2. Piątek trzynastego.

Dwunasty stycznia. Gdyby ktoś mnie zapytał, jakiej daty nienawidziłam najbardziej, odpowiedź byłaby jasna. Cholerny dwunasty stycznia. Przeklęty dzień moich urodzin.

Tamtego feralnego dnia, jeszcze bardziej zdenerwowana i sfrustrowana przemierzałam korytarz Culver High School. Przeciskałam się pomiędzy tłumem uczniów, wpatrując się w swoje ciemne tenisówki. Zaciskałam palce na swojej czarnej torebce, marząc jedynie o powrocie do domu, choć było dopiero przed ósmą. W końcu jakoś doczłapałam do swojej szafki, która znajdowała się przy końcu całego rzędu. Westchnęłam, kręcąc głową. Na szczęście w szkole nikt nie złożył mi jeszcze życzeń, a tego nie znosiłam najbardziej. Miałam nadzieję, że objedzie się bez publicznych uścisków i całej fałszywości ludzi, którzy nie mieliby pojęcia, że dziś jest moje święto, gdyby nie Facebook. Rozumiałam to, bo i ja nie znałam połowy dat urodzin moich znajomych, ale wtedy po prostu nie skakałam wokół nich uśmiechnięta, udając że pamiętałam.

Pokręciłam głową, po czym wykręciłam odpowiedni kod w szafce. Szybko ją otworzyłam, a następnie prawie dostałam zawału, gdy kilka różowo-białych balonów przywiązanych na cienkich sznurkach, wyleciało z jej wnętrza, pnąc się do góry. Starałam się je jakoś ogarnąć, ale tylko zrobiłam z siebie idiotkę, walcząc przerażona z kolorową gumą. Pierwsze spojrzenia innych uczniów powędrowały na moją osobę.

– Wszystkiego najlepszego! – podskoczyłam w miejscu na głośny okrzyk Mii i Chrisa, którzy pojawili się obok mnie z szerokimi uśmiechami. Rozstawili się w nieco dziwnych pozach, rozkładając ręce i machając dłońmi. Zmarszczyłam na nich brwi, po czym uśmiechnęłam się z lekkim grymasem, nadal walcząc z balonami.

– Wow, jak wy coś wymyślicie, to człowiek może dostać zawału. – mruknęłam i coraz bardziej zdenerwowana, niemal wcisnęłam balony z powrotem do wnętrza szafki, zatrzaskując drzwiczki z głośnym hukiem. Odetchnęłam zmachana, opierając się o nią plecami.

– No raczej. – ucieszył się wesoły Adams, machając swoją dłonią. Popatrzyłam na nich sceptycznie, będąc niezbyt zadowoloną z tego publicznego powitania. Doskonale wiedzieli, że nienawidziłam swoich urodzin, ale to w końcu Mia Roberts i Chris Adams. Oni zawsze musieli zrobić coś wbrew powszechnym normom i zasadom.

– Stara, masz już osiemnaście lat! – zawołała rozradowana blondynka w białych jeansach i bordowej bluzce z długim rękawem, stojąca naprzeciw mnie. – Jesteś oficjalnie pełnoletnia! Możesz głosować, kupić dom i w ogóle!

–Ale gorzała dopiero za trzy lata. I weź tu ogarnij amerykańskie prawo. – dopowiedział cicho brunet. Parsknęłam lekkim śmiechem, kręcąc z niedowierzaniem głową.

– Nie czuję się wcale inaczej, niż wczoraj. – wyjaśniłam im, patrząc na malujące się niezadowolenie na twarzach moich przyjaciół. – Bardzo wam dziękuję za tak dosadne powitanie mnie w szkole w tym dniu, ale wiecie, że ja nie przepadam za swoimi urodzinami. Dla mnie to normalny dzień, którego nie trzeba świętować. Poważnie...

– Och, sranie w banie! – zakpił chłopak, znużony moim wywodem. – Takie rzeczy się świętuje, Vic. A poza tym, to osiemnastka. To się powinno świętować podwójnie.

– Dlatego jutro jest z tego powodu impreza u Chrisa, o której mówimy ci dopiero dzień wcześniej, abyś się nie sprzeciwiała. W końcu nie wypada odwoływać z tego powodu domówki, którą w pocie czoła przygotowywaliśmy dla ciebie i Theo od ponad dwóch tygodni. Tyle naszej pracy... – westchnęła smętnie, a ja doskonale zdawałam sobie sprawę, że brali mnie na litość, robiąc te swoje smutne minki.

Warknęłam pod nosem na ich zapobiegliwość. Od dwóch lat organizowali dla mnie i mojego brata ostrą balangę, na którą spraszali połowę szkoły. I byłoby to nawet okej, gdyby nie to, że wielu zaproszonych gości nawet mnie nie znało, tak jak ja nie znałam ich. Ale przynajmniej prezenty były spoko. Jednak w tym roku nie miałam ochoty na to wszystko podwójnie. W końcu moje życie nieco się posypało w pewnych aspektach, a celebrowanie tego nie było u mnie na pierwszym miejscu. Mimo wszystko wiedziałam, że moim przyjaciołom na tym zależało, a już i tak bardzo poświęcili się tej imprezie, o której i tak wiedziałam. W końcu bywali przewidywalni, a wieści po naszej szkole rozchodziły się z nadzwyczajną prędkością. Jednakże miałam małą nadzieję, iż w tym roku, po tym wszystkim, odpuszczą to sobie. Cóż, nie od dziś wiadomo, że nadzieja to matka głupich.

– Nie mam ochoty na imprezowanie. – powiedziałam szczerze, zakładając ręce na piersi. Zaczesałam za ucho kosmyk swoich włosów, które nieco mi podrosły.

– Victoria, nie masz ochoty na imprezowanie? Bo na ostatniej to ty byłaś gdzieś na wakacje. – mruknęła Mia, patrząc na mnie natarczywie. Przewróciłam oczami na tę niemą aluzję, w której wytknęła mi izolowanie się od świata.

– A Theo w ogóle o tym wie? Może ma już inne plany. – burknęłam niemal błagalnie. Ta impreza naprawdę nie była mi na rękę.

– Wie już od dwóch tygodni. – wyjaśnił mi Chris.

– Zdrajca. – fuknęłam na mojego brata, który mnie zawiódł. Obiecałam sobie, że jak tylko go zobaczę, to, to wyjaśnię. Albo raczej jego.

– Będzie fajnie, Victoria. – zapewniła mnie moja przyjaciółka, a piwnooki ochoczo pokiwał swoją głową z burzą gęstych, brązowych włosów. – Pobawisz się, popijesz trochę, całkowicie wyluzujesz, zapominając o szkole i obowiązkach. Naprawdę.

Zastanawiałam się chwilę nad jej próbami przekonania mnie do tego wszystkiego. W końcu westchnęłam, kapitulując. Zależało im na tym bardziej, niż mnie, czego nie rozumiałam. Jak można cieszyć się z dnia, w którym zacząłeś swoją marną egzystencję, prowadzącą jedynie do niechybnej śmierci po wielu latach rozczarowań, żali i smutków? No niech mi wybaczą, ale dla mnie to raczej powód do stypy, niż hucznej zabawy. Ale z drugiej strony, tak dawno nigdzie nie byłam. Może to i lepiej?

– Mam jakieś inne wyjście, niż się zgodzić? – mruknęłam cicho, podczas gdy ich oczy zamigotały. Jęknęłam, kiedy blondynka objęła mnie mocno ramionami, a następnie przyłączył się także Chris, przez co znalazłam się w środku wielkiego przytulasa, praktycznie miażdżona przez moich przyjaciół, którzy odcinali mi dostęp do świeżego powietrza. – Ale bez żadnej wielkiej pompy, okej? – zapytałam poważnie, kiedy już zdążyłam się wygramolić z pułapki.

– Jasne. Kilkanaście osób, trochę alkoholu. – Roberts pokiwała głową, na co i ja przystałam, zgadzając się. W końcu zadzwonił dzwonek na lekcje, a uczniowie powoli oddalali się w stronę swoich klas.

