P. CXXII / FORMA TERAPII
Odautorskie: ten rozdzialik chciałabym zadedykować kilku osobom.
@Teo-Bo-Tak za jeden z najmilszych komentarzy, jakie dane mi było czytać ostatnimi czasy ♥
@Przypadekk bo mam wrażenie, że rzadko coś skomentuje, ale jak już skomentuje, to zazwyczaj z grubszą rozkminą, za które bardzo szanuję.
No i oczywiście wszystkim osobom, które ostatnio do nas dołączyły! Jest już Was 132 duszyczki i to naprawdę wiele dla mnie znaczy ♥ Nie wspominając o osobach, które oznaczają mnie przy pytaniach o ulubione książki na Wattpadzie!
Dzięki, że jesteście i miłego czytania ♥
Dazai nie czuł się źle zostając samemu na posterunku. Wiedział, że mógłby próbować coś zrobić, ale chwilowo nie czuł najmniejszej ku temu potrzeby. Nie wymagali żadnego nagłego kontaktu z policją, nie tkwili w ich archiwach. Wszystko było zrobione na czysto i tak też miało pozostać, gdy miesiąc po zatrzymaniu Dazaia, niewielki oddział przyszwęda się przypadkiem na komisariat i zniszczy wszelką papierologię związaną z jego pobytem za kratkami. Dlatego chłopak grzecznie siedział po turecku na jednym z biurek i zapewniał biegających dookoła policjantów, że mogą mu zaufać, mimo że każda logiczna komórka jego mózgu sama zadawała kłam jego słowom.
Osamu musiał jednak przyznać, że polubił ten widok. Że biegający w tę i z powrotem policjanci, którzy to zapomnieli z biurek odznak, to broni, to kluczyków do auta, po prostu go bawili. Tak jak bawiła go niechęć wymalowana na ich twarzach, gdy zakładając kamizelki kuloodporne uświadamiali sobie, że nie dość, że muszą ruszyć na akcję o nieludzkiej godzinie to jeszcze muszą ryzykować własnymi życiami praktycznie po nic. W takich momentach jak tamten funkcjonariusze dobitnie uświadamiali sobie, że może wybór tej ścieżki kariery mógł być jednak złą decyzją, bo ani płaca nie była dobra, ani nikt nie poświęcał się jej na tyle, by chcieć oddać za nią życie. A tym przecież groziło wyjechanie na akcję, która kręciła się wokół walk gangów.
Niemniej pośpiech podsycany strachem unosił się w powietrzu i nieomal rozczulał Dazaia. Ci wszyscy ludzie poruszali się jak w ukropie, licząc, że cokolwiek zmienią, że zatrzymają rozlew krwi, że pokrzyżują gangom plany, zupełnie nieświadomi tego, że są niczym marionetki na sznurkach, a lalkarz siedział niezauważony. Iluzja wolnej woli była tą rzeczą, której Osamu nie chciał ludziom zabierać. Wiedział, o ile trudniej byłoby mu realizować własne plany, gdyby musiał zakładać, że ludzie się zbuntują i staną mu na przekór. I równie dobrze wiedział, że kiedyś pewnie będzie wystarczająco znudzony zabawą w piaskownicy i zerwie sznurki żeby zobaczyć, co ludzie będą robić, próbując zaprzeczyć, że kiedykolwiek jakiekolwiek sznurki ich krępowały. To mogło być ciekawe doświadczenie, ale nic więcej. I z pewnością nie w tak pełnych innych spraw czasach.
Dazai wyobrażał sobie, co dzieje się na ulicach Kobe i w Alcatraz i przez chwilę, siedząc po turecku na jednym z biurek i przymykając oczy, zaczął machać w powietrzu rękoma niczym dyrygent dumny ze swego dzieła. Dzieła, którego nikt na dobrą sprawę nie mógł doświadczyć, bo komisariat został już całkowicie pusty.
