❝ bądź gejem, łam prawo ❝

Jim zwykle śpi do późna, jeśli tylko sytuacja na to pozwala; tego dnia, który zaczął się tak niewinnie — bez morderstwa przed poranną herbatą lub, w przypadku Sebastiana, kawą — został zerwany w środku nocy.

Moran lubi patrzeć na śpiącego bruneta, który z zamkniętymi oczami i rozluźniony wygląda trochę mniej jak psychopatyczny szaleniec, zwłaszcza ubrany w nieswoją koszulkę i potargany. James Moriarty wersja demo, myśli Seb i śmieje się cicho, gładząc odznaczony w pościeli kształt piersi, bioder oraz ud. Widział już wszystko, co składało się na wariactwo swojego szefa, mimo to został z, jego zdaniem, najbardziej ludzkiego, ale i ciężkiego dla żołnierza powodu: jest głupio zakochany w tym niezdrowym na umyśle maniaku. Najzabawniejsze jest to, że maniak kocha jego. 

Nawet kiedy Jim w amoku miota się po mieszkaniu i wydaje rozkazy przez telefon, krzycząc i sycząc słodkim głosem, niemal płonie piekielnym ogniem, a jego eleganckie buty zostawiają na parkiecie tylko żar, Seb zawsze jest obok. Stoi najczęściej oparty biodrem o pianino i krzyżuje ramiona na piersiach, gotowy do reakcji, dzikie oczy skoncentrowane i uważne. Obserwuje szaleńca, bo taka jest jego rola; usuwa z otoczenia wszystkie ostre przedmioty i jedyną bronią, przed jaką nie może zabezpieczyć Jima, jest on sam.

Bo Moriarty zapytany o ulubioną broń bez wahania odpowiada Sebastian Moran. Jego prawa ręka (albo lewa, w końcu Jim jest leworęczny), najlepszy i ulubiony strzelec, chłopak, tygrys.

U nich w sypialni zawsze jest trochę ciemniej; Seb nie lubi spać w świetle, wystawiony na cel wszystkim swoim demonom, które brunet ukradł i zastąpił swoimi. Nowe demony, choć nie szarpią i nie wyrywają go ze snu, pokrytego potem oraz dyszącego, mają znacznie mniej abstrakcyjną postać. To, co wydaje się być pociemniałymi z wściekłości oczami, w następnej chwili przechodzi metamorfozę w wyczuwalną, zimną lufę przyciśniętą do skroni, ciało rozdarte wybuchami, zapach zasychającej krwi; zwykle też jest obiektem ciskania przekleństwami, gdy wyrzuca sobie samowolne odstawienie leków i konsekwentne ignorowanie przychodzących połączeń od terapeutki. 

Sebastian wstydzi się środków nocy, gdy budzi się przerażony i szuka ciepła u Jima jak zranione kocię, drżąc, niezgrabnie przyciska policzek do jego piersi czy żeber, zwija się i powoli uspokaja, gdy smukłe palce pianisty łagodnie bawią się jego włosami albo gładzą po karku.

— Przepraszam — mamrocze cicho, z zamkniętymi oczami, szeptem złamanym szlochem. — Nie kontroluję tego. Przepraszam.

— Nie jesteś winny, Sebastian — odpowiada Jim śpiewnie i łagodnie, przeciągając z namaszczeniem imię, jakby te słowa otrzymały status rozgrzeszenia. — Znam twoje demony i porównawszy je z tobą, tygrysie, potrafisz im skopać dupy. Możesz płakać, wiesz? — dodaje zapewniająco tym samym tonem, ani trochę nie zdziwiony — płacz jest w porządku. Nie możesz ciągle trzymać uniesionej gardy, dlaczego próbujesz udowodnić, że się mylę? — każdy wyraz poprzedza pauza, ale nie rozzłoszczona, raczej rozczarowana. — Ja mam zawsze rację. I ja cię potrzebuję, niezależnie od twojego stanu. Nie mogę bez ciebie żyć, Sebby — dodaje z zadumą.