– I macie mi zdemontować te balony z szafki, żebym mogła ją normalnie otworzyć.

– Twoja prośba jest dla mnie rozkazem, królowo. – nabijał się chłopak, więc sprzedałam mu cios z łokcia pod żebra z lekkim uśmiechem.

– Idę na francuski. Widzimy się później. – powiedziałam i krótko się z nimi pożegnałam. Zaczęłam kierować się w stronę klasy językowej na parterze, rozglądając po jasnych ścianach ze zdjęciami absolwentów.

Może i ta impreza nie była takim złym pomysłem? W końcu bawiłam się bardzo dawno. Ostatnimi czasy wolałam po prostu zaszywać się w książkach, aby z nikim nie rozmawiać i nie zajmować głowy dręczącymi myślami. Miałam poważne chwile załamania na początku września i nie chciałam do tego powracać. Razem z Theo nie byliśmy wielkimi pasjonatami swoich urodzin, ale pobawić się w końcu można było. Przynajmniej będziemy mieli spokój na kolejny rok.

Pocieszę się prezentami. Chyba.

I naprawdę nie mam pojęcia, jak przetrwałam tamten dzień. Razem z Theodorem, który również nie pałał sympatią do dwunastego stycznia, smętnie przemierzaliśmy korytarze naszego ogólniaka, unikając znajomych, którzy składali nam życzenia, jak ognia. Jednak gdy ktoś już mnie dopadł, uśmiechałam się z grymasem, kiwając głową i zaciskając usta w wąską linię z lekkim zażenowaniem, jak tylko mogłam. Nienawidziłam takiego czegoś, więc głęboko odetchnęłam, kiedy po skończonych zajęciach, władowałam się razem z moim bratem do naszego samochodu stojącego na parkingu. Kochałam moich przyjaciół najmocniej na świecie, ale lekko mnie już irytowali tym łażeniem za mną i wyręczaniem mnie we wszystkim, bo "miałam urodzinki". Przez ich głośne darcie się z tym, dowiedziało się o tym więcej ludzi, niż powinno. W tym i nauczycieli.

– Do domu, bo umrę, jeśli spędzę tu jeszcze trochę czasu. – mruknął Theo, wydając z siebie nieokreślone jęknięcie pomieszane z warknięciem. Wbił się w oparcie fotela pasażera, rzucając czarny plecak pod nogi i zaciskając oczy.

Pokręciłam ciężko obolałą głową, przekręcając kluczyk w stacyjce i odpalając silnik. Poprawiłam swoje przeciwsłoneczne okulary na nosie i z dłońmi zaciśniętymi na czarnej, skórzanej kierownicy, wyjechałam z zatłoczonego samochodami i uczniami parkingu.

Po dwudziestu kilku minutach dojechaliśmy do domu. Zaparkowałam na wyłożonym kostką podjeździe, gasząc silnik. Theo nawet na mnie nie zaczekał, tylko chwycił swój plecak, w którym i tak nic nie nosił, a następnie wyszedł z dużego Mercedesa, trzaskając przy tym drzwiami. Westchnęłam zmęczona, również wysiadając z auta i w międzyczasie zabierając swoją torebkę z tylnego siedzenia. Skierowałam smętne kroki w stronę głównych, niezamkniętych przez mojego brata, drzwi. Do moich nozdrzy niemal od razu wdarł się ten charakterystyczny dla mojego domu zapach, co lekko mnie uspokoiło. Zrzuciłam swoje tenisówki i weszłam w głąb korytarza.

– Jest coś ciekawego do jedzenia? – zapytałam Theodora buszującego w lodówce. Usiadłam na wysokim, obrotowym krześle za wyspą kuchenną, chwytając w dłonie zielone jabłko z koszyka.

– Jeśli trzydniowe sajgonki są dla ciebie definicją czegoś ciekawego, to tak. – odparł, przekładając jakieś produkty.

Po dłuższej chwili z rozdrażnieniem westchnął, zatrzaskując drzwi lodówki z głośnym hukiem. Odwrócił się z zaciśniętymi wargami, zakładając ręce na piersi. Wgryzłam się w swoje jabłko, patrząc w jego stronę.

– Jedziemy na urodzinowego kebaba?

– Czekałem, aż zaproponujesz.

***

Na szczęście, dzień naszych urodzin zakończył się w miarę szybko i bezboleśnie. Oczywiście nie ominęła nas z Theo rodzinna kolacja wraz z mamą, Erickiem, Kotem oraz wujkiem Garrym. Nikt inny z mojej rodziny nie mieszkał w Culver City, chociaż było to rodzinne miasto naszych rodziców. Wszyscy bliscy ojca przenieśli się do Brazylii jeszcze, kiedy byliśmy dziećmi, więc widziałam ich jakieś trzy razy w życiu, a dość spora rodzina od strony mamy siedziała w stanie New Jersey. Także w tym małym, aczkolwiek miłym gronie, celebrowaliśmy to głupie święto. Dostaliśmy naprawdę niezłe prezenty i tak, może byłam materialistką, ale hej! Jeśli wszyscy robili z tego takie halo, to i ja chciałam się czymś cieszyć.

I naprawdę liczyłam na to, że następnego dnia ominie mnie huczna balanga na cześć mnie i Theo, która została zorganizowana w domu mojego przyjaciela przez Mię Roberts i Chrisa Adamsa. Jednak ta nadzieja minęła wtedy, gdy tylko zobaczyłam tę irytującą blondynkę w progu mojego domu po skończonych zajęciach w szkole, z wielkim kufrem pod pachą i dwiema torbami wypełnionymi ciuchami.

Takim oto sposobem siedziałam już od prawie trzech godzin w łazience pod okiem mojej prywatnej stylistki, której coraz bardziej nie znosiłam. Nie miałam nawet jak normalnie zjeść, więc musiałam kończyć swój obiad w wannie, kiedy siłą mnie tam wepchnęła, abym się umyła oraz ogarnęła swoje ciało. Mia Roberts była jak taka burza na tropikach. Na początku było bardzo gorąco i przyjemnie. Potem coś tylko zwiastowało jej przybycie małymi kroczkami. A jak już wparowała, to z głośnym pierdolnięciem.

– Wiesz, jaki dziś dzień? Piątek trzynastego. – mruknęłam cicho, siedząc na wysokim stołku w toalecie, podczas gdy Mia starannie prostowała moje włosy sięgające już tylko do łopatek. Ścięłam je przed świętami, bo musiałam coś zmienić. Padło akurat na nie. – Więc może odwołamy imprezę? Wiesz, na wypadek bezpieczeństwa.

Usłyszałam za sobą prześmiewcze prychnięcie gotowej już na długie balowanie Mii. Wypuściła gorący kosmyk na moje plecy, po czym odstawiła urządzenie na blat umywalki obok, w międzyczasie odłączając je od prądu.

– Miejmy nadzieję, że nie zobaczymy dziś żadnego kota. – odparła, wzdychając.

Powoli przeszła obok, a następnie usiadła na brzegu wanny naprzeciw mnie. Jej pomalowana twarz jak zwykle była piękna. Chłodne, niebieskie oczy świeciły jasnym blaskiem, a delikatny uśmiech nadawał jej tej specyficznej dla niej kobiecości. Moja przyjaciółka była po prostu piękna. Z zewnątrz, jak i w środku. Tym razem jej świdrujące tęczówki wwiercały się w moje oczy z niezidentyfikowaną przyczyną, co lekko mnie podenerwowało. Poprawiłam się na wysokim stołku, zakładając nogę na nogę.

– Słuchaj. Naprawdę aż tak bardzo nie chcesz tej imprezy? – zapytała poważnie, na co cicho westchnęłam, patrząc na biało-czarne płytki na ścianie.

– Nie to, że nie chcę. Cholera, naprawdę się cieszę, że to dla mnie organizujecie i się tak staracie. Naprawdę to doceniam, uwierz, ale... – zwiesiłam się, czując, że muszę powiedzieć prawdę. Od dłuższego czasu tego nie robiłam. – Jest mi ciężko. Od kilku miesięcy... Ja po prostu trochę się w tym wszystkim pogubiłam. Nie czuję powodu, aby świętować te urodziny. Dawno nie wychodziłam z domu do tylu ludzi.

