P. CXLIX / NIE MARNUJ SIŁ
Strzały dobiegały z każdej możliwej strony. Zupełnie, jakby Yakuza otoczyła Biurowiec w odległości kilku przecznic od niego i powoli szła w jego stronę, chcąc najpierw wyeliminować główne zagrożenie, jakim była Portowa Mafia, a dopiero potem zająć się resztą miasta. Zadziwiająco logiczne działanie, jak na nich. Zwłaszcza, że doskonale wiedzieli, jak wykurzyć Portowe Psy. W końcu wszyscy starali się zmienić ludzki pogląd na ich organizację. Starali się przedstawić od tej lepszej strony, wesprzeć miasto, pomóc mu się rozwinąć. I szło im nawet dobrze, aż jakiś idiota uznał, że zacznie wojnę.
- Seyia, znajdź sobie jakieś bezpieczne miejsce względnie wysoko i obłóż Lustrzanym Wymiarem budynki mieszkalne. Spróbujemy ograniczyć straty wśród cywili - zarządził Dazai, wkładając słuchawkę od komunikatora do ucha. - Kishio, Twoja Zdolność Nekromanty nam się przyda, musisz tylko prześlizgnąć się za linię wroga. Ozaki, Harada weźcie południową część, Endoki, Poughi wy lećcie na zachód, a Fujimoto i Shizuki niech ogarną północ. My z Nakaharą i Eleven zajmiemy się wschodem - zarządził Dazai, sprawdzając dokładnie broń, którą ze sobą brał i kątem oka obserwując ukochanego, który robił dokładnie to samo.
- Mam włączyć do akcji policję? - spytał Harada rzeczowo.
- Nie. Na razie nie. Jeśli sprawy wymkną się spod kontroli to tak, ale nie chcę niepotrzebnie narażać życia cywili - uznał Osamu, opuszczając zbrojownię i kierując się do recepcji, gdzie uzbrojeni po zęby czekali na niego członkowie Eleven, a także ku jego zdziwieniu Akutagawa i Atsushi. - Tylko pamiętajcie. Wybijamy Yakuzę. Jak da radę to ogłuszamy i aresztujemy do przesłuchań jeśli ktoś wyda Wam się wystarczająco ważny. Chronimy mieszkańców. Jak się dowiem, że ktoś tu uznał ofiary poboczne za akceptowalne to przysięgam, że zesra się na treningu - ostrzegł Dazai spokojnie.
Wyszli na ulice miasta zadziwiająco wyluzowani. Jasne mieli broń w gotowości, ale początkowo jedynie spokojnie szli. A gdy ulice zalała fala czarnych płaszczy, Yakuza na chwilę wstrzymała ogień. Wyglądało to po przekomicznie, gdy po jednej stronie stała garstka dziesięciu ludzi, a naprzeciw nich stała dosłownie cała armia. A jednak Dazai nie martwił się o to, kto wyjdzie z tego starcia zwycięsko. Musiał jednak poczekać na znak od Seyii, że dziewczyna zabezpieczyła, co mogła. O tyle dobrze, że ludzie po pierwszej fali uderzenia zorientowali się, że nie chcą jednak umierać, więc pochowali się w domach.
- Nie taki mieliśmy układ - krzyknął Dazai, trzymając dłonie w kieszeniach płaszcza. - I na pewno nie dostaliście zgody na wejście do miasta. A już na pewno nie w takim wydaniu.
- Uznaliśmy, że ten układ nam nie pasuje. Więc weźmiemy siłą, co powinno być nasze - odpowiedział mu jeden z ludzi Yakuzy, choć Dazai nie potrafił stwierdzić, który to był konkretnie.
- Ostatnia szansa na wycofanie się - oznajmił brunet spokojnie. - Jeśli jesteście tutaj tylko dlatego, że pewien rudy, rozwydrzony dzieciak Wam powiedział, że atak to dobry sposób to mogę Was zapewnić, że Was okłamał. Gość nie gra z Wami w jednej drużynie. Strzela tam, gdzie mu bliżej. Możemy się jeszcze jakoś dogadać. Ukarzemy Was za Wasze czyny, ale jeśli wycofacie się teraz to większość z Was dożyje jutra. W przypadku ataku jestem pewien, że nie mogę tego zagwarantować.
~ Szefie, gotowe - odmeldowała się Seyia, dysząc ciężko, a Dazai rozglądając się dał radę zauważyć, że fasady niektórych budynków nieco mienią się od słońca.
