pusto wpatrywałem się w drzewa za oknem, ukrywając dłonie w kieszeniach bluzy.
– Możesz mi powiedzieć, jakim cudem to wszystko się stało? – zapytał spokojnie, ale nie odpowiedziałem. Nie chciałem rozmawiać. – Dobra, zabrała ci telefon i do nas napisała, ale jakim cudem zgodziłeś się, aby ją pocałować? Aby zrobiła to... to wszystko?!
Znowu cisza.
– Przecież doskonale wiesz, że nie jesteś Victorii obojętny. Wiedziałeś, że to ją zaboli. Szczególnie z nią.
– Wiedziałem.
Po moich słowach nastąpiła cisza. Wiedziałem, że ją to zaboli, ale nie potrafiłem nic zrobić. Darcy miała rację, wypowiadając te słowa. Niszczyłem Victorię w każdym calu. I znowu to uczyniłem. Po tym wszystkim, co dla mnie zrobiła, ja zachowałem się jak skurwysyn. Wykorzystywałem ją. Znowu. I pomimo tego całego gówna, wciąż nie chcę, aby mnie zostawiła. Potrzebowałem jej, bo byłem samolubny i nie zważałem na to, czego chce ona. Nie mogłem dać jej odejść. Musiała przy mnie zostać. Chociaż wiedziałem, że cierpiała. Z nikim nie zabolałoby to jej tak, jak z nią. Nienawidziła Darcy i stale to pokazywała, a ja pozwoliłem na to, aby zobaczyła nasz pocałunek. Wpuściłem Wilson do mieszkania i pozwoliłem, aby poprowadziła tę chorą grę.
– Co ty zrobiłeś, Nate... – jęknął, a następnie zamilkł.
Znów wszystko zniszczyłem.
Nie wiem, ile dokładnie tak przesiedzieliśmy, ale zapadł już zmrok. Laura wciąż nie wracała, a ja myślami byłem przy mordowaniu wszystkiego, co żyje. Nie zmieniłem swojej pozycji ani razu. Nawet nie drgnąłem. Uparcie stałem przez oknem ze wzrokiem wlepionym w obraz za szybą, który wtedy nijak mi nie pomagał. Scott siedział cały czas ze mną, również nic nie mówiąc. Cicho oddychałem, wypominając sobie wszystkie słowa ojca, co było moją prywatną pokutą od zawsze. To było najlepszą karą, na którą w pełni zasługiwałem.
Jesteś słaby. Przegrany.
Drgnąłem, kiedy usłyszałem otwierane drzwi. Powolnie przekręciłem głowę w tamta stronę, czując wszystkie spięte mięśnie. Nie wiem, czego dokładnie się spodziewałem, ale zbyt zadowolony nie byłem, kiedy usłyszałem rozbawione głosy Luke'a, Matta i Camerona. Powróciłem do obserwowania okna, kiedy reszta weszła do środka.
– Mamy piwo, a ty szykuj dużo żarcia, bo Luke jest w depresji! – zawołał z rozbawieniem Matt, któremu nikt nie odpowiedział. – Scott? Co ty tu robisz? Nie miałeś być z Laurą w kinie?
Znów odpowiedziała mu cisza. Poczułem ich wzrok na swoich plecach, którym i tak niezbyt się przejąłem. W tamtym momencie, nie przejmowałem się niczym. Czułem się taki wyprany ze wszystkiego. Cała złość i gniew ze mnie zeszły, pozostawiając nicość. Tak dobrze znany mi stan. Pustka. Zapanowała głucha cisza, a atmosfera całkowicie zgęstniała. Reszta wyczuła, że coś musiało się stać. Stało się.
– Co się dzieje? – zapytał Luke, ale nie odpowiedziałem. Hayes również milczał. – Stary, co jest?
Wiedziałem, że mówił do mnie. Przełknąłem ślinę i przeniosłem wzrok na pusty plac zabaw. Stara huśtawka delikatnie poruszała się w przód i w tył przez wiatr. Nikt nie zdążył odezwać się ponownie, bo drzwi znów się otworzyły. Stukot wysokich butów od razu spowodował, iż odwróciłem się w ich stronę. Wszyscy, prócz siedzącego na narożniku Scotta, obserwowali mnie ze zdezorientowaniem, ale ja swój wzrok utkwiony miałem w Laurze, która właśnie weszła do salonu. Zmroziło mnie doszczętnie, gdy zobaczyłem jej wypraną z emocji twarz i rozmazany od płaczu makijaż. Utkwiła we mnie swoje spojrzenie, a ja powolnie przymknąłem powieki, wiedząc, że wszystko zostało zrujnowane.
