P. CXXIII / KOCHANY, BEZPIECZNY I WOLNY
Dazai pokręcił z niedowierzaniem głową i zaśmiał się szczerze, w tle słysząc jak drzwi od komisariatu zatrzaskują się. Przeczesał włosy palcami, odgarniając je z twarzy i przekrzywiając lekko głowę, poświęcił całą swoją uwagę rozmówcy, którego szczerze mówiąc, zupełnie się nie spodziewał. Jeszcze kilka godzin wcześniej Osamu marzył o tym żeby coś poszło nie tak, żeby coś się zadziało, żeby jego plany nie wychodziły tak, jak je zakładał. Wtedy były to czcze mrzonki, rzeczy, do których logiczna część jego umysłu nigdy by nie dopuściła. Stojący jednak przed nim wysoki mężczyzna zdecydowanie poprawił mu dzień.
- Więc to prawda co mówią o karaluchach - zaczął Dazai zamiast powitania, wkładając dłonie do kieszeni czarnego płaszcza i używając najbardziej cynicznego tonu, na jaki zdołał się zdobyć. - Naprawdę przeżyjecie wszystko. Tylko co to za życie, co Fitz?
- To nie ja właśnie opuściłem komisariat - wytknął mu rozmówca, podejmując drobną utarczkę i przyjmując postawę, która zdawała się równie lekka, co Dazaia, choć prawda była taka, że obaj mężczyźni byli gotowi zaatakować w każdej sekundzie, choć widać to było tylko po ich oczach.
- Cóż mogę powiedzieć. Serwują dobre śniadania. No i koniec końców to nie ja zostałem bez reputacji, Zdolności, rodziny, organizacji i pieniędzy - odbił piłeczkę Osamu, wzruszając ramionami i wyciągając na chwilę dłonie z kieszeni żeby wyliczyć wszystko na palcach. - O czymś zapomniałem? Jak to jest być biednym, co Fran? Nienawidzisz tego uczucia, co? Znalazłeś pracę czy dalej płaczesz za Zeldą? Biorąc pod uwagę, że tu stoisz, zgaduję, że nie potrafisz odpuścić, kiedy przychodzi na to czas.
- Jeszcze nie przyszedł czas na odpuszczenie czegokolwiek - oznajmił ze stoickim spokojem blondyn. - A u Zeldy wszystko w porządku. Kobiety takie są. Przychodzą i odchodzą, kiedy im się żywnie podoba. Najważniejsze, że jest zdrowa.
- A tego ostatniego akurat jestem świadom - wtrącił swoje trzy grosze Dazai, nim Fitzgerald zdążył się rozgadać. Zaskoczony wyraz twarzy mężczyzny był niczym wcześniejszy gwiazdkowy prezent dla Osamu. - Wolę trzymać rękę na pulsie. Sprawdzać co u rodzin moich wrogów.
- Masz na to zdecydowanie zbyt wielu wrogów i zbyt mało ludzi - wytknął mu Francis z kpiną wymalowaną na twarzy.
- Dla najważniejszych wrogów nigdy nie zabraknie mi uwagi - odparł Dazai, udając oburzenie taką insynuacją. - Powinieneś czuć się wyjątkowo, że załapałeś się na listę świętego Mikołaja - dodał przesadnie zawiedzionym tonem Szef Portowej Mafii, wymijając rozmówcę i kierując swe kroki ku Biurowcowi. - Jeśli masz mi coś ważnego do powiedzenia to się streszczaj. W przeciwieństwie do Ciebie nie jestem ani biedny, ani bezrobotny. I naprawdę nie chcę słuchać długich wywodów o Twojej przeszłości. To ostatnie strasznie popularny motyw, ja nie wiem, czy mafiozi się filmów za dużo naoglądali czy o co w tym wszystkim chodzi.
Francis obrócił się na pięcie i z cichym, pełnym rezygnacji westchnięciem, zrównał krok z Dazaiem. Obaj mężczyźni wiedzieli, kto w tamtej sytuacji był górą. Fitzgerald nie miał na koncie nawet złamanego centa, więc jego Zdolność była absolutnie bezużyteczna. To, czy udałoby mu się coś ugrać zależało jedynie od dobrego humoru Osamu.