Pokiwała delikatnie głową na moje słowa, rozumiejąc je. Odchrząknęłam znacząco, czując się w tym wszystkim znacznie lżej. Te tematy... o nim, o tej całej sytuacji, były tematem tabu, którego po prostu się nie poruszało. Jednak czasem chyba trzeba było. Powinnam to zrobić. Zacisnęłam spocone dłonie, zagryzając w nerwach wnętrze swojego policzka. Atmosfera w łazience zrobiła się znacznie gęstsza, a ja doskonale czułam jej intensywny wzrok na swojej twarzy.

– Wiem, że ci ciężko i wiem, że nie lubisz poruszać tego tematu. Cały czas powtarzasz, że Nate to zamknięty rozdział, ale...

– Nie ma żadnego "ale", Mia. – przerwałam jej nagle, gwałtownie unosząc na nią swój wzrok. – On wybrał. Oboje wybraliśmy. Przez pięć miesięcy nie dał znaku życia, co dobrze utwierdziło mnie w przekonaniu, że nasza znajomość się zakończyła. On nie chce mnie w swoim życiu, a ja się z tym pogodziłam. Mia, mieliśmy coś. Coś szczególnego, ale to wszystko było po prostu wakacyjną przygodą. Teraz nastała rzeczywistość. Ja i on to dwa różne światy. I tak, boli mnie jego brak, ale tak już jest. Nate teraz ma swoje życie, w którym nie ma dla mnie miejsca, a ja muszę mieć swoje.

Po moich cichych słowach, które niestety były cholerną i dość brutalną prawdą, nastała cisza. Dziewczyna wpatrywała się we mnie z niezidentyfikowanym wyrazem twarzy. Minęło dobrych kilka sekund, nim przerwała ciszę, w której to próbowałam uspokoić moje szybko bijące serce. Ale tak było cały czas. Wystarczyła tylko krótka wzmianka o jego imieniu, a gorący pot oblewał moje ciało, zaś w klatce piersiowej godziło mnie nieprzyjemne uczucie. Cholera, był dla mnie tak mocno ważny. Darzyłam go uczuciami, o których nie miałam nawet zielonego pojęcia. Ale to już nie wróci i pogodziłam się z tym. On miał do wyboru mnie, a ten swój brutalny świat. I wybrał coś, w czym nie było dla mnie miejsca, bo bardziej mu na tym zależało, a ja to rozumiałam. Ale taki już był Nathaniel Shey. Niebezpieczny chłopak, z ciężką przeszłością, zamiłowaniem do boksu i bipolarnymi odchyłami.

– Kocham cię, Victoria i chcę dla ciebie jak najlepiej. Zawsze, a jeśli uważasz, że tak jest lepiej, w porządku. – odezwała się w końcu z mocą. Uśmiechnęłam się blado, kiwając z wdzięcznością głową. – A teraz koniec smutków. Wstawaj i przebieraj się w te ciuchy, bo zaraz zaczyna się impreza, a nie wypada spóźnić się na własne urodziny. Ja idę sprawdzić, czy Theo się już ogarnął. Znając życie, jeszcze siedzi w tej swojej norze, grając w gry. – zaśmiała się, zwinnie zmieniając temat, co przyjęłam z niemałą ulgą. Klasnęła w swoje uda okryte czarnymi, skórzanymi spodniami, po czym wstała z wanny.

– Cieszę się, że znowu dogadujecie się tak, jak kiedyś. – mruknęłam, również wstając z krzesła. Przeciągnęłam skostniałe kości i mięśnie, bo zajmowałam ten niewygodny stołek przez jakieś półtorej godziny.

– Tak, ja też. To wiele ułatwia. Zbieraj się.

Mia wyszła z łazienki do pokoju Theo, a ja podeszłam do kosza na pranie, na którym leżał mój outfit, składający się z jasnoniebieskich jeansów z wysokim stanem i białego sweterku w kroju crop topu z ładnym kołnierzykiem. Mia nawet nie próbowała przekonać mnie na coś odważniejszego, za co jej dziękowałam. Gdy się przebierałam, myślałam nad jej relacją z moim bratem, która znacznie się poprawiła. Ba! Poprawiła się cholernie mocno. Główną przyczyną tego była ich bardzo szczera rozmowa na szkolnej imprezie Halloween jeszcze w tamtym roku, na której, rzecz jasna, mnie nie było. Mia była pijana. Theo również. I tak od słowa do słowa wyjaśnili sobie wszystko, co pomiędzy nimi zaszło. Roberts szczerze wyznała mu, że jest zakochana w innym chłopaku i przeprosiła go za to, iż dała mu nadzieję na coś więcej. Theo to zrozumiał, po czym oboje zdecydowali się, że zapomną o wszystkim co było. I cóż, znowu powrócili do swojej standardowej relacji sprzed kilku miesięcy, co przełożyło się na rywalizowanie o najdrobniejszą rzecz.

Razem z końcem moich dziwnych myśli, skończyłam się przebierać. Założyłam jeszcze tylko złote łańcuszki i bransoletkę do kompletu, którą dał mi na urodziny Erick, po czym przejrzałam się w lustrze. Wyglądałam przyzwoicie z delikatnym, aczkolwiek wyrazistym makijażem i z wyprostowanymi włosami. Naturalnie. Mii nawet udało się zakryć moje sińce pod oczami, na które ja już nawet nie marnowałam swojej cierpliwości. Oczywiście klęła przy tym jak szewc, nakładając na zmianę korektor wraz z czerwoną pomadką, ale w końcu jej się to udało. Nie przypominałam już takiego widma, jak za dnia.

– Czas się w końcu zabawić, Vic. – szepnęłam sama do siebie, ostatni raz spoglądając w swoje odbicie. Wyszłam z łazienki do swojego zawalonego kosmetykami, ciuchami, butami i torebkami pokoju. Wsadziłam swój telefon do kieszeni spodni w tym samym czasie, w którym to Mia wkroczyła do pomieszczenia z zadowoloną miną.

– Jest gotowy. – poinformowała mnie. – Więc jedziemy się bawić i czcić człowieka, który wymyślił alkohol.

Blondynka wpakowała wszystkie niezbędne rzeczy do swojej różowej torebki. Jeszcze chwilę się szamotałyśmy, póki do mojego pokoju przez drzwi łazienki nie wszedł Theo. Lekko mnie zatkało, gdy zobaczyłam go w czarnych, dopasowanych jeansach i białej koszuli z rozpiętymi dwoma guzikami. Jednak to, co zaskoczyło mnie najbardziej, to brak jego czarnej beanie. Jego brązowe, bujne włosy jak zwykle pozostały w nieładzie, ale mniejszym, niż zazwyczaj. O mój Boże.

– No brat. Nieźle się wystroiłeś. – rzuciłam z uznaniem, na co przewrócił oczami ze znużoną miną. Po chwili dostrzegłam w jego dłoni małe pudełko owinięte niezgrabnie w jasny papier. Okej, czyli już. – Mia. – zwróciłam się do dziewczyny, która stała przy drzwiach. – Możesz już iść do samochodu. Zaraz przyjedziemy.

– Okej, czekam. – powiedziała i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Odetchnęłam cicho, po czym znów spojrzałam na mojego brata.

Po chwili ruszyłam w stronę szafki nocnej. Otworzyłam ostatnią szufladę i również wyciągnęłam z niej średnich rozmiarów pudełko. Podeszłam do Theodora, który kiwnął głową, a kiedy stałam tuż naprzeciwko jego osoby, przejechał chudymi i długimi palcami po swoich włosach.