Moran przez chwilę milczy, wpatrując się tępo w sufit, gdy stoicko spokojne, zadumane słowa kształtują się ponownie w jego uszach i osiadają tam; słyszy je jeszcze długo po tej rozmowie.

Nie mogę bez ciebie żyć, Sebby, odbija się w tę i z powrotem powoli, jak wahadło, i obecnie właśnie na tym zdaniu postanawia się skupić.

— Już w porządku — uśmiecha się blado; ociera zaczerwienione oczy, piekące ze złości i wstydu. Każdej takiej nocy czuje się jak cień samego siebie, zmęczony, lepki od potu i zdyszany, za to odkąd śpi z Moriartym, przynajmniej nie samotny. Ironiczne, myśli, szydercze, kiedy spokój i ukojenie znajduje u boku najniebezpieczniejszego człowieka w Londynie.

— Och, tygrysie — Jim podnosi się powoli; czarna koszulka pułkownika niezdarnie otula jego szczuplejszą posturę, a wariactwo świeci w jego oczach. To nie zmienia faktu, że w tym momencie, gdy Sebastian przyciska twarz do bijącego równo serca czuje się bezpieczny jak nigdzie indziej na świecie. — Nie jest w porządku. Chodź. — Wyciąga ramiona i pozwala mu w nie wpaść, gładzi czule jego spięte mięśnie pleców, całuje powoli w usta. — Masz to we krwi, Sebastian, jesteś żołnierzem, ale jeśli jeszcze raz obudzisz mnie koszmarem, znajdę skurwysyna przez którego to masz, i powoli go zabiję.

— To chyba nie jest legalne — mówi Seb, ale już się uśmiecha przez łzy; demony rozpływają się w krwiobiegu, a on nagle może swobodnie oddychać.

— Bądź gejem, łam prawo — kwituje Jim, ciągnąc Morana bliżej siebie. — Czasem mam wrażenie, że to twoja filozofia życiowa, naprawdę.

— Też do niej pasujesz. Poza tym ja nie jestem gejem, więc to twoja filozofia. Co teraz, niewyżyty psycholu — burczy snajper pod nosem. — Nadal jesteś tak mądry?

Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymuje, jest uderzenie poduszką. Jego własną, w wąskie czarno-białe paski. Perfidne.

Kołdra zostaje przerzucona na drugą stronę, gdy układa głowę na klatce piersiowej Jima z taką ufnością, jakby całe zmęczenie oraz lęk ulatywało; niektórzy ludzie są zbyt szaleni, by się bać. Bardzo dobrze wiedział, do czego on jest zdolny będąc w posiadaniu mniejszej ilości danych o kimś, a jednak nie miał żadnych oporów przez powierzeniem mu się. Ufa dłoniom brudnym od mordu tak samo, jak Jim ufa rękom pewnie ściskającym karabin. — Obaj jesteśmy popierdoleni, James, wiesz o tym.

— Och, przeklinasz. Wracasz do siebie. Witajcie z powrotem, pułkowniku — rzuca zgryźliwie Jim i mocno się przytula, niemalże zapada. Z ulgą odnotowuje nieco mniej spięte mięśnie, miększe, bliskie dania za wygraną i zepchnięcia Seba na prześcieradło pod jego własnym ciężarem. — Tęskniłem. Wstawaj, zrobię ci herbaty, uspokoisz się i porozmawiamy. — Łączy ich usta na chwilę, wyczuwalnie lecz subtelnie, po czym chwyta Morana za ręce i pomaga mu się podnieść. Czuje wilgoć, pot, przerażenie, nienaturalną sztywność — symptomy, które wyłuskuje bezbłędnie z postaw swoich współpracowników lub klientów, a teraz serce mu pęka, gdy widzi je u swojego snajpera. 

Rzadko kiedy zdarza się, że Sebastian czuje się aż tak zrujnowany. Jasne, odkąd śpi z Jimem w jednym łóżku, nie szczędząc sobie całowania i obejmowania, koszmary są trochę lżejsze, nie wyrywają go ze snu, jedynie zaganiają w stronę szefa na tyle blisko, by mógł potrzebująco zwinąć się tuż obok niego. Nie potrzeba wiele czasu, by Jim zaczął kojąco głaskać napięte ciało i mamrotać śpiewnie irlandzkie kołysanki, jakby nie widział w tym nic dziwnego; cóż, odkąd obaj przekraczają statystyki osobliwości przeciętnego Brytyjczyka, nic, co zrobią, nie będzie zbyt dziwne. Seb prycha, lekko rozbawiony.