– Możesz mi powiedzieć, co ty właśnie zrobiłeś? – zapytała zachrypniętym od płaczu głosem, który spowodował, że spuściłem wzrok na podłogę. Czułem jej karcące spojrzenie, które samo w sobie powodowało mój odruch wymiotny, bo przypominało mi o tym, co z własnej głupoty jej zrobiłem. Zostawi mnie.
– Co z nią? – zapytałem cicho, co podsumowała głośnym i sztucznym śmiechem.
– Co z nią? Co z nią?! – wołała coraz wyżej, powodując tym samym kolejną serię ciosów w moje żebra.
– Może nam ktoś wytłumaczyć, co się właśnie stało?! – zapytał zdenerwowany Luke.
– To, że ten idiota całował się z Darcy, a Victoria to widziała.
Po jej słowach, które były cholerną prawdą, nastała cisza. Wiedziałem, że byli w szoku. Nie musiałem na nich patrzeć, aby stwierdzić, iż nie uwierzyli. Przełknąłem ślinę i spojrzałem bez wyrazu na półkę obok. Nie dopowiedziałem nic, bo nie było czego dopowiadać. Po chwili Matt zaczął się cicho śmiać.
– Dobra, a teraz powiedzcie prawdę i przestańcie rzucać takimi głupimi tekstami. – mruknął lekko poddenerwowany, ale kiedy nikt mu nie odpowiadał, a ja nawiązałem z nim kontakt wzrokowy, uśmiech spełzł z jego warg. Pokręcił głową, odchylając głowę. – Błagam, powiedz, że tego nie zrobiłeś.
Zacisnąłem szczękę i znów nie odpowiedziałem, co było wystarczającym dowodem. Złapał się za głowę i odwrócił, robiąc kilka kroków w przód. Cameron ukrył twarz w dłoniach, a Luke popatrzył na mnie niezidentyfikowanym wzrokiem z całkowicie poważną miną, której nienawidziłem. Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy, który nie był w żadnym stopniu przyjemny. Widziałem to. To rozczarowanie i górę niedowierzania w jego oczach. Zasznurował usta w wąską linię, a ja musiałem odwrócić głowę, bo był jedyną osobą, której zawiedzonego wzroku nie mogłem utrzymać. Tak bardzo wszystko się zjebało. Kolejne sekundy upływały nieumiłowanie, jeszcze bardziej zagęszczając atmosferę.
– Nie wierzę. – szepnął Matt, parskając śmiechem. – Nie mogłeś tego zrobić. Nie z nią i nie jej.
– Widziałaś się z nią? – zapytałem Laury, na co uśmiechnęła się gorzko, a jej oczy błysnęły złowrogim blaskiem jak i łzami.
– Słyszałam ją. Uwierz, to zupełnie wystarczyło.
Zacisnąłem dłonie w pięści, tracąc kontrolę nad oddechem. Nim jednak zdążyłem zrobić cokolwiek, Parker z prędkością pantery znalazł się tuż przy mnie, łapiąc mnie dłońmi za przód bluzy. Potrząsnął mną jak szmacianą kukłą i przyciągnął bliżej siebie, patrząc z wściekłością w moje oczy. A ja mu na to pozwoliłem. Nijak nie zareagowałem, zgadzając się na to, na co zasłużyłem. Chłopak ciężko dyszał, kiedy posłałem mu wyprane z emocji spojrzenie. Nie przejmowałem się. Bo po co?
– Nie zrobiłeś tego. – warknął, zaciskając swoje zęby ze złością. – Nie mogłeś zniszczyć tego wszystkiego. Nie jesteś tak głupi.
– Jestem skurwysynem. – odparłem pustym głosem.
– Zmanipulowała cię.
– A najgorsze jest, że jej na to pozwoliłem.