– Po prostu zróbmy to, jak co roku, i idźmy na imprezę, na której zapewne żadne z nas nie będzie się dobrze bawić, ale trzeba odbębnić. – westchnął ciężko, wystawiając w moją stronę dłoń z pakunkiem. Chwyciłam go w wolną rękę, patrząc na pozagniatany papier ozdobny. – Czasem cię nie znoszę. Właściwie przez większą część czasu tak jest. Wręcz kosmicznie nie cierpię, kiedy każesz oglądać mi ze sobą te durne, tureckie telenowele. – parsknęłam cichym śmiechem na jego wypowiedź. – Przysięgam, że jesteś najgorszą kucharką na świecie i nie zliczę już ile razy miałem zatrucie pokarmowe przez twoje ciastka, które za każdym razem każesz mi jeść. Jesteś fatalnym kierowcą, z którym muszę jeździć już od dwóch lat, a do tego za każdym razem, gdy masz okres, mam ochotę się powiesić, bo nie dość, że jesteś wtedy tak mocno upierdliwa, to jeszcze muszę latać ci po podpaski do sklepu.

Poczułam nagle dość dużą gulę w gardle, kiedy drżącymi palcami obejmowałam dwa pakunki w dłoniach. Theo jednak pozostał poważny.

– Ale mimo tych wszystkich rzeczy... cholera, nie zamieniłbym cię na żadną inną siostrę. Jesteś upierdliwa, jędzowata, wkurzasz mnie, jak nikt inny, do tego cały czas krzyczysz i się rzucasz, nie wspominając o wyjadaniu dobrego jedzenia. I przysięgam, że powiem to pierwszy i ostatni raz w życiu. – zrobił krótką pauzę, spoglądając w moje oczy. – Bardzo cię kocham, Victoria. I wszystkiego najlepszego z okazji tych gównianych urodzin.

Zaciągnęłam nosem, czując pierwsze łzy napływające do moich oczu. Patrzyłam na jego pewną twarz z cholernie szybkim biciem serca i ciepłem rozlewającym się w moim ciele. Nie trwało to jednak długo, bo po chwili twarz mojego brata wykrzywiła się w grymasie.

– Matko, tylko mi tu nie rycz, idiotko. Możesz być pewna, że więcej tego ode mnie nie usłyszysz, a jak komuś to powtórzysz, to się wszystkiego wyprę. – dopowiedział szybko, na co zaśmiałam się przez łzy. Odetchnęłam głęboko, przykładając zewnętrzną część dłoni do policzka.

To była chyba jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie usłyszałam w całym swoim życiu. A powiedział to właśnie Theodor Clark. Piątek trzynastego działał cuda.

– Pomyślałem, że ci się spodoba. – wskazał na prezent w mojej dłoni, który mi dał. Ostatni raz zaciągnęłam nosem i położyłam na łóżko moją paczkę dla niego, po czym szybko rozpakowałam podarunek. I zaniemówiłam. Ponownie. – To ta szkatułka z pozytywką, którą kiedyś dała ci babcia Bella. Wiedziałem, że nie chciałaś jej wyrzucać, pomimo tego, że była zepsuta, więc ją naprawiłem.

Ostrożnie przypatrywałam się niewielkiej szkatułce z dębowego drewna ze złotymi wstawkami. Na jej wieczku umocowana była baletnica w różowej sukience ustawiona w baletowej pozie. Była odmalowana, a cała szkatułka odnowiona. Była prześliczna. Dostałam ją od babci Belli kilka ładnych lat temu, ale niestety od początku była popsuta, więc kurzyła mi się w szafce. Theo ją naprawił.

– Cholera, Theo. Dziękuję. – plątałam się, obserwując przedmiot. Nie wiedziałam, co innego miałabym mu powiedzieć. Brunet jednak tylko machnął lekceważąco ręką.

– Nie myśl sobie, że wydałbym na ciebie kasę. – dociął, na co uśmiechnęłam się lekko, trącając go dłonią.

– Idiota. – odstawiłam pozytywkę delikatnie na materac, przy tym chwytając drugi prezent. Wystawiłam go w jego stronę. – Dla brata idioty, którego, tak się złożyło, ja też kocham. Mocno. – chłopak przyjął pakunek z neutralną miną. – Przeszliśmy razem przez totalne gówno, Theo. Poważnie, nie wiem w ogóle jakim cudem jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. – wychrypiałam cicho, a moje oczy znów się zaszkliły. Byłam na to zbyt rozemocjonowana. – I cholera, nawet nie wiesz, jak jestem wdzięczna, że cię mam. Po prostu... kurwa, kocham cię i zrobiłabym dla ciebie wszystko, mimo że nie zawsze ci to okazuję. Tak naprawdę to ty byłeś ze mną, gdy tata odszedł, gdy odszedł Nate... – chłopak przerwał mój chaotyczny wywód, zamykając mnie szczelnie w swoich ramionach.

Przymknęłam załzawione oczy, a jedna kropla potoczyła się po moim policzku. Jego uspokajający zapach dotarł do moich nozdrzy, kiedy mocno obejmował moje ciało. Oparłam czoło na jego barku, chłonąc jego obecność. Tuliliśmy się ostatni raz jakichś kilka ładnych lat temu, a takie chwile były rzadziej, niż bardzo rzadko, ale dopiero w takich momentach się je doceniało. Miałam cudownego brata, dla którego mogłam zabić, mimo że częściej chciałam popełnić morderstwo właśnie na nim. Byliśmy bliźniakami i na zawsze nimi pozostaniemy. Kochaliśmy się, mimo ciągłych wyzwisk, kłótni i pretensji. Theo był dla mnie jedną z najważniejszych osób na tym całym, gównianym świecie.

– Okej, koniec tego gówna. – burknął, odrywając się ode mnie. Szybko odwrócił się bokiem, otwierając prezent, abym nie dostrzegła jego załzawionych, przekrwionych oczu. Sprawnie rozdarł papier, po czym otworzył kartonowe pudełko. Zmarszczył brwi, intensywnie wpatrując się w zawartość.

– Kupony do każdego fast fooda w Culver City. Kochasz to żarcie, a wiele razy mówiłeś mi, że twoje marzenie to jeść za darmo. W końcu w tym cholernym mieście jest więcej takich bud, niż ludzi, więc przez kilka miesięcy twoje marzenie będzie się spełniać. – wyjaśniłam, kiedy przeglądał prostokątne bileciki, które zdobywałam od ponad siedmiu miesięcy.

– Wow, aż tak bardzo zależy ci na tym, abym roztył się jak trzydrzwiowa szafa? – zapytał, odwracając się w moją stronę z wdzięcznym wyrazem twarzy. Mimo że nie powiedział tego na głos – był wdzięczny.

– Błagam cię. Jesz za czterech, a i tak wyglądasz jak kościotrup, debilu. – prychnęłam prześmiewczo.

– Zazdrościsz metabolizmu. – odrzekł z cynicznym uśmiechem. – Ja przynajmniej mieszczę się w swoje spodnie.

Przewróciłam oczami, po czym razem zdecydowaliśmy się, że na nas czas. Wyszliśmy z pokoju, po czym zeszliśmy po schodach. Po setnym zapewnieniu mamy, że wszystko będzie dobrze, wyszliśmy z domu. Założyłam swoje czarne botki na grubym obcasie, zabierając w międzyczasie jeszcze swoją skórzaną kurtkę i razem pognaliśmy do bordowej Mazdy Mii. Oczywiście, nim ruszyła, ogłosiła swoją tyradę na temat naszego powolnego ślimaczenia się. Jednak nie przeszkadzało nam to. To była nasza tradycja od kilku lat. Nigdy nie dawaliśmy sobie prezentów dwunastego, a zawsze dzień później. Taki mały manifest.

Dotarliśmy pod dom Chrisa piętnaście minut później. Podjechała pod samą bramę, a ja rozchyliłam lekko usta, patrząc na wielką willę, która oświetlona wydawała się jeszcze większa. Wokół było pełno aut, a jeszcze więcej ludzi, którzy wesoło krzątali się po ulicy i ogrodzie. Nawet z samochodu słyszałam głośną muzykę i krzyki innych osób.

Kurwa. Jego. Mać.

– Mia. Miało być trochę alkoholu i kilkunastu ludzi! – powiedziałam zatrważająco, odwracając się w jej stronę z otworzonymi w szoku ustami. Wzruszyła ramionami, zagryzając wargę.