- Chciałbym żeby Portowa Mafia dołączyła do Gildii - zaczął, delikatnie gestykulując i starając się mówić jak najspokojniejszym tonem. - Uważam, że połączenie sił dwóch tak dużych organizacji zrzeszających Uzdolnionych może przynieść same korzyści. No i nie musielibyście się martwić o przekroczenie uprawnień - dodał takim głosem, jakby to on ratował Portówce dupę, a nie na odwrót.
- Nie przekraczamy - odparł Dazai, wzruszając ramionami i kierując swe kroki ku najbliższej restauracji i sprawiając wrażenie, że rozmówca ledwie posiada najmniejszy możliwy skrawek jego uwagi.
- Sam w to nie wierzysz Dazai - przerwał mu Francis z pobłażliwym uśmiechem.
- Nie muszę w to wierzyć, jestem tego pewien - odparł chłopak, podnosząc rękę i każąc się tym samym rozmówcy na chwilę zamknąc, gdy zamawiał penne dla czterech osób. Nie odezwał się też słowem, gdy czekali na posiłek na wynos. - Portowa Mafia miała zakaz rekrutacji Uzdolnionych, gdy w mieście znajdowały się inne organizacje, które legalnie mogły ich zrzeszać. Obecnie w Kobe nie ma ani jednej takiej organizacji. Największa z nich, Zbrojna Agencja Detektywistyczna, niestety uległa rozwiązaniu ze względu na bankructwo. Dodatkowo mieliśmy pozwolenia na operowanie jedynie w Kobe, z mniejszym czy większym kołnierzem dookoła miasta. Tu też działamy zgodnie z ustaleniami. Nie zakłócamy bezpieczeństwa czy spokoju publicznego, nie wysyłamy ludzi na egzekucje, nie zbieramy haraczu od pracowitych mieszkańców. Robimy wszystko zgodnie z przepisem. Ty natomiast solidnie przekraczasz swoje uprawnienia, ale kontynuuj, bo na swój sposób nawet mnie to bawi - skomentował Dazai, racząc Fitza uśmiechem tak chłodnym, że nieomal zadawał kłam słowom, które sam wypowiedział i sprawiając, że po kręgosłupie mężczyzny przebiegło istne stado ciarek.
- Naginanie prawdy raczej Cię nie uratuje Dazai i doskonale to wiesz - Francis nienawidził przegrywać i nienawidził, kiedy musiał z kimś negocjować zamiast po prostu narzucić mu swoje zdanie. A Dazai był ciężkim orzechem do zgryzienia.
- Może naginam prawdę. Może nie - odparł lekko Osamu, doskonale wiedząc, że robi z prawdy ścierę do podłogi. - Ale udowodnij mi to. Bo jeśli nie masz żadnych dowodów to wyjdzie na to, że po prostu uczepiłeś się mnie jak rzep psiego ogona. A za nękanie mogę Cię pozwać. Albo zabić. W zależności od humoru. Jakieś dowody? - spytał, nawet nie patrząc na rozmówcę i z uśmiechem zauważając na końcu ulicy budynek Biurowca.
- Wszyscy doskonale wiedzą, co robisz. I co planujesz. To, że bogowie Ci sprzyjali do tej pory i żadne z Twoich szachrajstw nie wypłynęło to tylko kwestia szczęścia - warknął Francis, solidnie wyprowadzony z równowagi. - Dołącz do Gildii, wzmocnij nasze siły, pod naszymi rozkazami i nie bój się o konsekwencje. Czyż to nie brzmi lepiej?
- Pewnie nawet brzmiałoby - przyznał Dazai. - Gdyby oferta została wystawiona przez odpowiednio uprawnioną osobę.
- Jestem uprawniony... - zaczął podirytowanym tonem Francis, ale umilkł, gdy tylko zauważył pobłażliwą minę Dazaia, natychmiast zamilkł.