— To słodkie jak na seryjnego mordercę, poważnie.

— Nie prychaj na mnie. Zamknij się i słuchaj, jesteś jedyną osobą, którą tak traktuję — odpowiada brunet, zdegustowany, ale kontynuuje. 

— Czuję się zaszczycony — pułkownik przyciska wargi do jego policzka, wciąż roztrzęsiony, ale do jasnoniebieskich, spuszczonych oczu powoli powracają nieco przytłumione iskry. Nawet nie wie, jak bardzo Moriarty ma ochotę położyć się i zrelaksować tuż obok, wchłonąć w siebie trochę ciepła, a demony uwięzić w wybitej w piersi dziurze, którą uznawał za serce. Chociaż im dłużej miał przy sobie Sebastiana, tym silniej coś tam rosło i pulsowało. Prawie jakby pompowało krew. — Muszę się napić.

Filiżanka herbaty pachnie cytryną, palce Sebastiana przesuwają się niemrawo po jej powierzchni, tak zawstydzone jak sam właściciel, lecz nadal sprawne oraz precyzyjne. 

— PTSD.

Moran mruga kilka razy. Jim przewraca oczami, kręcąc głową.

— To oczywiste. Masz PTSD. Zespół stresu pourazowego.

— Wiem, że mam — blondyn bawi się bezradnie spodeczkiem, ale nie wygląda, jakby chciał mówić coś więcej. Nawet zwyczajowy sarkazm w jego głosie osłabł. Pociera zmęczony okolice nosa i oczu, zdrapuje z siebie ostatnie fragmenty skorupy strachu. — Słuchaj, nie chciałem cię obudzić. 

— Wiem — odpowiada po prostu Moriarty; po chwili jego dłoń zakrywa palce Sebastiana i ściska je uspokajająco. — Nie chciałem, żebyś był z tym sam. 

Moran śmieje się cicho, nie tak żywo i gardłowo jak zwykle, raczej ledwo unosi kącik ust.

— Kto by pomyślał, że umiesz być taki kochany — kręci głową żartobliwie, bez przerwy gładząc kciukiem jego rękę. Jest ciepła, tym razem to dłonie pułkownika są zimne jak lód, niewygodne, mrożące uczucie ani myśli odpuścić. To jeden z nielicznych momentów, w których to James jest cieplejszy i bardziej ludzki, przynajmniej fizycznie. — Psychol.

— I tak mnie kochasz — Jim marszczy brwi, zerka spod rzęs nadąsany, przybiera maskę obrażonego dziecka.

Seb uśmiecha się szczerze i nachyla się, żeby pocałować go w środek czoła. 

— Oczywiście, że tak. Nikogo tak jak ciebie. 

Apartament wydaje się większy w nocy, kiedy dziecięco bezpieczna strefa ogranicza się do miękkich poduszek rozrzuconych dookoła stolika, okazjonalnego ciepłego picia i ich dwóch zwiniętych tuż obok siebie. Nie ma atmosfery wieczorku filmowego z serialami o morderstwach — Sebastian zawsze musi uciszać swojego chłopaka kilkanaście razy, mniej lub bardziej finezyjnie, ale nigdy nie powtórzy błędu wepchnięcia mu do ust całej słodkiej pianki — nie czują się jak na wesołej zarwanej nocy ani jak na planowaniu supertajnej operacji, jest ciemno i ciepło, chłodne powietrze muska ich tylko od strony uchylonego okna.  

Nie zapalają świateł, na parapecie świeci się tylko nieduża lampa; cała reszta mieszkania jest pogrążona w ciemnościach. Miękkie światło obramowuje jedynie krawędzie fotela, na którym się zwinęli — Seb z przyjemnym, znanym ciężarem Jamesa na kolanach, owinięty w niego i wycałowany — część kamiennego parapetu i białe wieloczęściowe okno. Gdzieś na parkiecie ginie jeszcze dalszy róg puchatego dywanu, marokański stolik kawowy odbija słabe poblaski.