Chłopak pokręcił niedowierzająco głową i puścił moją bluzę, zapewne hamując się, aby mnie nie uderzyć. W sumie mógł to zrobić. Odetchnął głośno i przejechał dłonią po swoich włosach, przechodząc przez salon zdenerwowanym krokiem. Bo nie liczyło się to, że to ona się na mnie rzuciła. Że to wszystko zaaranżowała i wykonała bez zająknięcia. Liczyło się to, że sam dałem jej na to poniekąd przyzwolenie.
– Nie obchodzi mnie, co sobie zaplanowałeś już w tej główce, ale na razie masz się do niej nie zbliżać. – warknęła Laura, o nieco mnie zdenerwowało. Widząc, że chciałem coś powiedzieć, szybko przerwała mi gestem dłoni. – I nie masz tu nic do gadania. Jeśli chociaż trochę zależy ci na jej zdrowiu, w co teraz nieco zwątpiłam, to pozwolisz jej pobyć samej.
– Powinien jej wszystko wytłumaczyć. – wtrącił się Scott. – To też nie było do końca tak, jak myślisz. Ukartowała to...
– Widziała, jak ważny dla niej chłopak całował się z dziewczyną, której nienawidzi! – przerwała mu ostro i znów utkwiła we mnie spojrzenie. – I nie patrz tak, bo doskonale wiesz, co do ciebie czuje. I dlatego to, co zrobiłeś, jest jeszcze podlejsze.
Sztyletowała mnie wzrokiem, podczas gdy ja sam wymierzałem sobie w duchu swoją osobistą karę. Miała rację. Nie mogłem żądać od niej, aby mnie wysłuchała, skoro to widziała. Musiałem chociaż pierwszy raz uszanować czyjąś decyzję. Zapewne chciała być sama. Doskonale zdawałem sobie sprawę z wagi naszej relacji. Z tego, że byłem dla niej kimś więcej i choć nie byliśmy razem, nie mogłem tak się nią bawić, zważywszy na to, co dla mnie zrobiła. Była dla mnie dobra, a ja powinienem być dobry dla niej. Tyle, że nie umiałem. Skinąłem głową, godząc się na jej słowa. Laura chciała dla niej dobrze.
– Jakim cudem znowu jej się to udało? – zapytał zaintrygowany Cameron, posyłając mi pytające spojrzenie. Spiąłem się, wciągając do płuc sporą dawkę powietrza. – Jakim cudem ona znowu dopięła swego?
– To Darcy Wilson. – zaśmiał się gorzko Luke, wzruszając ramionami. – Jej się zawsze udaje.
Nie chciałem, aby tam byli. Chciałem zostać sam ze swoimi myślami. Potrzebowałem chwili odetchnięcia bez ich wzroku i domniemań. Mierziło mnie, że pokazywali bardziej to, jak się tym przejmowali, niż ja. Stałem tam niewzruszony, chcąc wykrzesać z siebie jakiekolwiek emocje, ale nie potrafiłem się do tego zmusić. Koszmarna pustka zacisnęła swoje palce na moim gardle i umyśle. Chciałem cierpieć. Potrzebowałem tego do swojego wewnętrznego uspokojenia, ale jak na złość, nicość spowiła wszystko dookoła. Nie zasługiwałem nawet na cierpienie. I tu nie chodziło tylko o tę sytuację. Tu chodziło o wszystko od naszego pierwszego spotkania.
Już chciałem powiedzieć, że chcę, aby wyszli, gdy drzwi do mieszkania otworzyły się po raz trzeci z głośnym hukiem. Jakaś głupia i bardzo naiwna cząstka mnie wierzyła, że to Victoria, ale przestała bardzo szybko, kiedy do moich uszu dotarł głośny krzyk.
– Zostaw mnie! – warknął, dobrze znany mi, kobiecy głos.
– Uspokój się, błagam! – odpowiedział drugi, którego też często słyszałem.
Sekundę później, do salonu weszła we własnej osobie Mia Roberts, a za nią zdenerwowany Chris Adams.
Cudownie.