– Eh, no wiesz. Ludzie poprzychodzili z osobami towarzyszącymi i tak jakoś wyszło. – sapnęła, drapiąc się po karku. Opadłam na oparcie fotela, przymykając oczy i w myślach licząc do dziesięciu.

– Mia, takie małe pytanko. – odezwał się wysokim głosem Theo z tylnego siedzenia. – Czy my w ogóle znamy ludzi, którzy tutaj przyszli?

– W większości. – mruknęła zdenerwowana, nie patrząc w naszą stronę. – Większość połowy z nich.

Pięknie.

Po zaparkowaniu w dużym i oświetlonym garażu Chrisa, wysiedliśmy z auta i weszliśmy do zatłoczonego domu. Od razu uderzył we mnie ten odór potu i alkoholu. Kilkudziesięciu ludzi tańczyło w salonie, inni siedzieli w kuchni lub na patio, a sam basen również był okupowany. Do tego głośny bit rozsadzał moje bębenki chyba jeszcze bardziej, niż niebiesko-zielone światła LEDOWE migające po całym ciemnym salonie.

– Witajcie na swoich urodzinach, misie. – Roberts objęła nas ramionami i przyciągnęła do siebie, stojąc pomiędzy nami. – Ta osiemnastka będzie pamiętna. Uwierzcie.

Odetchnęłam cicho i ruszyłam za resztą w głąb domu. Cały czas ocierałam się o spoconych i tańczących ludzi, którzy byli już wstawieni, mimo że impreza niedawno się zaczęła. Patrzyłam na znajome jak i nieznajome twarze, zastanawiając się, czy nie było jeszcze za późno, aby wrócić do domu. W końcu jakoś udało nam się dojść do zatłoczonej kuchni. Dosłownie na każdym blacie walały się butelki z alkoholem, puszki, kubeczki, papierki i milion innych rzeczy, a czasem nawet liżące się pary.

– Moje pijackie mordki! – milusi głos Chrisa dotarł do naszych uszu, a sam chłopak chwilę po tym podszedł do nas z piwem w ręku. Najpierw złapał w mocnym uścisku mojego brata, po czym cmoknął mnie wprost w usta, przytulając się. – Świętujemy waszą osiemnastkę!

– Chyba muszę się napić. – odparłam przytłoczona, rozglądając się dookoła. Było tu tylu ludzi... Za dużo jak na pierwszy raz.

– Jasne, chodźcie. – Adams w czarnych jeansach i ciemnej koszuli, podprowadził nas do grafitowego blatu. Wskazał na niego, uśmiechając się. – Wybierajcie.

Zmarszczyłam brwi, widząc cztery rzędy plastikowych kubeczków w różnych kolorach. Obok każdego odcienia był jeden napis. Przy zielonym "wolny", obok czerwonego "zajęty", do niebieskiego "to skomplikowane", a przy żółtym "szukam seksu". Rozchyliłam lekko oczy, patrząc z niezrozumieniem na Adamsa, który wzruszył ramionami.

– No co? To pomysł Ashley. I to niezły. – zachichotał.

Moi przyjaciele mieli naprawdę bujną wyobraźnię. Bez większego zastanowienia chwyciłam zielony kubek i nalałam do niego do połowy coli. Drugą zaś wypełniłam wódką. Pozostała trójka zrobiła to samo, tyle że kubeczki trochę się różniły. Adams miał żółty, Mia za to czerwony, a Theo tak, jak ja, zielony. Po chwili wznieśliśmy toast, przekrzykując bardzo głośną muzykę, którą zajmował się Jerry z naszego rocznika.

– Za tych naszych Clarków, których wszyscy tak kochamy!

Impreza była naprawdę huczna i zakrapiana dużą dawką alkoholu. Bardzo dużą. Musiałam się rozluźnić, dlatego z wejścia wypiłam pięć shotów, które lekko mnie odprężyły, a tego potrzebowałam, szczególnie kiedy ludzie podchodzili do mnie, aby złożyć mi życzenia. Większość znałam jedynie z widzenia, ponieważ byli to znajomi Mii, Chrisa i Theo. I mimo że ja nie kojarzyłam ich, a oni mnie, to nie przeszkadzało im to w skakaniu obok mnie i składaniu wyniosłych życzeń, których i tak nie słuchałam. Piłam wszystko i z każdym, bo chyba tylko tak byłam w stanie to przetrawić. Alkohol coraz bardziej krążył mi w żyłach, a w głowie coraz bardziej się kręciło, jednak mimo tego – nie zwalniałam. Theo zniknął już dawno, Chris był w trakcie zawziętego obściskiwania się z jakimś typem w skórze, a Mia była chyba na parkiecie. Albo nie. Nie pamiętam. Pamiętam za to, że ja siedziałam sama przy blacie w kuchni na wysokim krześle i byłam w trakcie kończenia któregoś już z rzędu drinka. Bo prawdę mówiąc, tylko to tam robiłam. Chlałam, mając na to dziwnie kurewską ochotę. Pragnęłam się nawalić, zarzygać i skończyć w sypialni Chrisa z porannym kacem. Nawet nie patrzyłam w stronę parkietu i nie dawałam się tam zaciągnąć przez nikogo. Ludzie wokół byli mi obojętni, tak jak ich gadanie i zachowanie. Nie obchodzili mnie. Prawda była taka, że sama siebie nie obchodziłam. Chciałam to jedynie szybko zakończyć i pójść spać. Humoru nie miałam, tak samo, jak ochoty na zabawę.

Zaciągnęłam nosem, dolewając sobie wódki do kubka. Od bardzo dawna nie piłam, przez co moja głowa była słabsza, niż zazwyczaj. Jednak gorzki smak i palący przełyk nieco polepszał mój stan. Smętnym i zamglonym wzrokiem patrzyłam na osoby w pomieszczeniu, którzy albo pili, albo palili jointy, lub się obściskiwali. I w ogóle mnie to nie ruszało. Prawdę mówiąc, od pięciu miesięcy nic mnie nie ruszało. I z jednej strony było to dobre, natomiast z drugiej, trwanie w pustce nie było zbyt przyjemne. Plusem było tylko to, iż w pewnym momencie człowiek wyłączał uczucia, bo to one najbardziej niszczyły.

– Najbardziej niezorientowana dziewczyna w terenie, dała radę przyjść na swoje urodziny?! Mamy co świętować!

Odwróciłam się ze zmarszczonymi brwiami w stronę wejścia do kuchni. I cholera, to był chyba najlepszy, a zarazem najbardziej zaskakujący widok tamtego dnia.

Z przodu stał jak zwykle wesoły Scott Hayes, posyłający mi chamskie uśmieszki z wyzywającą miną. Obok niego znajdowała się uśmiechnięta od ucha do ucha Laura Moore w pięknej sukience, a nieodłączną częścią tego trio był jakże niezawodny Matthew Donovan. Ale za nimi był ktoś jeszcze. Ktoś, na czyj widok do mojego umysłu wpadło tyle myśli jednocześnie, a w klatce piersiowej coś mocniej zakuło. Z tym swoim uśmieszkiem i błyszczącymi łobuzerskim blaskiem oczami.

Bo w tej cholernej kuchni, we własnej osobie, stał Luke Parker Mitchell.

Cała czwórka patrzyła na mnie z tymi swoimi uśmiechami, które kiedyś tak często widziałam. Boże, ile ja z nimi przeżyłam. Walki, pierwsze rozmowy, Vegas, nocne wypady... Sny przeszłości stały właśnie w kuchni Chrisa Adamsa, szeroko się do mnie uśmiechając, a ja nie wiedziałam, jak mam zareagować.

– Kupiłam GPS. – odparłam zachrypniętym głosem, patrząc na nich z lekkim rozczuleniem.

Pierwsza podeszła Laura. Jak zwykle z gracją i wdziękiem filigranowej dziewczynki. Uśmiechnęła się delikatnie, po czym mocno do mnie przytuliła, szepcząc mi do ucha ciche życzenia. Po niej do akcji wkroczył Scott, zrywając mnie ze stołka. Chwilę minęło, aż wypuścił mnie ze swoich silnych ramion, ale nie stałam sama zbyt długo, bo Matt również postanowił zmiażdżyć mi płuca.