Nakahara w swojej słuchawce usłyszał dokładnie to samo. Nie spojrzał na Osamu. Patrzył jedynie na wroga. Czuł, że musi się wyżyć. Musi pozbyć nadmiaru negatywnych emocji po ostatnich wydarzeniach. Że może jeśli wciągnie się w wir walki to da radę uporządkować swoje myśli i podejść do rozmowy z ukochanym na spokojnie.
- Nie powstrzymuj mnie - oznajmił jedynie rudzielec, na co Dazai wzruszył ramionami.
- To nie rób sobie krzywdy - skomentował jedynie brunet, aktywując swoje Drugie Źródło, gdy przedstawiciele Yakuzy coś jeszcze mówili.
Czarne wstęgi pomknęły w cieniu przez całą długość ulicy i niezauważone owinęły się wśród niektórych ludzi. Nakahara, widząc kątem oka lekkie skinięcie głową Dazaia, również aktywował swoje Drugie Źródło i wystrzelił z miejsca, w którym stał, jak z procy. Po raptem kilku sekundach stał w samym środku szturmującej grupy, otoczony czerwoną poświatą i z szaleństwem malującym się w oczach. Tych kilku przedstawicieli Yakuzy, którzy zdążyli choćby unieść broń żeby spróbować się obronić, śmierć dopadła niespodziewane. Czarne Wstęgi Dazaia zamieniły ich w kupkę pyłu. A Nakahara, znajdując się na środku sceny, wypuścił z siebie wszystkie emocje. Ogromna, cholernie silna fala grawitacji zmiotła ludzi stojących w promieniu ładnych dziesięciu metrów od niego tak bardzo, że albo została z nich miazga leżąca na ulicy, albo wbiło ich w okoliczne budynki.
Osamu pozwolił swojej Zdolności na działanie samoistnie. Wiedział, że nie musi skupiać się na tym, co wyczynia jego Drugie Źródło. Już raz przecież go uratowało. Zamiast tego, chwycił broń i spokojnie idąc w stronę rozszalałego ukochanego, eliminował kolejnych ludzi, którzy albo próbowali uciekać, albo zaatakować Nakaharę. Cała jego jednostka ruszyła na jego znak i walka rozgorzała na dobre. Zdolności latały dosłownie wszędzie, tak zresztą jak i trupy. Porozdzielali się. Stali parami, czasem trójkami, pilnując nawzajem własnych pleców, ale nie stanowili już jednolitej jednostki. I dobrze. Doskonale wiedzieli, w jaki sposób pracuje im się najlepiej i Dazai nie zamierzał w to ingerować.
Sam natychmiast zajął miejsce tuż przy Chuuyi, który jedynie spojrzał na niego ze złością, ale zaakceptował jego obecność. Nakahara robił rozwałkę absolutną. Korzystał ze swojej zmiennej grawitacji i atakował bez powstrzymywania się. Spowolnił go dopiero postrzał w bok, który poczuł zdecydowanie za późno, a który zabolał go cholernie mocno. Wstęgi Dazaia zabijały same z siebie, zawsze atakując z ukrycia, a on sam przechadzał się spokojnie, strzelając do ludzi i czasem mocno niechętnie angażując się w walkę wręcz. Z pewnej rutyny wyrwało go dopiero oberwanie z kolby karabinu w twarz.
Kawałek dalej Akutagawa i Atsushi też radzili sobie w miarę dobrze. Chronili się nawzajem, co rusz przepychając i zderzając, cudem unikając postrzału. A jeszcze dalej dokładnie to samo robiły pozostałe grupki. I jasne, z czasem zostali ranni. Czy to drobne przecierki, czy rany postrzałowe, czy złamane kończyny. Po skrajnie rannych wybiegał zespół, który natychmiast odciągał ich do Biurowca i natychmiast odkładał na stół operacyjny pod skalpel doktorów. A na miejsce rannego natychmiast pojawiał się ktoś inny, nowy, świeży i gotowy do akcji. Bo jakby nie patrzeć, Portowa Mafia w pierwszym rzucie nie wystawiła nawet jednej dziesiątej swoich sił. A w ostatecznym rozrachunku nawet jednej czwartej.