Jej niebieskie tęczówki, które utkwione miała wprost we mnie, płonęły żywym ogniem. Głośnio oddychała, napinając całe ciało, a jej długie włosy lekko się roztrzepały. Rumieńce na policzkach jasno świadczyły o tym, jak wściekła była. Wyglądała jak tykająca bomba, a powód był doskonale wszystkim znany. Posłała mi nienawistne spojrzenie, kręcąc niedowierzająco głową. Bez zastanowienia ruszyła w moją stronę, a kiedy znalazła się wystarczająco blisko, umieściła swoje dłonie na moim torsie i mocno mnie popchnęła. Odszedłem o krok w tył, bo miała naprawdę sporo siły, ale potem nastąpiło kolejne pchnięcie. I kolejne. Nie zaprzestałem tego, a i ja jej na to pozwoliłem. Na ślepo wymierzała mi kolejne ciosy w klatkę piersiową i brzuch, wpadając w szał.
Adams starał się ją udobruchać, ale kiedy tylko złapał ją za dłoń, w ekspresowym tempie się mu wyrwała. Odeszła o krok, przestając uderzać w mój obolały tors, który cierpiał jeszcze po ostatniej bójce. Moja skóra paliła, ale mimo tego, nie pisnąłem nawet słówkiem Zacisnąłem szczękę i patrzyłem, jak stara się uspokoić głośny oddech i drżące dłonie. Odrzuciła swoje splątane włosy do tyłu, wskazując na mnie palcem. W końcu przemówiła zdławionym głosem, a ilość nienawiści z jaką wypowiadała kolejne słowa, zaskoczyła nawet mnie. Jej na co dzień wysoki ton zmienił się w lodowatą bryłę, którą przecinała powietrze jak ostrzem.
– Była z tobą zawsze. Potrafiła wywołać wojnę, jeśli tylko ktoś źle o tobie powiedział. Zabiłaby, jeśli byś ją o to poprosił. Była gotowa wyjechać do pierdolonej Australii, aby tylko cię uratować. Była przy tobie, kiedy zmarła twoja mama. Ratowała cię, rujnując siebie, a ty tak się jej odpłacasz? – zapytała z gorzkim śmiechem. – Tak się odpłacasz dziewczynie, za którą każdy inny koleś by zabił? Tak się jej odpłacasz za te wszystkie złe rzeczy, które ją przez ciebie spotkały.
– Mia... – zaczął Adams.
– Nie, nie Mia! – przerwała mu z krzykiem. – Myślałam, że jesteś kimś wartym tego wszystkiego. Że będzie jej z tobą dobrze, ale wiesz ty co? Wszyscy mają rację, mówiąc, że jesteś tylko skurwysynem. Mając ją, miałeś wszystko. Teraz zostałeś z niczym. I wiesz co? Nawet nie masz pojęcia jak się z tego cieszę. Nigdy na nią nie zasługiwałeś. Nie zasługujesz na to, by mieć tak dobrą i kochającą osobę w swoim życiu.
A następnie odwróciła się i odeszła, nie oglądając się za siebie. Wyszła z mojego mieszkania, a ja wiedziałem, że każde słowo, które wypowiedziała, było prawdą.
Jednak jeszcze tamtego dnia, wróciła do mojego mieszkania w środku nocy, cała zapłakana, powtarzając jak mantrę, że oboje na nią nie zasługiwaliśmy. I w tej sprawie również miała rację. Nie zasługiwaliśmy.
***
Trzy dni. Tyle wytrzymałem bez próby wyjaśnienia jej wszystkiego. Chciałem dać jej czas, na który zasługiwała, więc przez te trzy jebane dni, po kilka godzin spędzałem na treningach, waląc bez opamiętania w worek treningowy. I nie, nie pomogło. Kiedy obudziłem się w poniedziałek rano jak zwykle przed czwartą, wiedziałem, że tego dnia już nie odpuszczę. Miałem sporo czasu, aby to przemyśleć. Musiałem z nią porozmawiać. Nie mogłem pozwolić na to, aby nienawidziła mnie wiecznie. Nie mogła odejść.
Tak więc po dwunastej zmotywowany pojechałem pod jej dom. Mogła we mnie rzucać czym popadnie, zwyzywać mnie, a następnie wyrzucić za drzwi. I nie miałem pojęcia, co dokładnie jej powiem, ale nie mogłem siedzieć bezczynnie. Było to do mnie cholernie niepodobne, bo zwykle nie przejmowałem się takimi rzeczami, ale nie chciałam, aby tak to wyglądało. Spodziewałem się, że nikt nie otworzy, dlatego zdecydowałem się wejść do niej przez okno po tej cholernej rynnie, która za każdym razem odrywała się od ściany coraz bardziej, ale nikomu nie mówiłem. Niestety okno pozostawało zamknięte, a w pokoju nie było żywej duszy, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że Clark jednak poszła do szkoły.