- Fitz, Fitz, Fitz - zaczął chłopak rozczarowanym tonem. - Myślałem, że rozmawiamy jak dorośli. Obaj doskonale wiemy, że Melville'a tutaj nie ma. A skoro go nie ma to nie ma w mieście ani jednej osoby, która trzymałaby stołek odpowiednio wysoki do składania takich propozycji. Może nawet dyskutowałbym z Fyośką, Poe czy Lovecraftem. Ba, nawet z Mitchell od biedy. Ale Ciebie wykopali. I to dosłownie. Po Waszej wielkiej porażce w walce z nami i Zbrojną, wyrzucili Cię ze swoich szeregów. Ja osobiście zakładałem, że jesteś martwy, ale zgaduję, że pierścionek ślubny od Zeldy Cię uratował. Więc gdyby przysłali Ciebie to albo byłaby to zniewaga, na co szczerze mówiąc Gildii, czy też Reliktu, czy jak się tam teraz nazywacie, najzwyczajniej w świecie nie stać, albo byłaby to czysta głupota. Skutek jednego i drugiego w miarę podobny.
Dazai przeszedł przez pasy, nie raczywszy nawet powiedzieć słowa pożegnania i leniwie machając jedną ręką. Nie odwrócił się. Nie musiał tego robić, by wiedzieć, że Francis stoi tam z opuszczonymi ramionami. Jednocześnie wściekły, przerażony i zasmucony faktem, że mu się nie udało. Że jego drobna gierka nie wypaliła. Że Dazai robił lepszą robotę, niż Mori kiedykolwiek. Fitzgerald miał już w głowie ułożony cały plan. Namówiłby Portówkę do poddania się i Melville zrozumiałby, jak wielkim błędem było wyrzucenie go z Gildii. A później przyjęcie na najniższym szczeblu żeby musiał pracować i przedzierać się całą drogę na szczyt, gdy pozostali członkowie Gildii, którzy kiedyś słuchali jego rozkazów, patrzyli na niego z pogardą. Wszystko by się zmieniło gdyby podał im Portówkę na złotej tacy. Nie przewidział tylko możliwości, w której okazało się, że Dazai dłużej od niego bawi się w tej piaskownicy, a do tego ma lepsze zabawki. I świat rzucił mu tą świadomością prosto w twarz bez żadnych ceregieli czy zmiękczaczy, gdy Francisco wbijał wzrok w plecy odchodzącego Dazaia.
Osamu docenił obecność Fritzegalda. Poprawiła mu nieco humor, trochę zajęła myśli. No i oczywiście doceniał wysiłek włożony w sprawdzenie jego lokalizacji i czekanie na niego. Prawda była jednak taka, że niezależnie od tematu czy problemów, które były lider Gildii zrzuciłby mu na głowę, Dazai i tak najbardziej martwił się o Nakaharę. O jego stan psychiczny, o to, czy chłopak wreszcie będzie w stanie zaznać spokoju. O jego stan fizyczny, o to, czy nie przesadził w czasie walki, czy nie został postrzelony. Teoretycznie mógłby dostać raport najzwyklejszą wiadomością tekstową, ale podejrzewał, że policja podrzuciła mu pluskwę, więc zakazał jakiejkolwiek ze sobą komunikacji przez osiemdziesiąt godzin, ot na wszelki wypadek. Dlatego starał się iść normalnym krokiem, nie zwracać na siebie uwagi i po prostu dotrzeć do ukochanego jak najszybciej.
Pomachał ludziom w recepcji, siląc się na spokojny uśmiech, choć ich swobodne miny niejako go uspokoiły. Wiedział, że gdyby coś stało się Nakaharze, czy komukolwiek z Cuppoli, Eleven czy oficerskich trio, nikt nie miałby ani grama dobrego humoru. Nikt nie żartowałby cicho w recepcji. Wszyscy siedzieliby spięci i czekali na kolejny ruch, na kolejny atak. Atmosfera jednak nie wskazywała na to, by chwilowo sytuacja była jakkolwiek tragiczna. To sprawiło, że Dazai odetchnął z ulgą. Przeciągnął plastikową kartę przez czytnik i ominąwszy bramki, nie zatrzymywany przez nikogo, dotarł do windy. Przez korytarze szedł niczym oderwany od rzeczywistości. Zauważał, że ludzie próbowali coś do niego mówić, ale nie potrafił dopasować słów, które słyszał do jakiegokolwiek znaczenia. Coś mu pokazywali, ale pamiętał tylko rozmazane plamy. Ogarnął się nieco dopiero przed drzwiami do pokoju Nakahary.