Jest coś takiego w chaosie i śmierci, co przyciąga ludzi. Zazwyczaj trudno to wytłumaczyć, nieomal niemożliwym jest ubranie tego w słowa, ale każdy w którymś momencie swojego życia odczuwa wołanie pustki, które skłania go do zrobienia najbardziej idiotycznych i lekkomyślnych rzeczy. Dlatego pierwsze strzały, które padły na ulicach, tak naprawdę nikogo nie zniechęciły. Raz, że mieszkańcy Kobe byli do nich przyzwyczajeni, bo z taką ilością gangów, jakie tliły się w okolicy, zakłócenia spokoju tego typu były może nie na porządku dziennym, ale na porządku tygodniowym jak najbardziej. A dwa, że w ludziach odzywało się to niewytłumaczalne wołanie pustki, które przerżerało na wylot ich dusze i które dało się zaspokoić tylko w jeden sposób. Stojąc na ulicy, unikając kul o dosłownie centymetry i słysząc w uszach ich pełną tragedii, świszczącą melodię i nieomal czując na plecach oddech samej śmierci.
I dlatego właśnie niewielu gapiów odsunęło się, odeszło czy zabarykadowało w domach, odchodząc jak najdalej od okien. Oczywiście byli tacy i byli to jedni z najbardziej logicznie myślących ludzi w mieście, ale statystycznie nie było ich wielu. Część stała przez dluższą chwilę. Obserwowali kolejno padających ludzi. Niektórych zniechęciły rany, które sami odnieśli, bo zdarzyło się kilka przypadków, że zbłąkana kula trafiła w przechodnia czy widza, raniąc go, ale nie zabijając. Wrzask, chaos i ciągłe odgłosy wystrzałów objęły we władanie miasto. Gdzieś w tle paliło się auto, gdzieś ktoś atakował pięściami po tym, jak zabrakło mu naboi, gdzieś ludzie chowali się za śmietnikami czy rogami budynków by uniknąć postrzału.
A gdy przyjechała policja sprawy obrały jeszcze gorszy kurs. To już nie chodziło o zemstę, to już nie chodziło o pomszczenie tego członka gangu, którego znaleziono martwego, mimo że jeszcze dzień wcześniej nikt go nie kojarzył. Policjanci przegonili gapiów i rozstawili się w szeregu z wysoko uniesionymi tarczami, próbując przez mikrofon nawołać do porządku. Z zerowym skutkiem oczywiście. Stracili jedynie element zaskoczenia i nagle każdy chciał zastrzelić każdego. I nagle chaos wyrwał się absolutnie spod kontroli, jakby przyjazd funkcjonariuszy był dla walki tym, czym dolanie oliwy do ognia. Albo w tym przypadku benzyny. A najlepsze w tym wszystkim było to, że żaden portowy pies nie ucierpiał. Jasne, niektórzy oberwali z sierpowego w twarz, niektórzy dorobili się nowych blizn po postrzale. Tyle, że w każdym kącie kryły się niewielkie grupki, które ciężej rannych od razu zabierały z pola walki, samemu pozostając przy tym niezauważone. Więc gdy o północy policja zaczęła strzelać gazem łzawiącym, na ulicach nie było już nikogo z Portowej Mafii. Gdy o drugiej w nocy przyjechały specjalne jednostki, które miały pozwolenie na użycie ostrej amunicji, portowe psy już dawno grzały dupy w Biurowcu, stojąc grzecznie w kolejce do opatrzenia nawet najmniejszych ran.
Nakaharę w pewnym momencie przestało obchodzić cokolwiek. Wiedział, że i tak wytrzymał dłużej, niż sam przypuszczał. Poczekał, aż walki w więzieniu rozgorzeją na dobre. Ba, poczekał nawet aż Kaguya zabije Wakanę byleby mieć czyste, ogromne pole do popisu i świadomość, że w żaden sposób nie pokrzyżuje planów Dazaia. Swoją drogą rudzielca bawiło to, że Osamu na cichego zabójcę wybrał właśnie Kaguyę, gdy miał do wyboru młodszą siostrę Ryunosuke, która w tej dziedzinie sztuki miała większe doświadczenie. Wiedział, że koniec końców wszystko sprowadzało się do tego, komu Dazai ufał bardziej i z kim bardziej przywykł do współpracy, ale czasami zdarzało się, że wygrywała sentymentalna strona bruneta, a nie logiczna i za każdym razem, gdy Chuuya go na tym przyłapał, niejako go to bawiło i rozczulało.