Przewróciłem ze zirytowaniem oczami i już chciałem wrócić do auta, gdy drzwi wejściowe nagle się otworzyły. Theo Clark szybko przez nie przeszedł i poprawił plecak na ramieniu, a następnie zaczął zamykać drzwi kluczem. Bez zastanowienia podszedłem do ganku, zatrzymując się tuż przed schodami, ponieważ chłopak mnie nie zauważył.
– Theo. – mruknąłem cicho, na co wyprostował głowę. Przez długi czas panowała między nami cisza, aż w końcu westchnął i odwrócił się w moją stronę, chowając klucze do kieszeni czarnej bluzy.
– Nate. – odparł niezbyt przyjemnym tonem, co śmiało utwierdziło mnie w przekonaniu, że wiedział o wszystkim. Zasznurował usta w wąską linię i poprawił swoją beanię na głowie. – Słuchaj, nie będę ukrywał, że po ostatnim incydencie nie za bardzo chcę z tobą gadać.
– Wiem. – skinąłem głową. – Ale zależy mi, żeby z nią pogadać i jej to wyjaśnić.
– To aktualnie nie będzie możliwe. – mruknął, powolnie schodząc po schodkach. Zignorowałem rozdrażnienie, jakie we mnie spowodował i zacisnąłem zęby, siląc się, aby nie wyrwać mu tych kluczy i samemu nie wejść do środka.
– Dobra, to o której kończy lekcje? – zapytałem podminowany, wzdychając. Theo w końcu stanął naprzeciw mnie, zjeżdżając moje ciało nieprzychylnym wzrokiem.
– Nie ma jej w szkole.
Zaraz ci coś zrobię.
– Czyli jest w dom...
– Nie porozmawiasz z nią, bo Victoria wyjechała.
I znów to poczułem. To dziwne uczucie i uścisk w żebrach oraz nagła, kilkusekundowa panika. Ona nie mogła wyjechać. Nie po tym wszystkim. Nie, kiedy jej tego nie wyjaśniłem. Wiedziałem, że nie odbierze ode mnie telefonu, więc nawet nie próbowałem dzwonić, a nikt nie poinformował mnie o jej wyjeździe. Poczułem dziwny posmak żółci w gardle, więc przełknąłem ślinę i odchrząknąłem, odciągając od siebie nieprzyjemne myśli.
– Gdzie? – zapytałem wprost, na co pokręcił głową.
– Nawet mnie nie pytaj, bo ci nie odpowiem. – westchnął. – Słuchaj, Nate. Nigdy nic do ciebie nie miałem i teraz też nie, choć tak niemiłosiernie chcę dać ci w zęby, że nawet sobie tego nie wyobrażasz. Nie powiem ci, gdzie wyjechała, ale nie musisz się martwić. Wróci niedługo. Daj jej spokój, bo musi odpocząć. To nie był dla niej zbyt dobry czas i zaakceptuj to.
Z tymi słowami wyminął mnie i ruszył chodnikiem, ale byłem zbyt uparty, aby tak szybko z tego zrezygnować. Musiałem wiedzieć więcej.
– To wszystko przeze mnie? – zawołałem za nim, na co przystanął i znów głośno westchnął. Chwilę obserwowałem jego plecy, aż w końcu odwrócił się w moją stronę, zaciskając dłonie na pasku swojego czarnego plecaka. Skrzyżował ze mną spojrzenie, a jego tęczówki miały bardzo podobny kolor, jak te Victorii.
– I tak i nie.
– To znaczy? – uniosłem brew. Zasznurował usta, wzruszając ramionami.
– Miałem nic nie mówić, ale chyba wypadałoby, abyś wiedział. – odetchnął, a jego mina stała się jeszcze bardziej przygnębiona, niż zazwyczaj. – Pamiętasz tę laskę, z która Victoria poszarpała się na meczu? – zapytał, na co skinąłem głową. – Siatkarki z naszej szkoły i ze szkoły tej laski, miały ustawkę.
Na tę informację, rozchyliłem szeroko oczy, nie wierząc w to, co usłyszałem? Clark i bicie się? To nie było możliwe. Ona nie mogła tego zrobić. Po prostu nie.