– I jak to jest być pełnoletnim, małolato? – zaśmiał się czarnoskóry chłopak, czochrając moje włosy. Wydęłam usta i sprzedałam mu uderzenie łokciem w brzuch.

– Może i jesteś trzy lata starszy, ale o trzy lata głupszy.

– Musiało zaboleć. – uśmiechnęłam się delikatnie, po czym odwróciłam w stronę Parkera. Odbił się od futryny, o którą się opierał, po czym podszedł w moją stronę z tym swoim zawadiackim wyrazem twarzy. Kiedy stanął już wystarczająco blisko, opuścił ramiona wzdłuż ciała, patrząc wprost w moje oczy. – Nasza Vicky jest już dorosła. Szok.

– Wiesz, że nie znoszę tego zdrobnienia. – mruknęłam, zwężając oczy. Jego miodowe tęczówki zalśniły z wyraźnym rozbawieniem.

– Dlatego go użyłem.

Parsknęłam śmiechem, po czym pokręciłam głową i mocno go przytuliłam. Jednak nic nie mogłam poradzić na to, że sam jego widok był przytłaczający. On tak bardzo mi go przypominał... Przecież od zawsze, gdzie Parker tam Shey. Byli jak bracia. I tak, Mia była z nim oficjalnie od prawie czterech miesięcy, a ja widziałam się z nim może dwa razy. Unikałam go, tak jak pozostałej trójki, a nawet bardziej. Chciałam się odciąć od tamtego życia, w którym byli. Jednakże to właśnie przez ich widok, moje serce zabiło szybciej, a na usta wpłynął szeroki uśmiech. Cholernie ich lubiłam. Tak bardzo różnili się od innych, których nazywałam znajomymi. I to z nimi przeżyłam najlepsze wspomnienia.

– Naprawdę cieszę się, że przyszliście. – zakwiliłam, kiedy odsunęłam się od chłopaka. Czułam, że musiałam im to powiedzieć. W końcu to ja się odcięłam. To ja popsułam naszą relację, ale nie mogłam inaczej. Musiałam się odciąć, aby nie zwariować.

– Mała, to twoje urodziny. Znaczy, dzień po nich, ale rozumiesz. – odezwała się wesoła Laura, przeczesując dłonią swoje brązowe włosy. – Nie było opcji, że nas nie zobaczysz.

– A urodziny trzeba opić, więc... – Scott wyszczerzył się wesoło, zabierając dwie butelki czystej z blatu. – Do dzieła.

– Cynk dała Mia czy Chris? – zapytałam zaciekawiona, nie biorąc pod uwagę innej opcji. Matt zaśmiał się gardłowo, usadzając na wysokim stołku.

– A nie zgadłaś, bo twój brat. – odpowiedział wyraźnie zadowolony. – Zadzwonił do nas ze dwa tygodnie temu.

Uchyliłam lekko usta, unosząc brwi. Theo ich zaprosił? Ale, do cholery, jak? Przecież ich nie znał. Nie wiedziałam nawet, że wiedział o ich istnieniu. Okej, numer pewnie załatwił od Mii albo Adamsa, ale nigdy nie przypuszczałabym, że zadzwoni, lub nawet o tym pomyśli. To było dziwne. Bardzo dziwne.

– Theo, jak się nie mylę. – do rozmowy włączyła się Laura. – To było niezłe zaskoczenie. Nie mieliśmy pojęcia, że masz brata, a do tego bliźniaka. Nigdy o nim nie mówiłaś. I musisz go tutaj później przyprowadzić, bo cholernie chcę go poznać. W końcu gdyby nie on, to nie wiedzielibyśmy o imprezie.

– Załatwione. – odparłam nadal zdekoncentrowana. Musiałam z nim o tym pogadać.

– Daj kubki. – zawołał Scott, po czym otworzył butelkę czystej wódki z szerokim uśmiechem.

Pokręciłam z lekkim niedowierzaniem i rozbawieniem głową, dalej będąc w szoku. Po chwili podeszłam do stosu kubków i zastanowiłam się, patrząc na kolory. Bez większego zastanowienia złapałam trzy czerwone i jeden zielony, po czym zmarszczyłam brwi, nie wiedząc, jaka sytuacja była u Matta. Odwróciłam się w ich stronę, obserwując blondyna pomiędzy tłumem zapitych nastolatków.

– Donovan, czy ty aktualnie jesteś w związku?! – krzyknęłam, aby jakoś przebić się przez muzykę. Cała czwórka przeniosła na mnie zdziwione spojrzenia, a na usta Matta wkradł się cwany uśmieszek.

– A coś proponujesz? – zapytał zawadiacko, opierając się na łokciu o grafitowy blat i puszczając mi oczko. Przewróciłam na niego oczami, po czym wzięłam żółty kubek i wróciłam do nich z zapałem. Postawiłam plastiki na kuchennej wyspie, a Scott zmarszczył brwi nim zaczął nalewać wódkę. Jego ciemne oczy spoczęły na mnie.

– Dlaczego one są, kurwa, kolorowe? – zapytał zdziwiony, na co parsknęłam krótkim śmiechem, opierając się ręką o bok Donovana. Znów czułam się dobrze.

– To taki wymysł organizatorów. Czasem im się nudzi.

I przyznam szczerze, że chyba pierwszy raz od bardzo dawna, znów szczerze się śmiałam. Siedząc w towarzystwie moich przyjaciół, z którymi tyle przeszłam, na moją twarz znów wstępował uśmiech. Szczery i niewymuszony. Myślałam, że nie było to możliwe tamtej nocy, ale tak. Śmiałam się, piłam, paliłam, bawiłam i po prostu cieszyłam. I nie miałam pojęcia, jak im się to udało. Po prostu widząc ten cwany uśmiech rozrabiaki Luke'a, słysząc głupie zaczepki Scotta, plotki Laury i odpał Matta ja... pierwszy raz od bardzo dawna po prostu żyłam chwilą. Nie zastanawiałam się nad jutrem, nie rozpamiętywałam przeszłości. Żyłam teraźniejszością. Sprawnie omijali tematy Nate'a i tych wszystkich zdarzeń sprzed prawie pięciu miesięcy, za co byłam im wdzięczna, bo po tym wszystkim, co się stało, oni dalej trwali przy mnie jak gdyby nigdy nic.

Aktualnie siedzieliśmy całą bandą przy barku, dosadnie go opróżniając. Już nawet nie pamiętam, ilu ludzi było na tamtej imprezie, bo cały czas dochodził ktoś nowy. Lecz ja miałam innych gdzieś, ponieważ byli ze mną moi przyjaciele, a to było najważniejsze. Wyśmienity humor spowodowany alkoholem nie opuszczał nas nawet na krok, tak samo, jak głupie pomysły po pijaku.

– Nudno jest bez ciebie w szkole. Żadnych akcji. – wybełkotałam w stronę Luke'a, bo wódka już nieźle zadziałała. Szatyn w skórzanej kurtce tylko machnął ręką i dokończył swojego drinka.

– Clark, beze mnie wszędzie jest nudno. – odparł, a jego przekrwione od alkoholu oczy znalazły kontakt z moimi. Nie wiedzieć czemu, parsknęłam na to śmiechem. Mia siedząca obok niego, oparła się o jego bok, zerując shota.

– Raczej wszędzie jest ciebie pełno. – dodała Laura, siedząca na kolanach swojego chłopaka. Z nas wszystkich była chyba najbardziej trzeźwa i cokolwiek ogarniała, bo w nas nadzieja już zgasła. – Odkąd skończyłeś szkołę, to nie masz co ze sobą zrobić.

– Milcz, rudzielcu. – dociął jej, patrząc na nią z hardo uniesioną głową, przez co oburzyła się, marszcząc brwi i otwierając usta.

– To orzech! – pisnęła, kładąc małe dłonie na swojej głowie. Tak, pofarbowała włosy niby na brązowo, ale jednak odcień rdzy gdzieś się przebijał. Chris tylko głośno zarechotał, zataczając się.