Akutagawa bawił się świetnie, wzbudzając terror i podtrzymując walkę. Sam zabił niewielu ludzi, bardziej skupiał się na zwracaniu ludzi przeciw sobie i korzystaniu z tego. Po głowie cały czas odbijały mu się słowa Dazaia, jak i mina Atsushiego, kiedy praktycznie zamknął go w Biurowcu. Prawda była jednak taka, że Biały Tygrys już dawno przestał być dla Akutagawy jedynie misją. W którymś momencie zdołał chłopaka szczerze polubić i nawet sądził, że zrozumiał motywy Dazaia, gdy ten wyznaczał go do tej misji. Potrafił sobie wyobrazić ile będą w stanie razem osiągnąć jeśli odpowiednio przyłożą się do treningu. Współpracowali ze sobą tylko raz, walcząc z Gildią, gdy Portowa Mafia i Zbrojna Agencja Detektywistyczna połączyły siły i mimo, że nie mieli żadnego doświadczenia i tak nieźle poradzili sobie z zadaniem. Tylko, że teraz druga z tych organizacji już nie istniała i nikt nie byłby w stanie zapewnić Atsushiemu bezpieczeństwa, gdy ulice zalewały się krwią, a ze szczęściem białowłosego to Akutagawa był pewien, że chłopak wpakuje się po drodze w jakiś konflikt. Zamknięcie go, wbrew jego woli, nieważne jak źle mogłoby wpłynąć na ich relację, było najlepszą opcją. A na wyjaśnienia czas przyjdzie później. Bo łatwiej wytłumaczyć coś komuś, kto nie wącha kwiatków od spodu.
Uwadze Nakahary nie umknęło to, jak skutecznie Dazai rozlokowywał siły. Przy żadnej misji nie wykorzystywał wszystkich psów, które miały Zdolności. Ba, prawdziwszym stwierdzeniem byłoby, że ludzie ze Zdolnościami stanowili zdecydowaną mniejszość w każdej grupie uderzeniowej. Jakby byli dodatkowym zabezpieczeniem dla misji, która mogła powieść się bez nich. No i dzięki temu, że było ich niewielu, mieli opcję żeby poćwiczyć wykorzystanie Zdolności w prawdziwej walce. Poziom treningu, którego nic nie mogło zastąpić. W Alcatraz znalazła się Kaguya, on, Akutagawa i kilku innych, ale poza nimi było tam około sześćdziesięciu mafiozów, którzy żadną Zdolnością pochwalić się nie mogli. W tłumkach gapiów stało po jednym, może dwóch Uzdolnionych, w ekipach, które przygotowywały miejsca zbrodni była ich ta sama ilość. Nakahara sam nie potrafił wyobrazić sobie, jaką siłę uderzeniową mieliby, gdyby zebrać wszystkich Uzdolnionych do jednej misji.
Rudzielec szybko otrząsnął się z tych myśli. Nie zamierzał doglądać egzekucji Masao. Wiedział, że to byłoby tylko zmarnowanie czasu, choć wydawało mu się, że może jakaś jego część tego potrzebowała. Jasne, był absolutnie świadom tego, że gdyby Masao miał jakikolwiek kręgosłup moralny i nie bawił się w grę na dwa fronty, nie doszłoby do żadnej z sytuacji, które wyryły mu się w pamięci traumą. Zaskakująco łatwo mu przecież zaufali. Zdawać by się mogło, że Masao był w Mafii od zawsze, ale prawda była taka, że to Mori go przyjął, zupełnie ignorując protokoły, a wtedy Hersztom ta decyzja zdawała się tak nic nieznaczącą, że ją pominęli. Mieli większe ryby, z którymi musieli nauczyć się pływać. Faktem było też to, że Masao robił wszystko żeby wkraść się we względy dosłownie wszystkich.