– Chodziło o tamten mecz. Czekały w uliczce obok naszej szkoły po sobotnim sparingu w sobotę, na który niestety poszła. Nie chciały odpuścić, więc wszystkie się poszarpały, a Victorii puściły nerwy. Biła się właśnie z tamtą dziewczyną z meczu. Laska mocno oberwała, Vic zresztą też, ale ta druga trafiła do szpitala, bo dostała mocno w głowę. Jeśli to zgłosi, Victoria będzie mieć sprawę w sądzie. Rodzice stwierdzili, że musi odpocząć i unikać wszystkiego, aż nie załagodzą sytuacji. Ojciec obiecał, że się tym zajmie i podzwoni w kilka miejsc. Dlatego wyjechała.
Z szokiem słuchałem jego słów, czując coraz większą złość w ciele. Victoria nie mogła spieprzyć sobie tak życia. Dziwna gula pojawiła się w moim gardle, ale szybko ją przełknąłem. Nie wyobrażałem sobie Victorii, która z kimś się bije. Owszem, była narwana, ale nie do tego stopnia. Sama cały czas odciągała mnie od walk i nigdy nie pomyślałbym, że zrobi coś takiego. Oczywiście, że działała w samoobronie, ale kiedy wyobraziłem sobie jakiekolwiek siniaki i otarcia na jej skórze, zacisnąłem dłoń w pięść. Mój oddech przyspieszył, więc szybko starałem się go unormować. Jednak kiedy baczniej przyjrzałem się drugiemu chłopakowi, wiedziałem, że to nie koniec nowości.
– Co jeszcze? – zapytałem, na co uniósł brwi, posyłając mi sztucznie zdziwione spojrzenie. – Theo. – warknąłem ostrzej, na co skapitulował.
– Och, okej. – mruknął. – W szkole jest taki chłopak. Aaron. Straszny chuj i cwaniak, ale większość się go boi. Był na twojej ostatniej walce, którą przegrałeś. Postawił na ciebie kupę kasy i się wkurwił i...
Chłopak urwał, widząc moje spojrzenie. Znów poczułem przypływ gniewu, który w zawrotnym tempie opanowywał moje ciało. Wiedziałem, że to nie skończy się dobrze, bo zaczynałem tracić nad sobą panowanie, a to kończyło się w niemiły sposób. Odchyliłem głowę, patrząc na niepewnego chłopaka, który znów zasznurował usta.
– Coś jej zrobił? – zapytałem lodowato, a krew w moich żyłach przyśpieszyła swój bieg.
– Tylko ją trochę poszarpał. – odpowiedział cicho. I to wystarczyło.
– Jedziesz do szkoły? – zapytałem bez ogródek, na co skinął głową.
– Idę na samą informatykę. – odparł, marszcząc brwi. – A co?
– Wsiadaj. – rzuciłem cicho i podszedłem do Mustanga. – Podwiozę cię.
Szybko zająłem miejsce kierowcy, w głowie już mając wizję tego, co się stanie. On zrobił jej krzywdę. Tknął ją, zapewne sprawiając ból. Zapewne w jakimś obleśnym miejscu, a ona była przerażona. Znów z mojej winy ktoś chciał ją skrzywdzić. Tylko tym razem ta osoba dostanie nauczkę. Zacisnąłem dłonie na kierownicy, a moje knykcie pobielały. Zdezorientowany Theo wsiadł na miejsce pasażera i położył plecak na swoich kolanach. Z piskiem opon ruszyłem spod ich domu, skupiając rozwścieczony wzrok na drodze. Z każdym kolejnym wyobrażeniem tego, że chociażby położył na niej swoje łapy, moja noga bardziej naciskała na gaz. Zacisnąłem zęby, spoglądając na cichego chłopaka.
– Ten typ jest w szkole? – zapytałem. Wzruszył ramionami.
– Pewnie tak. – odparł, krzyżując ze mną spojrzenie. – Co chcesz zrobić?
– Łazi sam czy często jest z kimś?
– Ma tą swoją bandę debili. Dlatego nikt go nie rusza. Już dwukrotnie nie zdał.
Skinąłem głową i wyciągnąłem telefon z kieszeni skórzanej kurtki. Szybko wybrałem numer Luke'a, przykładając urządzenie do ust.
– Czego dusza zapragnie? – zapytał po odebraniu, wzdychając.