Zapukał cicho i skinąwszy głową w geście przywitania ze strażnikami, przekroczył próg pomieszczenia. Nie zastał w pomieszczeniu niczego, czego by się nie spodziewał. Kaguya siedziała na wolnym łóżku, wpatrując się w przestrzeń i niemal machinalnie głaszcząc leżącą na jej udach głowę śpiącego Hayato. Zasłony były zasunięte, ale światło i tak wpadało do pomieszczenia, barwiąc je lekko na niebiesko. Gdy Kaguya usłyszała za sobą szelest, wyrwana nagle ze swoich przemyśleń, machinalnie odbezpieczyła broń i wycelowała w intruza. Natychmiast również przeprosiła, gdy owym intruzem okazał się jej przełożony.
Dazai podszedł do niej i poczekawszy, aż cicho i delikatnie obudzi Hayato, wcisnął jej w dłonie dwa pudełka makaronu, za które podziękowała skinięciem głowy. Osamu nie musiał o nic pytać. Dziewczyna doskonale wiedziała, że czekał na jakąkolwiek informację, ale głód wygrał z logiką. W końcu ani ona, ani Hayato nie opuszczali pokoju Nakahary od końca akcji, a przed napadem na Alcatraz raczej nie napchali sobie żołądków. Dlatego Kaguya odezwała się dopiero tuż po tym, jak pochłonęła pierwszą porcję makaronu.
- Wszystko będzie z nim w porządku Szefie - zapewniła cicho. - Trochę przeszarżował, ale nie został postrzelony. Ba, nikt się do niego nawet nie zbliżył. Jedyne rany wewnętrzne jakie ma to kwestia nadużycia Drugiego Źródła. Zewnętrznie ma jakieś drobne obtarcia czy niewielkie rany, które mogą być wynikiem walki, ale wszystko poważniejsze, również na zewnątrz, to świadomy wybór Nakahary. Zemdlał, ale ocucił się już tutaj. Na wszelki wypadek siostra Chinatsu podłączyła mu kroplówkę. Później po prostu poszedł spać. Jest cholernie zmęczony, ale będzie żył.
- Dzięki Kags - odparł równie cicho Dazai, nie chcąc zbudzić ukochanego, choć czuł, jak z jego serca spada olbrzymi ciężar. - Hayato, jakieś komplikacje?
- Najmniejszych. Staliśmy grzecznie z boku, nie musieliśmy nawet interweniować - odparł od razu chłopak, na chwilę odsuwając pudełko z makaronem od twarzy.
- Lećcie już - zarządził Dazai z lekkim uśmiechem. - Odpocznijcie. Należy Wam się po wczoraj. Ja się Chuuyą już dalej zajmę.
Para grzecznie pożegnała się i opuściła pokój najciszej, jak się tylko dało. Osamu obserwował ich przez chwilę, ale bardzo szybko porzucił to zadanie i znalazłszy sobie krzesło, postawił je blisko łóżka ukochanego i usiadł na nim. Nakahara nie wyglądał ani dobrze, ani tragicznie. Z jednej strony to dobrze, bo Dazai znał jego tendencje do przesadzania i ignorowania własnego zdrowia, ale z drugiej zawsze mógł być zdrowszy. Trochę plastrów, bandaży, kilka rurek, których przeznaczenia Dazai nie znał i cichy oddech najważniejszej osoby na świecie. Osamu uśmiechnął się lekko i delikatnie chwyciwszy dłoń Nakahary w swoją, po prostu czekał. Nie zamierzał budzić go przed czasem. Bywały takie momenty, że najlepszym, co można było zrobić, było nie robienie niczego. A cierpliwości Dazai miał więcej, niż ktokolwiek inny na świecie.
W którymś jednak momencie, wiele godzin później, Nakahara zaczął się przebudzać i odruchowo ścisnął mocniej rękę Dazaia, który natychmiast przesiadł się na jego łóżko i poświęcił mu całą swoją uwagę. Brunet uśmiechnął się delikatnie i czule odgarnął włosy z czoła ukochanego, gdy ten otworzył oczy. Nakahara przez ułamek sekundy wyglądał na zaskoczonego, zdezorientowanego tym, gdzie jest i która może być godzina, ale uspokoił się w momencie, w którym jego mózg połączył wątki.
- Cześć skarbie - powiedział cicho Dazai. - Jak się czujesz?