Nakahara doskonale pamiętał, jak Akiko przytachała nieprzytomnego mężczyznę, gdy ten rzucił się by ją zasłonić przed postrzałem. Po tamtej akcji zaufanie Dazaia do Masao wzrosło niewyobrażalnie. Tak bardzo, że dopuścił go do ochrony osoby, na której brunetowi zależało najbardziej na świecie i praktycznie członka własnej rodziny. I choć Dazai po ataku na Adelaide połączył kropki i wyszedł mu dość jednoznaczy obrazek i tak długo czekał z wykonaniem jakiegokolwiek ruchu. Masao dobrze się maskował, prawie nie kontaktował ze swoimi prawdziwymi pracodawcami. Chuuya poniekąd mężczyznę za to szanował. Być w stanie tak długo ciągnąć taką szopkę i to w miejscu, gdzie ludzie mogliby zabić Cię dosłownie pstryknięciem palców, gdyby się dowiedzieli. Na szczęście Portowej Mafii Masao nie maskował się perfekcyjnie. I z drobnych ochłapów, które za sobą zostawiał, Gin i jej oddział Czarnych Jaszczurek dali radę dotrzeć do prawdy. Dziewczyna składała szczegółowe raporty i robiła wszystko byleby prześcignąć brata. I na swój sposób i w pewnych dziedzinach z pewnością była lepsza, ale Dazai wiedział, że nie sposób ich porównać, bo są niczym woda i ogień. Choć czasami trudno było stwierdzić, które było czym.
A jednak Osamu zdecydował się nie zabijać Masao od razu. Nawet gdy Gin potwierdziła jego podejrzenia, nawet gdy przeprowadziła szczegółowe śledztwo w mieszkaniu bruneta tuż po tym, jak całe, planowane przez wiele dni zabezpieczenia, strzelił szlag. Dazai wiedział, że może chociaż spróbować coś z niego wyciągnąć. I na dobrą sprawę dali. Gin, ryzykując własnym życiem aż za bardzo, za co dostała później solidny opieprz od własnego Szefa, przekazała informację o tym, że zauważyła Dostojewskiego czającego się na ogromnej transportowej łodzi. W pierwszym momencie Osamu solidnie to zaniepokoiło. Nie chciał mieć na głowie ani resztek Gildii, które powoli zbierały się do całości i szykowały do ataku, mimo że Lovecraft wciąż pozostawał w uśpieniu na dnie zatoki niedaleko Kobe.
Nie chciał też babrać się z Aniołami Rozkładu, bo choć byli niewielkim zgrupowaniem, jeżeli postanowiliby zamordować kogokolwiek z rządu, Dazaiowi byłoby to mocno nie na rękę. Tak, jak nie chciał ściągać do Japonii większej ilości europejskich jednostek, bo poza wizytą Gildii było w miarę cicho. Dazai wiedział, że Agata Christie jeszcze go nie obserwuje. Jeszcze nie wygrał jej uwagi, był zbyt malutki i działał na zbyt niewielkim terenie, by osoba jej pokroju zechciała wysłać kogoś ze swojego Zakonu Wieży Zegarowej na przeszpiegi. I choć Dazai cholernie mocno chciał tę kobietę poznać, nie chciał dokładać sobie więcej spraw, niż obecnie miał na głowie. Czasami nawet on wierzył w zbytnie utrudnianie sobie życia.
Gdy jednak Gin zaraportowała również o Gonczarowie, Czterdziesty Drugi Szef Portowej Mafii odetchnął z ulgą. Ze wszystkich nieprzyjemnych opcji, ze wszystkich ludzi, z którymi Fiodor współpracował, ze wszystkich ludzi, którzy mogli stanąć ością w gardle portowych psów, Dostojewski poszedł im niemal na rękę, ciągnąc za sobą jedynie swoje Szczury z Domu Śmierci.
Nakahara nie potrafił tylko zrozumieć dlaczego Dazai postanowił zabić Masao właśnie w tamtym momencie. Jasne, ustalili, z kim mogą mieć do czynienia w najbliższej przyszłości, ale przecież nie była to jedyna informacja, którą mogliby pozyskać. I choć Nakahara nie potrafił zrozumieć motywacji Osamu do takiej decyzji, wierzył w ukochanego i wierzył, że była to najlepsza decyzja, jaką mogli podjąć. I skoro wybrał do tej roli właśnie Akutagawę to znaczyło, że chłopak da sobie z tym radę. I mimo tego, że Masao odegrał naprawdę ogromną rolę w akcjach, które zraniły Portówkę, Nakahara nie czuł wewnętrznego przymusu żeby go zabić. Los mężczyzny po prostu go nie obchodził. Jeśli przestał im być potrzebny albo wyrządzał więcej szkody niż dobra, mogli wyrzucić go niczym popsutą zabawkę. Inaczej jednak sprawa stała z Salvatruchą. I to właśnie w tę stronę więzienia, gdzie przetrzymywali jej członków, się udał, wznosząc wokół siebie tylko barierę, przez którą nie przedzierały się żadne pociski czy uderzenia, więc mógł przeć przed siebie, a tłum rozstępował się przed nim niczym morze przed Mojżeszem.