– Na opakowaniu farby może i tak. Na włosach jakoś nie wygląda. – zironizował złośliwie, więc z fuknięciem wystawiła w jego stronę język. Zmarszczyłam brwi, przysłuchując się ich rozmowie.

– Nie zdecydowałeś się na studia? – zapytałam, przyglądając się mu.

– Nah, to nie dla mnie. Wolę od razu pracować, więc teraz jestem na cały etat w barze. – odpowiedział spokojnie, dolewając sobie wódki do kubka i przy okazji wylewając trochę na blat. – Ja nie jestem taki skory do nauki, jak oni. – brodą wskazał na Scotta, Laurę i Matta, więc automatycznie przeniosłam na nich swój zamglony i zapijaczony wzrok. To dziwne, że po takiej ilości alkoholu jeszcze kontaktowałam.

– A właśnie. Nigdy nie powiedzieliście mi, czym się zajmujecie. Znaczy Laura tak, ale wy, chłopaki? – zadałam otwarte pytanie Hayesowi i Donovanowi. Naprawdę mnie to interesowało, a nigdy jakoś o tym nie rozmawialiśmy. Tylko podczas jednej z rozmów z panną Moore, oświadczyła mi, że studiowała ekonomię i pracowała nocami w tym samym pubie, co Parker.

– Studiuję zaocznie zarządzanie, a na co dzień pracuję w firmie transportowej mojego ojca. – wybełkotał pijacko czarnoskóry, na co pokiwałam głową. Wow, nigdy nie sądziłam, że człowiek pokroju Scotta będzie studiował tak rezolutny kierunek.

– A ty? – zapytałam zaciekawiona Matta. Zdziwiłam się jednak na to, jak spuścił wzrok, drapiąc się po karku z wyraźnym zdenerwowaniem. Oliwy do ognia dolał natomiast Luke ze Scottem, którzy głośno się zaśmiali, rzucając spojrzeniami w blondyna.

– No właśnie, Matthew. Pochwal się, co robisz. – zaśmiewał się w najlepsze Hayes, przez co siedząca na jego kolanach Laura tylko przewróciła oczami, kończąc swojego drinka. To wszystko sprawiło, że byłam jeszcze bardziej zaciekawiona i intensywnie się w niego wgapiałam, pragnąc odpowiedzi.

– Studiuję. – rzucił wymijająco.

– Ale co?

I okej, tego to ja się nigdy w życiu nie spodziewałam.

– Prawo.

Mój szok i zdziwienie był nie do opisania. Przez pierwsze dziesięć sekund nie byłam w stanie nic z siebie wydusić i byłam pewna, że miałam omamy spowodowane nadmiarem alkoholu w organizmie. Jednak to było prawdą, a blondyn tylko poważnie na mnie patrzył, co utwierdziło mnie w przekonaniu, iż nie żartował. Z szeroko otwartymi oczami skanowałam jego twarz, nie wiedząc, jak miałam na to zareagować. Bo okej, spodziewałabym się wszystkiego. Mógłby uczyć się nawet na lekarza, ale prawo? Jak mógł wybrać ten kierunek, skoro ten człowiek robił coś nielegalnego przynajmniej siedem razy w tygodniu i tak strasznie się tym jarał? To po prostu nie pasowało.

– Nie wierzę. Ty i prawo? Stary, jak? – zaśmiewał się Chris, bo tak jak ja, nie wierzył. Zielonooki za to wzruszył ramionami i dolał sobie sporo wódki do żółtego plastiku.

– Nie wiem, rodzice mi powiedzieli, żebym tam szedł, to poszedłem. – odpowiedział nienaturalnie wysokim tonem.

– Nasz kolega uczy się na adwokata, dewastując przy tym samochody sędziów. – zacmokał z udawaną naganą Parker. – Powiem ci, że ciężko będzie ci wygrać jakąś sprawę.

Matt nic więcej nie odpowiedział, tylko wystawił środkowego palca w naszą stronę i wstał na chwiejnych nogach z wiadomością, iż musiał wyjść zapalić. Luke ze Scottem oraz Chrisem udali się razem z nim, a ja zostałam sama z dziewczynami. Roześmiana Laura spojrzała w moją stronę z wyraźnym rozczuleniem. Jej ładne oczy skanowały moją twarz, jakby coś analizowała. Coś znanego tylko sobie.

– Dobrze cię widzieć, Vic. – mruknęła niezbyt głośno, chwytając za moją dłoń leżącą na blacie. W moim środku nagle coś pękło, bo Laura była taka dobra i kochana. Uśmiechnęłam się, zaciskając swoje zimne palce na jej ciepłej dłoni. Po chwili jednak wyraz jej twarzy nieco się zmienił. Była zmartwiona. – Wybacz, że ci to powiem, ale nieco zmizerniałaś.

Pomrugałam powiekami, nieco zdenerwowana. Laura wkraczała na nieznane wody, na które się nie wypływało. Pokręciłam głową, nie chcąc kontynuować tego tematu, bo od niego było bardzo blisko do tematu jego osoby.

– Po prostu ostatnio źle sypiam. – wytłumaczyłam, na co Mia, siedząca po drugiej stronie, tylko prychnęła w swój kubeczek. O nie.

– Przez ostatnio, masz na myśli ostatnich pięć miesięcy? – zapytała sarkastycznie, krzyżując ze mną złe spojrzenie. Nie było dobrze. – Victoria, kiedy ty ogarniesz, że litry kawy i energetyków w połączeniu z papierosami i lekami na sen kiedyś już nie pomogą, co?

– Mia. – warknęłam ostrzegawczo, ale pijana nastolatka niezbyt się tym przejęła. Hardo uniosła głowę. Przełknęłam ślinę, wyplątując dłoń z twardego uścisku Laury. Nie chciałam się z nią kłócić, a to wszystko do tego zamierzało. – Wystarczy.

– Vi, wiem, że zapewne jest ci ciężko, ale on... – zaczęła cicho brunetka, na co zerwałam się ze stołka, o mało nie upadając przez wir jaki powstał w mojej głowie od nadmiaru alkoholu i wrażeń.

– Idę do łazienki. – zakomunikowałam, nawet nie czekając na ich reakcję. Szybko przeciskałam się przez innych ludzi do pierwszej lepszej toalety. Serce znów zaczęło bić mi szybciej, a ja potrzebowałam chwili sam na sam i wydostania się z tego przeklętego tłumu tańczących i pijanych osób.

W końcu jakoś dostałam się do łazienki na parterze. Zatrzasnęłam za sobą białe drzwi i oparłam się o nie plecami, przymykając ociężałe powieki. Nie mogłam dać się znów wkraść tym myślom do mojej głowy. Przez te kilka godzin poczułam się w porządku i tak, jak kiedyś. Nie mogłam pozwolić sobie, aby o nim myśleć, bo to znów zacznie boleć, a ja miałam dość tego natarczywego uczucia. Byłam tak słaba, iż wystarczała jedna wzmianka o nim, a znów się zamykałam, odcinając wszystko wokół. Nie chciałam tego. Pragnęłam być silna, pokazać wszystkim, że byłam w stanie dać radę. Ale nie dawałam. Mia miała rację. Uciekałam się do najprostszych środków, zamykając na ten temat. To było tak bardzo żałosne i niepodobne do mnie.

Coś ty ze mną zrobił?

Po kilku minutach odbiłam się od drzwi i podeszłam do jasnej umywalki po mojej prawej stronie. Spojrzałam w okrągłe lustro zawieszone nad nią z niemałym niesmakiem. Byłam silna. Tyle w życiu wytrzymałam, a wykładałam się jak lalka przy niechcianym uczuciu do niewłaściwego chłopaka. Koszmar.