— Lubię ten stolik — zaczyna z zadumą Moriarty, przylegając do snajpera całym ciałem. Nawet na mebel nie patrzy, zajmuje się czułym przesuwaniem palca śladem niebieskawych żył i tętnicy na jego szyi. Czasem gryzie go czule w wybranym miejscu jako wyraz uczucia; jest dziwny, ale tak uroczo dziwny, że Sebastian roztapia się za każdym razem, gdy leżą splątani tuż przy sobie.

— Też go lubię, przynajmniej do niego dosięgasz. — Tym zasłużył sobie na pacnięcie w tym głowy i syk; nikt nie żartuje z wzrostu króla zbrodni, jakkolwiek nieduży by on nie był.

— Uprawialiśmy tu kiedyś seks — stwierdza Jim beznamiętnie, ale oczy mu leniwie jaśnieją. Entuzjazm, jaki potrafi z siebie wykrzesać o trzeciej w nocy, jest zwykle najbardziej szalony i nieprzewidywalny, ale za to najbardziej intymny, dlatego pułkownik tak to kocha.

— Chryste, Jim! — Sebastian śmieje się, zdecydowanie bardziej jak on, z małą dozą zawstydzenia i udawanej dezaprobaty. Nie, żeby jemu się nie podobało, przeciwnie, był bardzo łatwym do zadowolenia, zakochanym, cierpliwym i rozsądnym człowiekiem, a to ważne, jeżeli ma się pod opieką szaleńca. Nawet gdy nie musiał, angażował się w akcje; bądź co bądź skazywał Bogu ducha winnych ludzi na Jima Moriarty'ego i lepiej, żeby ktoś odpowiedzialny był w to włączony. Czasem zatrzymywał niepotrzebny rozlew krwi (chociaż dla bruneta bywały one niezbędne, lubił się bawić zrozpaczonymi ludźmi, psychol), który byłby groźniejszy dla Jamesa niż dla drugiej strony, przy czym nonszalanckie odsłonięcie broni zwykle pomagało, za to potem jeździł po Londynie kilkanaście razy, żeby ten cholerny wariat wybrał sobie prezent na przeprosiny i dał się nareszcie opatrzeć.

— Podobało mi się, jesteś absolutnie niesamowity.

Następne słowa trafiają do uszu Jima wycedzone przez zęby.

— Znowu cię na nim wezmę, bez litości dla uszu sąsiadów i ciebie, jeśli się nie zamkniesz. 

— To groźba czy oferta? — Brunet chichocze wesoło, milion emocji przebiega przez jego twarz, w następnej sekundzie przywierając do ust partnera. — Brzmi zachęcająco, wchodzę w to. Nie rób tego żartu —  ostrzega, unosząc brwi. —  Nie chcę słyszeć nic o wchodzeniu.

—  Nie dość, że pierdolony szaleniec, to jeszcze świntuch, o niczym takim nie pomyślałem. Złaź —  Moran porusza lekko biodrami. —  Złaź, bo następną herbatę zrobisz sobie sam i nie wiem, kto będzie zrywał z ciebie ciuchy następny tydzień, bo nie ja —  dodaje z uśmiechem, ale powoli się poddaje na widok delikatnego uśmiechu i proszących oczu, błyszczących słodyczą. —  Nie patrz na mnie tym szczenięcym wzrokiem, Jim. — Bierze głęboki oddech. —  Dobra, leż. —  Z rezygnacją kładzie dłoń na plecach przestępcy, który z zadowoleniem mości się na jego kolanach; z niewiadomych powodów najchętniej by z Sebastiana nie schodził. —  Od kiedy moje obowiązki to też bycie niańką, pielęgniarką, kaloryferem, kierowcą... wymieniać dalej? —  pogładził czule chłodny policzek.