– Słuchaj, mógłbyś zabrać chłopaków i podjechać pod Culver High School? – zapytałem wprost, na co Theo wytrzeszczył oczy i wbił się w fotel, ukrywając twarz w dłoniach. Parker zamilkł, nie za bardzo wiedząc, o co chodziło, czemu zupełnie się nie dziwiłem. Była to dość nietypowa propozycja.
– Mógłbym, ale po co? – zapytał ostrożnie.
– Trzeba coś załatwić. Za ile będziesz?
– Być to ja mogę i za piętnaście minut. – uniosłem kącik ust na jego zapewnienie i zgodziłem się, po czym rozłączyłem się i rzuciłem telefon na deskę rozdzielczą. Theo chwilę milczał, tylko na mnie patrząc.
– Czy ty naprawdę chcesz zrobić to, co myślę, że chcesz zrobić? – zapytał zdenerwowany, ale nic na to nie odpowiedziałem. – Chryste.
Pięć minut później staliśmy już pod jego szkołą, w której odbywała się lekcja. Według Theo, po tej godzinie lekcyjnej, następowała długa przerwa na lunch, podczas której domniemany Aaron chodził palić za szkołę. W ciągu tego czasu zdążyłem wypalić trzy papierosy, opierając się o maskę swojego auta. Poprawiłem skórzaną kurtkę, kiedy nagle szkolny dzwonek zadzwonił, co słychać było nawet na dworze. Z uwagą patrzyłem, jak uczniowie zaczynają wylewać się z budynku, rozchodząc się po całym dziedzińcu. Niektórzy wychodzili z tacami pełnymi stołówkowego żarcia, a niektórzy wyciągali podręczniki i zeszyty. Kilka chłopaków udało się na boisko, pograć w kosza, a jeszcze inni poszli w stronę wysokich wierzb płaczących, aby schować się w cieniu. Założyłem ręce na piersi, jeszcze wygodniej opierając się tyłem o auto.
– To on. Ten w czerwonej bluzie. – mruknął chłopak, dyskretnie wskazując na pięciu chłopaków, którzy szli chodnikiem przy budynku. Pośród nich kroczył średniego wzrostu chłopak w czerwonej bluzie i czarnych jeansach. Jego włosy miały rudawy kolor, a on sam śmiał się z czegoś, po czym wszyscy zniknęli za rogiem szkoły.
– Są tam kamery? – zapytałem mimochodem. Theo westchnął cierpiętniczo, ale pokręcił głową.
– Palą tam, więc nie ma. Ale często jest tam sporo osób.
Nie odpowiedziałem, bo mój wzrok skierował się na czarne Audi Luke'a, które właśnie wjeżdżało na parking. Uśmiechnąłem się w duchu, kiedy zaparkował tuż przy mnie, a następnie wysiadł z niego sam właściciel. Za nim podążył również siedzący z przodu Cameron i Matt wraz ze Scottem, którzy zajęli siedzenia z tyłu. Pozamykali drzwi i popatrzyli na mnie, oczekując wyjaśnień.
– Co jest? – zapytał Luke, po czym szybko przywitał się ze mną męskim uściskiem. Uniósł brwi. – Coś się stało?
– Tak. – odparłem, odbijając się od swojego samochodu. – Jeden gość zalazł mi za skórę.
– Oj, będzie zabawa. – podsumował Scott i pokiwał głową, a na jego usta wkradł się zaczepny uśmiech. – Ale chcesz to załatwić tutaj? Przed szkołą?
– Jezu. – mruknął tylko Clark i odszedł o kilka metrów, łapiąc się za głowę.
– Tak.
Bez zbędnego gadania, ruszyłem wraz z resztą przez parking. Wiedziałem, że ściągaliśmy na siebie wzrok ludzi siedzących na dziedzińcu, ale niezbyt się tym przejąłem. Sprawnie przeszliśmy drogę, którą szedł kolega Aaron, aż znaleźliśmy się za szkołą. Stało tam sporo ludzi w grupkach. Większość paliła i rozmawiała ze sobą. Przystanąłem, wzrokiem przeczesując teren oddzielony od głównej drogi wysokimi choinkami, przez co panował tam cień. Uniosłem kącik ust, widząc rude włosy chłopaka z fajką w dłoni, który opowiadał coś swoim znajomym, śmiejąc się wniebogłosy. Bez zbędnego gadania, zacząłem iść w jego stronę.