Gdzieś po drodze Nakahara uznał, że nie potrzebuje karabinu. Jasne, nie był na tyle głupi by po prostu rzucić go gdziekolwiek, komukolwiek pod nogi. I nie była to nawet kwestia jego bezpieczeństwa, a tego, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak cienko przędą finanse mafii. A porządny karabin swoje kosztował. Dlatego zarzucił go sobie na plecy i z lufą wystającą ponad ramię, ruszył przed siebie. Dla członków Salvatruchy przygotował coś lepszego, niż zwykłą, prostą i szybką śmierć z powodu niewielkiej metalowej kulki. Dla niego była to forma terapii. Jasne, chodził grzecznie, czasami z Dazaiem, czasem bez niego, na spotkania z psychiatrą. Jasne, brał leki, które czasami sprawiały, że czuł się tak zmęczony, że zasypiał z głową na kolanach Dazaia, gdy ten planował kolejne akcje, dni czy tygodnie, jednocześnie delikatnie bawiąc się jego włosami i przestając tylko na te krótkie chwile, w których musiał przerzucić kartkę. Jasne, zdarzało mu się zaspać, ale ilekroć była taka sytuacja, Dazai przesuwał wszystkie spotkania czy ogłaszał, że go na nich nie będzie, czy po prostu odbywał je na odległość, opierając o coś tableta i używając bezprzewodowych słuchawek żeby tylko nie obudzić ukochanego. I jasne, Nakahara czuł się lepiej. Powoli miał wrażenie, że dzięki staraniom Dazaia i sztabu ludzi, wychodził na prostą po traumie, którą przeżył. I dlatego ustalił sobie, że zabicie Salvatruchy będzie ostatnim elementem jego terapii. Zemstą za wyrządzoną mu krzywdę.
Hayato gwizdnął na dwoje innych ludzi, którzy z wysoko uniesionymi karabinami ruszyli za nim, gdy chłopak szedł dosłownie dwa kroki za Nakaharą. Nie zamierzał się wcinać. Dostał od Dazaia jasne instrukcje. Interweniować tylko w razie największej potrzeby. Mieli stać i przyglądać się wszystkiemu nawet jeśli Nakahara dostawałby od członków Salvatruchy manto. Mieli go tylko uchronić od śmierci lub wyprowadzić z pola walki, gdyby miał atak paniki. Gdy Hayato pierwotnie usłyszał ten rozkaz, nie do końca wiedział, co powinien powiedzieć. Nie spodziewał się, że Osamu pozwoli wyrządzić krzywdę ukochanemu. Dazai wytłumaczył mu jednak, że są przypadki, w których trzeba coś stracić żeby coś zyskać. I wierzył w Nakaharę tak mocno, że po prostu wiedział, że nawet jeśli chłopak kilkukrotnie oberwie, może nawet będzie wymagał gipsu, to podniesie się i ze wściekłością, która gromadziła się w nim przez tyle czasu, zaatakuje z podwójną siłą. Dazai wyznaczył bardzo szerokie granice siatki bezpieczeństwa tylko i wyłącznie dlatego, że znał możliwości rudzielca, kochał go i wierzył w niego. I chciał dla niego jak najlepiej. Nawet jeśli kosztowałoby go to podbite oko, rozciętą brew czy złamaną rękę.
Nakahara rozpoznał swój cel bez problemu. Aktywował Drugie Źródło, tak, jak wielokrotnie w czasie treningów z Dazaiem i przygotował się do ataku. Wiedział, że da radę sam to ogarnąć i porzucić Zdolność nim jego organy wewnętrzne ucierpią za bardzo. Przećwiczyli to więcej razy, niż chciałby zliczyć. Kątem oka dostrzegł stojącego w pełnej gotowości Hayato i uśmiechnął się lekko. Doceniał troskę Osamu. Podszedł do Salvatruchy tak spokojnym krokiem, jakby był na spacerze w lesie, a nie na środku pola walki, uśmiechając się szeroko. Widział ich zdezorientowane, pełne kpiny miny, które zmieniły się w wyraz absolutnego przerażenia, gdy zaatakował ich pierwszą kulą, która rozrzuciła ich w obrębie kilku ładnych metrów. Tuż po tym stworzył dookoła nich kopułę, przez którą nikt nie mógł ani wejść, ani wyjść, a kilku więźniów solidnie spaliło sobie ręce, łokcie czy przedramiona, próbując uciec. Nakahara nie zamierzał odpuścić im jednak tak łatwo.