—  Nic nie poradzę na to, że robisz dobrą herbatę, masz zdrowy rozsądek, umiesz kogoś obandażować i zszyć, jesteś wiecznie ciepły i lepiej jeździsz, bo ja się rozpraszam —  mamrocze James. —  I nie masz mnie dość.

—  Nigdy nie będę miał cię dość. Tak długo, jak się mną nie znudzisz — odpowiada równie cicho Seb, podnosząc Jima do pozycji w miarę pionowej i opierając go sobie o pierś tak, że podbródek wpasowuje się idealnie w miejsce złączenia szyi z barkiem. 

—  Nie potrafię się tobą znudzić, powinieneś wiedzieć. —  Łagodne pacnięcie w żebra nie jest tak mocne, jak brunet by chciał, ponieważ jego ramię jest ściśnięte między nimi dwoma, co znacznie utrudnia wzięcie odpowiedniego zamachu. Palce drugiej ręki, szczęśliwie wolnej, bo przerzuconej przez bark Morana sięgają do łańcuszka z nieśmiertelnikami i zaczynają go skubać od niechcenia. Seb tylko odsłania szyję na tyle, na ile może, żeby z zadowoleniem przyjąć zbite w szepty słowa przyjemnie przemykające po skórze. —  Powinniśmy chyba wrócić do łóżka, żaden z nas nie chce znosić twojego narzekania na obolałe plecy, Sebby.

—  Pewnie masz rację —  blondyn kiwa głową i wstaje, wciąż ciasno objęty. —  Przytulisz się w łóżku, obiecuję że nie będę się wiercił ani rzucał, czy co tam sobie uroiłeś —  dorzuca z lekkim uśmiechem i pieszczotliwie targa włosy Jima. —  Ty też musisz spać.

—  Odezwał się, miłośnik snu —  burczy Moriarty, ale pozwala się zaprowadzić do sypialni, przykryć oraz wciągnąć w czuły, ciepły uścisk; znany i przyjemny ciężar ramienia Sebastiana zapewnia go, że wszystko jest w porządku. Zmartwiłby się, gdyby którejś nocy tego ciężaru zabrakło, a druga połowa łóżka była boleśnie zimna. — Już lepiej? 

Były pułkownik uśmiecha się rekinio, lecz w jasnym, sarkastycznym uśmiechu wciśniętym w swoje włosy Jim wyczuwa ulgę i spokój. Niemalże mruczy, gdy Seb całuje go w czubek głowy.

—  Śpij, wariacie.

—  Sam śpij, tygrysie, do cholery.

Poranek nie przynosi żadnej zaplanowanej od miesięcy akcji ani szybkiego morderstwa; jest tak spokojny, że może tylko szykować cholerne komplikacje w miarę z upływem czasu. Sebastian dziękuje sobie w duchu za wybranie ciemnych, grubych plisów na okno, bo gdyby słońce świeciło mu w tej chwili w twarz, nie zdzierżyłby tego i zapewne strzeliłby parę razy w ścianę (według Jima Sherlock Holmes też miał taki zwyczaj, jednak był znacznie gorszym strzelcem). Automatycznie przeniósł dłoń na nieuczesane, ciemne włosy, których właściciel bezceremonialnie okupował jego klatkę piersiową, i zaczął się nimi bawić, drugą rękę splatając z ręką bruneta.

— Robisz się wrażliwy, Sebby — rozlega się stłumione i zaspane. — Aw, zebrało ci się  rano na czułości?

— Leżysz na mnie, nie bardzo mam wybór, szczerze mówiąc.

— Pshh, śpię.

— To śpij na łóżku, nie na mnie. Pójdę pod prysznic i zaraz wrócę, obiecuję — pocałował czubek nosa Jima, w tej chwili zmarszczony w wyrazie zmieszanej pogardy; Moriarty nie zdecydował, czy bardziej gardzi samotnym leżeniem w pościeli, wyplątaniem się ze swojego chłopaka czy czekaniem, aż ten weźmie prysznic, po czym wróci do łóżka. — Szczenięce oczka nie działają, jak nie patrzę. — Opiera się ręką o blat komody, na którym dumnie prężą się jego zaczęte powieści kryminalne i trochę mniej dumnie leżą drobiazgi w spektrum od brytyjskiego browninga po zegarek, chociaż ten pierwszy przynajmniej ładnie wygląda i można na nim polegać. Zegarek dawno temu udowodnił, że jest niegodny zaufania. — Idę, buzi.