- Jakby przejechała mnie ciężarówka. Tak z cztery razy - przyznał szczerze rudzielec, choć przez jego lekko zachrypnięty głos, początkowo trudno było go zrozumieć. - Ale relatywnie dobrze. Myślę, że nasze treningi sporo mi dały. Przesunąłem granicę własnego bólu i wytrzymałości. Więc myślę, że jak wyjdę ze szpitala to będzie perfekcyjnie.
- Cieszę się. Naprawdę się cieszę - przyznał otwarcie Dazai, ale w jego głosie pobrzmiewała niepewność. - Ale jak się czujesz? Doskonale wiesz, o co mi chodzi.
Chuuya próbował odpowiedzieć. Próbował znaleźć odpowiednie słowa. Gdy jednak tylko otworzył usta, natychmiast je zamknął. Dazai nie pospieszał go. Rudzielec podniósł rękę, w której wierzch wbity miał wenflon i schował twarz w zgięciu łokcia. Mimo tego zabiegu Osamu i tak dał radę dojrzeć łzy spływające po policzkach chłopaka. Bez słowa brunet delikatnie chwycił rękę ukochanego i odciągnął ją od jego twarzy. Spojrzał na niego z miną tak pełną zrozumienia, że płacz wezbrał w Chuuyi z dwukrotną siłą. Dazai delikatnie otarł jego łzy, ale nie pospieszał go. Czekał, aż chłopak sam się uspokoi, bo w końcu ta chwila musiała nadejść. I nadeszła.
- Myślałem, że nie będę czuł niczego. Absolutnie niczego. Że pozostanie we mnie ta ogromna pustka. Niby tyle sam pieprzyłem o tym, że Salvatrucha to dla mnie rodzaj terapii, ale prawda była taka, że nie miałem pojęcia, czy to cokolwiek da. Sam w to nawet trochę wątpiłem - przyznał chłopak, nie patrząc Dazaiowi w oczy, ale skupiając się na widoku, którego zarys rysował się na zasłonach. - Kiedy tam poszedłem to była dla mnie tylko kolejna misja. Może gdzieś z tyłu liczyłem nawet, że ostatnia. Że może zostanę w Alcatraz z innymi zwłokami. Ale pokonałem ich. Sam. Torturowałem, zabiłem. Zyskałem swoją zemstę. I bałem się, jak będę się czuł, gdy opadną emocje. Bałem się wyrzutów sumienia. Ale później zauważyłem Hayato. Jak stał w całym tym chaosie z jedną jedyną misją, którą mu zleciłeś. Chronienia mnie. I wszystkie złe emocje opadły. Dotarło do mnie, że w końcu byłem gotowy zostawić wszystko za sobą. I jasne, wymagało to cholernie dużej ilości trupów, ale było w tym coś takiego, co upewniło mnie, że była to właściwa rzecz do zrobienia - rozgadał się Nakahara, lekko zaciskając dłonie na kołdrze i poprawiając się tak, by mógł usiąść na szpitalnym łóżku. Nie brzmiał na zbyt pewnego siebie ani szczęśliwego, ale nawet aura, która od niego biła, zdawała się Dazaiowi jakaś taka inna. Pełniejsza wewnętrznego spokoju.
- A jak czujesz się teraz? Ze świadomością, że nikt z ludzi, którzy wyrządzili Ci krzywdę, nie stąpa już po tej ziemi? Gdy Twoje plany już się spełniły? Myślisz, że będziesz mógł spać spokojnie, bez koszmarów? Bez budzenia się w środku nocy? - spytał cicho Dazai, kreśląc delikatne kółeczka kciukiem na dłoni ukochanego, cały czas stresując się kwestią szczęścia Chuuyi.
- Kochany - odparł Nakahara swobodnie, po raz pierwszy od dłuższego czasu wracając wzrokiem do Dazaia. - Czuję się kochany, bezpieczny i wolny, jak nigdy wcześniej - dodał, widząc zaskoczoną minę Osamu i nim chłopak zdążył zapytać o coś jeszcze, przyciągnął go do pocałunku. - Aczkolwiek na za dużo snu na Twoim miejscu to bym nie liczył - dodał z łobuzerskim uśmieszkiem, gdy oderwali się od siebie na dosłownie sekundę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top