Rzucił jeszcze kilkoma kulami, uśmiechając się coraz szerzej i ciesząc przerażeniem, jakie wzbudził używając tylko kilku trików. Napawał się ich strachem, w duszy ciesząc się i pamiętając, że on bał się równie mocno. Nie zabijał ich na raz. Zdecydowanie nie. Uciekali przed nim, na granice strefy, którą stworzył, a on swobodnie chodził po środku, obkręcając się wokół własnej osi i na głos wyliczając, czyja jest następna kolej by spotkać się ze stwórcą. I nawet gdy już wybrał, nie skręcał im po prostu karków. To byoby zdecydowanie zbyt proste. Dzięki zwiększonej grawitacji łamał im nogi, ręce. Sprawiał, że krew wypływała im z oczu, nosa i uszu, kiedy skupiał się na ich ogranach wewnętrznych. Uśmiechał się, gdy kładł inny nacisk grawitacji na mięśnie i na kości, sprawiając u torturowanych wrażenie, że mięso żywcem im od tych kości odchodzi. Unosił ich w powietrze, sprawiał, że przez chwilę chodzili po suficie, choć trudno nazwać chodzeniem szorowanie twarzą po najbliższej nawierzchni. I dopiero gdy czuł pełną satysfakcję i gdy widział przerażenie wymalowane na twarzy tych, którzy jeszcze nie pożegnali się z życiem, dopiero wtedy ich zabijał. Zrzucając z wysokości, skręcając karki, przygniatając grawitacją czy ściskając płuca tak, by nie mogli oddychać.
Gdy skończył, opadł na kolana mniej więcej w tym samym momencie, w którym strefa, którą stworzył, rozproszyła się. Na więziennej posadzce leżało kilkadziesiąt trupów, a on klęczał wśród nich z najbardziej przepełnionym ulgą i spokojem wyrazem twarzy, jaki Hayato kiedykolwiek widział u kogokolwiek. Nakahara wiedział, że przesadził. Czuł to zwłaszcza wtedy, gdy sam zaczął kasłać krwią. Nie zamierzał jednak przestać i doprowadził się do stanu, w którym po prostu opadł bezwładnie na ziemię niczym worek ziemniaków, nim Hayato, który z opóźnieniem zrozumiał, co się dzieje, zdążył do niego podbiec i go złapać. Ninomyia ogłosił czas odwrotu i przywołał do siebie dziesięciu ludzi, z których część chwyciła nieprzytomnego rudzielca żeby go przenieść, a reszta ochraniała go dookoła, blokując wszelkie zbłąkane pociski. Gdy portowe psy opuściły więzienie, Kaguya ochraniana przez Akutagawę skoczyła jeszcze błyskawicznie by uwolnić strażników i uciekli, rozpływając się w ciemności nocy, nie pozostawiwszy za sobą żadnego śladu. Ani żadnego żywego więźnia. Strażników chyba czekał niechciany i nieprzewidziany urlop.
Dazai martwił się o wszystkie misje. Gdy nie dostawał raportów mógł tylko zakładać, że wszystko szło zgodnie z planem, ale w tamtej chwili był skłonny oddać życie byleby upewnić się, że z Nakaharą wszystko było w porządku. Nie pokazywał tego jednak po sobie, tak jak nie przeszkadzał funkcjonariuszom, którzy ranni i zmęczeni wrócili z akcji. Telefon milczał jednak w sprawie rozrób w Alcatraz i nie odezwał się w tej sprawie aż do rana. A gdy minęło czterdzieści osiem godzin, Dazai, wylewnie żegnając się ze wszystkimi i robiąc z siebie istny cyrk, opuścił komisariat. Spodziewał się, że ktoś przyjdzie go odebrać, ale gdy zobaczył, na kogo padło, nie potrafił powstrzymać się od krótkiego śmiechu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top