— Nie zaczekasz na mnie? — Wysoki, podekscytowany głos zdradza tylko tyle, że James się podniósł i właśnie się ubiera. Sądząc po tym, że szary materiał niemal na nim wisi, zamiast być starannie dopasowany, koszula nie należy do niego. 

— Pospiesz się, bo cię nie wpuszczę.

Sebastian Moran to jedna z najlepszych rzeczy, jaka mogła stanąć na drodze Jima, gdy bycie samotnym, za jedyne towarzystwo mając własne psychotyczne monologi, zaczęło być przygnębiające bardziej niż pobudzające. Kiedy wnętrze czaszki rezonowało chorymi ideami, wrzaskami przypominającymi bardziej wysokie jęki niż bitewny ryk, a on sam potrafił skulić się na stołeczku przy pianinie i grać, grać, grać ciągle nowe melodie, prędko przechodząc na komponowanie własnych z czystej nudy, gdy akurat nie groził komuś oskórowaniem, poderżnięciem gardła czy zwyczajnie nie przechadzał się po Londynie jakby był lepszy od królowej angielskiej. I wtedy, gdy z kamienną twarzą skończył wygrywać ten feralny utwór Bacha — którego snajper wciąż nie rozpoznawał mimo najszczerszych wysiłków Jima, może po prostu był głuchy muzycznie i nie docierało do niego nic, co nie zawierało perkusji — Sebastian odepchnął się ramieniem od framugi i go pochwalił. Położył mu dłoń na ramieniu — powinien ją wtedy stracić, cholera, krew nie spiera się łatwo z garnituru — i skomplementował jego grę. Jedynym powodem, przez który Seb nie leżał wtedy na podłodze z rozciętym gardłem było to, że najbanalniej w świecie go zaintrygował. Mężczyzna, który bez problemu poklepał po ramieniu Napoleona zbrodni musiał być albo skończonym idiotą, albo podobnym mu wariatem. James dziękował w duchu, że okazała się to być druga opcja, i wciąż dziękuje.

— Wyważę drzwi.

Moran prycha, ale śmieje się kpiąco.

— Przypomnę ci to, jak ktoś będzie musiał wbić w ścianę pierdolony gwóźdź, bo zażyczysz sobie redekoracji. 

— To było bezczelne, przestań albo odstrzelę ci łeb — Jim uśmiecha się pół słodko, pół szaleńczo, jeszcze niewtopiony w swój zwykły Westwood, nieco bardziej chaotyczny i zabałaganiony, ale wciąż śmiertelnie niebezpieczny. Kiedy zaskoczysz żmiję, ona nadal posiada kły jadowe i Moriarty też by się nimi uśmiechał, jeszcze bardziej obco i psychopatycznie, przekrzywiając głowę trochę w lewo tak, by oczy odpowiednio zaświeciły.

— Na pewno. Zginąłbyś beze mnie. — Puszczając oko blondyn wychodzi z sypialni, podczas gdy James jeszcze kilkanaście sekund siedzi nieruchomo na łóżku. Zginąłbyś beze mnie, rezonuje w jego głowie i po chwili zdaje sobie sprawę, że Sebastian ma absolutną rację. Przecież to on działa jako bariera między światem zewnętrznym a szalonym umysłem Jima. Po chwili na jego usta wpływa szalony uśmiech, chory, skrzywiony, półświadomy, który prezentuje tuż przed popełnieniem morderstwa. 

— Masz rację, zginąłbym — odpowiada ciszej, nienaturalnie wysokim głosem. Zamiera, a do szaleńczego uśmiechu dołączają szkliste, zastygłe oczy. — Ale czy śmierć byłaby taka zła, gdybym nadal miał ciebie obok?

treść rozdziału z wyłączeniem notki to 3002 słowa 

hope it was ok

buzi

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top