– Kolega Aaron? – zapytałem, zwracając na siebie uwagę jego, jak i reszty, która obok niego stała. Chłopak spojrzał na mnie z opóźnionym refleksem, a następnie uniósł w zdumieniu brwi.
– Zależy dla kogo. – odparł, a ironiczny uśmieszek wkradł się na jego wargi. – Czymże zasłużyłem sobie na wizytę sławnego Nathaniela Sheya? – zapytał, wyrzucając peta na ziemię.
– A nawiązuję nowe znajomości. – dodałem ze sztucznym uśmiechem, po czym skróciłem dzielący nas dystans i bez żadnego ostrzeżenia, zamachnąłem się, uderzając go z pięści prosto w brzuch.
Jakaś dziewczyna niedaleko nas pisnęła, kiedy chłopak zgiął się w pół, kaszląc. Uderzenie było naprawdę mocne, bo poczułem pieczenie knykci. Kątem oka zobaczyłem, jak reszta jego przydupasów chciała mu pomóc, ale Luke, Scott, Cameron i Matt szybko się tym zajęli, stając im na drodze. Pokręcili z uśmiechami głowami, a reszta chyba nawet nie miała zamiaru zbytnio się z nimi kłócić, bo odeszli o kilka kroków, unosząc ręce w pokojowym geście. Westchnąłem z politowaniem, po czym spojrzałem na trzymającego się za swój brzuch rudowłosego. Ciężko dyszał, plując na trawę. Zmarszczyłem twarz. Pokiwał głową, chcąc coś powiedzieć, ale nie mógł się wysłowić.
– Faktycznie. Chyba za lekko. – westchnąłem, po czym w ekspresowym tempie położyłem jedną z dłoni na jego barku i ponowiłem uderzenie, tym razem o wiele mocniej.
Aaron jęknął jeszcze mocniej, a cios ściął go z nóg, bo opadł na kolana, podpierając się dłońmi o ziemię. Starał się nabierać powietrza i odkasłać, jednak nie za bardzo pomagało. Wokół nas zrobiło się niemałe zamieszanie, a większość zamilkła, przypatrując się tej iście zabawnej scenie. Westchnąłem ciężko i rozprostowałem palce prawej dłoni. Nie tracąc czasu, kucnąłem obok chłopaka, który nawet na mnie nie patrzył, przyciskając dłoń do brzucha.
– Posłuchaj, Aaron. – mruknąłem poważnym głosem, rozglądając się. – Mam dziś dobry humor, więc lepiej mnie posłuchaj. Jeśli dowiem się, że zbliżyłeś się do niej chociaż na odległość pięciu metrów, wrócę tu. Przysięgam ci, że wrócę, ale to nie będzie miła wizyta. – powiedziałem z zadowoleniem, obserwując jego zaciętą twarz. Swój wzrok nadal wbijał w ziemię, zaciskając na trawie dłoń. – Jedno jej słowo. Jedno twoje krzywe spojrzenie, a obiecuję ci, że nie będziesz miał już czym na nią patrzeć, rozumiesz?
Nie odpowiedział, a jedynie zacisnął swoją kwadratową szczękę. Skinąłem głową i z zadowoleniem wstałem na równe nogi. Ostatni raz rzuciłem na niego okiem, po czym kiwnąłem do moich przyjaciół głową. Zadowolony Matt zabrał jeszcze tylko papierosa z paczki jednego z kolegów Aarona. Cameron pokręcił z niezadowoleniem głową. Wiedziałem, że nie był fanem takich rzeczy, ale mnie humor poprawił się automatycznie. Czułem na sobie wzrok reszty osób, kiedy odchodziliśmy w akompaniamencie kaszlania rudowłosego.
– Czy to było koniecznie? – zapytał Cameron, na co skinąłem głową i poprawiłem kurtkę.
– Tak.
– To gdzie teraz? – zapytał Luke, zakładając swoje przeciwsłoneczne okulary.
– Teraz do szpitala. Trzeba to wszystko posprzątać.
***
dududu dam dam dam
Ja spadam, bo mi jeszcze informatyka została, a jestem tam, gdzie słońce nie dochodzi
Kocham i do następnego xx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top