Szybko opłukałam ręce zimną wodą, przykładając jedną dłoń do rozgrzanego czoła. Przełknęłam gulę w gardle i zakręciłam kurki, poprawiając włosy. Byłam pijana oraz zmachana, przez co prezentowałam się niezbyt estetycznie, ale zignorowałam to, wychodząc z łazienki. Zmarszczyłam nos, ponownie czując ten imprezowy odór. Nie byłam gotowa, aby znowu się z nimi zmierzyć, ale nie mogłam chować się przecież w toalecie. Ruszyłam do miejsca, w którym wszyscy siedzieliśmy. Jakie było moje zdziwienie, gdy nikogo z naszej paczki tam nie zastałam. Rozejrzałam się dookoła, marszcząc przy tym brwi w zastanowieniu. Jednak nie było ich nigdzie indziej.

– Pewnie są na papierosie z chłopakami. – westchnęłam, patrząc na godzinę na wyświetlaczu swojego telefonu. Pięć po pierwszej.

Nie widząc innego wyjścia, minęłam paczkę ludzi, którzy palili trawkę i ruszyłam w stronę tylnego wyjścia, bo zapewne tam wszyscy właśnie byli. Znów ruszyłam w głąb salonu, a ci wszyscy imprezowicze naprawdę zaczęli mi przeszkadzać.

– Wszystkiego najlepszego, Clark! – krzyknął Jerry zza konsoli, kiedy przepychałam się przez tłum ludzi. Uśmiechnęłam się szeroko, a chłopak uniósł butelkę piwa, wznosząc toast. Pokręciłam z rozbawieniem głową, w końcu dochodząc do wąskich, białych drzwi. Musiałam odetchnąć od tej duchoty. Nadal szeroko się uśmiechając, otworzyłam drewno z głośnym hukiem i wyszłam na zewnątrz.

Chyba niewielu przeżywa coś takiego w życiu. To było tak nagłe. Niespodziewane i niepodobne do niczego innego. To jedno uczucie. Paraliżuje całe ciało, odcina powietrzu dostęp do płuc, a krew nagle tężeje, przestając krążyć w żyłach, przez co serce zwalnia swój nierówny rytm. A ty tylko trwasz, zatracony w tej jednej, konkretnej chwili. W tej jednej sekundzie, kiedy uświadamiasz sobie, że przegrałeś. Tę sekundę, dzień, egzystencję. Że przegrałeś wszystko właśnie wtedy. W tym momencie.

Siedem par oczu spojrzało na mnie z wyraźnym zdenerwowaniem, ale ja widziałam tylko te jedne. Przerażająco puste i głębokie, które pochłaniały mnie z każdą sekundą. Tak, jak dawniej. Z taką samą mocą. Z tą samą elektryzacją, porażającą wszystko i wszystkich dookoła. Porażającą mnie.

Bo on tam stał.

W swoich nieśmiertelnych, czarnych jeansach i niebieskiej, wkładanej bluzie z dużym znaczkiem Adidasa na środku. Jego ciemne włosy jak zwykle były krótko przystrzyżone i ułożone w tym swoim codziennym stylu, a postawa wyrażała skrajne znudzenie i przesadną pewność siebie. Z wielką gulą w gardle przeniosłam spojrzenie na jego twarz. I przegrałam. Te chłodne rysy twarzy, opalona skóra, prosty nos, niezbyt pełne, ale równe usta i te oczy okryte wachlarzem gęstych rzęs. Czarne, puste i zimne. Patrzył nimi wprost na mnie i to właśnie to spojrzenie prześladowało mnie od ponad pięciu miesięcy w snach. Jednak dalej pochłaniało, powodując ciarki na całym moim ciele. Boże, to był on.

I tak właśnie trwaliśmy, wpatrując się w siebie. I chociaż wokół nas było pełno ludzi, ja nie widziałam nikogo innego. W tamtej chwili liczyły się jedynie te czarne, elektryzujące tęczówki. Chłopak pomrugał, jakby nie do końca wiedział, czy to co widzi, jest prawdziwe, ale nadal pozostał obojętny. Cóż, ja nie wiedziałam. Jawa ze snem pomieszały mi się już dawno temu. I cholera, pięć miesięcy. Pięć miesięcy żalu, a on nagle stał kilka metrów ode mnie, jak gdyby nigdy nic, a moje ciało reagowało tak samo, jak wtedy. O ile nie mocniej. Nogi miękły, serce przyśpieszało swe bicie, a w głowie nastała pustka. Pięć miesięcy.

– Victoria? – wypowiedzenie mojego imienia momentalnie mnie otrzeźwiło. Z trudem przełknęłam gulę w gardle, patrząc zamglonym wzrokiem na Chrisa.

Stałam na trzecim stopniu schodów. Niecałe cztery metry dalej na wyłożonej betonowymi płytami ścieżce, prowadzącej do tylnego wyjścia z ogrodu, znajdował sie Chris, a obok Laura i Mia. Trochę dalej Luke ze Scottem i Mattem, a najdalej, lecz dalej blisko nich, on. Wszyscy patrzyli zdenerwowanymi oczami wprost na mnie. Nie byłam w stanie się ruszyć. Nie potrafiłam wykonać chociażby głupiego kroku w tył. To wszystko... te emocje, myśli, uczucia... Ja nie umiałam. Dlaczego on tam był? Po co? Jaki miał w tym cel? Dlaczego znów wszystko zniszczył?

Znów przegrałam. W cholerny piątek trzynastego.

– Victoria, tu jesteś! Szukałam cię. Chodź, bo chłopcy mają dla ciebie mały prezent. – nagle z domu niczym strzała wypadła Ashley Manson w kusej mini i z wyzywającym makijażem. Złapała mnie za ramię, jednak ja nawet nie czułam tego dotyku. Nie czułam niczego. Spojrzała najpierw na mnie, po czym swoje kocie oczy utkwiła w osobach za mną. – Och, wybaczcie. Chyba przeszkodziłam. W takim razie przyjdź, jak będ...

– Nie. – przerwałam jej natychmiast, a mój głos był dziwnie pusty. Jakby nie należał personalnie do mnie, ale do jakiejś osoby obok. Poczułam pierwsze nieprzyjemne dreszcze na rdzeniu i w tamtej chwili chciałam zniknąć, aby tylko nie czuć tego porażającego wzroku na swojej osobie. Nie mogłam-nie chciałam... – Pójdę z tobą.

– Nie, luz. Nie będę przeszkadzać. Przyjdziesz, jak będziesz mogła. – zaczęła, machając dłonią, ale ja ponownie ją uciszyłam. Musiałam stamtąd uciec. Wybiec, krzyknąć i starać się podtrzymać te wszystkie mury wzniesione wokół mnie, które budowałam od pięciu miesięcy, a które zostały znów zachwiane przez jedno spotkanie.

Przez jedno spojrzenie.

– W porządku. Pójdę z tobą. – zaznaczyłam dobitnie, łapiąc ją za dłoń. Czułam to, więc to nie był sen, prawda? Znów odwróciłam głowę do reszty, ale tak, by akurat nie spojrzeć na niego. Jeśli bym to zrobiła, mury całkowicie by legły, a ja nauczyłam się już istnienia bez jego osoby. Musiałam się nauczyć. – Jak coś, to jestem w środku.

I na miękkich nogach wyszłam z tarasu, wchodząc do zatłoczonego ludźmi i dymem domu. Uciekłam. Uciekłam niczym tchórz, tak samo, jak uciekłam pięć miesięcy temu z jego mieszkania. Uciekłam od wspomnień, od bólu, od rzeczywistości.

Uciekłam od Nathaniela Sheya, podczas gdy wcześniej uciekłabym dla niego.

***

Dramatyczny rozdział i zwrot akcji, jak zwykle z polsatem, bo czemu by nie heh.

I jeszcze jedno. supersadworld poinformowała mnie o pewnej bardzo ważnej sprawie, za co bardzo jej dziękuję. A mianowicie chodzi o zbiórkę pieniędzy na operację dłoni dla pewnej dziewczynki. Zostało coraz mniej czasu, a każdy grosz się liczy, więc jeśli macie możliwość i chcecie ją wesprzeć to macie tutaj link. Każdy grosz się przyda.

Link: https://www.siepomaga.pl/amelia-szymczyk

tt #PizgaczHell

Kocham i do następnego xx

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top