I wszystko wydawało się, że idzie pięknie. Że nie może pójść źle. Jasne, Drugie Źródła wyniszczały swoich użytkowników i zarówno Dazai, jak i Chuuya wyglądali, jakby przeszli piekło. Z masą własnych ran, z ogromem ilości krwi wrogów na swoich ciałach, w podartych od walki ubraniach, chwytający każdą sposobność do walki i każde jej medium. Aż Dazai zbyt późno zorientował się, że ktoś mierzy do Nakahary. Nie miał pewności, czy jego Drugie Źródło zadziała. Jedyne, czego był pewien, to że nie może porzucić niczego nieświadomego ukochanego. Więc wskoczył na tor pocisku, próbując złapać pocisk, który przy swojej obecnej trajektorii na miejsce docelowe wybrał sobie jego serce. I padając od siły uderzenia i ze zmęczenia, przypadkiem złapał rękę Chuuyi, dezaktywując jego Zdolność.
Nakahara potrzebował kilku chwil żeby ogarnąć, co dzieje się dookoła niego. Nagle dookoła nich znalazło się kilkanaście czarnych płaszczy, którzy ich ochraniali, choć patrząc na dobijane resztki Yakuzy, nie było to zbyt potrzebne. Dopiero widok leżącego na ziemi Dazaia, pokrytego zdecydowanie zbyt dużą ilością krwi, dał radę zmrozić mu krew w żyłach. Zwłaszcza przez pryzmat ich ostatniej rozmowy. Tej durnej kłótni, którą mogli sobie darować. Nakahara nie potrafił sobie wyobrazić, że ostatnie słowa, które mógłby wypowiedzieć w stronę ukochanego byłyby tak przepełnione złością.
Dlatego rudzielec rzucił się na kolana tuż obok ukochanego i delikatnie uniósł jego głowę tak, by ułożyć ją sobie na udach. Nawet nie próbował zmusić Dazaia do otwarcia dłoni, do rozluźnienia się. Wrzasnął, że potrzebują medyka i w pełni skupił się na brunecie. Czule przeczesywał jego włosy, gadając coś od rzeczy żeby tylko utrzymać Osamu wśród przytomnych, żeby wytrzymał do momentu pojawienia się pomocy, a w którymś momencie po jego policzkach zaczęły spływać łzy.
- Chuu... - zaczął słabo Dazai, unosząc rękę żeby otrzeć twarz rudzielca i czule pogładzić go po policzku.
- Ej, ej gnido, nic nie mów - odparł drżącym tonem Nakahara, delikatnie odsuwając włosy z twarzy ukochanego i próbując nie pokazać po sobie przerażenia, choć jego uśmiech w tamtej sytuacji był karykaturalny. - Zaraz powinna się tu zjawić jednostka medyczna, wytrzymaj jeszcze chwilkę.
- Przepraszam, że Cię okłamałem. Niezależnie od motywów. Nie powinienem był - oznajmił przerywanym głosem Dazai, uśmiechając się słabo.
- Nic się nie stało skarbie. Rozumiem. Naprawdę rozumiem - przyjął przeprosiny rudzielec, nerwowo rozglądając się za tymi cholernymi medykami, których jak na złość nigdzie nie było widać.
- Naprawdę? - spytał Osamu łamiącym się głosem.
- Tak, tak, naprawdę. Rozumiem czemu to zrobiłeś. A teraz cicho, nie marnuj sił - odparł Chuuya, ściskając ramiona ukochanego i siedząc w absolutnym przerażeniu, że przecież Dazai wydawał się nieśmiertelny, a teraz umierał na jego kolanach. I to po próbie uratowania jego samego, mimo tej całej niepotrzebnej kłótni.
- O to dobrze - skomentował to absolutnie normalnym, zdrowym tonem Osamu, na co Chuuya spojrzał na niego, jakby urwał się z choinki. Dazai w końcu otworzył pięść, którą trzymał przy sercu i oczom rudzielca ukazała się kupka prochu, w którą zamienił się pocisk, który to niby rzekomo podprowadził bruneta na sam skraj śmierci. - Aktywowałem Drugie Źródło na czas - usprawiedliwił się z wybitnie szczeniackim uśmiechem. - Ale cieszę się, że podziałało i mi wybaczyłeś Chuu!
Nakahara spojrzał na ukochanego takim wzrokiem, jakby sam chciał w nim umieścić jakiś nabój. Albo cały magazynek. I pomyśleć, że ten debil zaaranżował całą tę szopkę tylko po to, by wymusić na nim pogodzenie się. No bo jak mógłby mu tego odmówić, kiedy myślał, że Dazai był umierający? Jasne, mogli się kłócić, mógł nawet szantażować chłopaka, że go zostawi, ale prawda była taka, że Chuuya nie wyobrażał sobie bez tego idioty życia i w momencie, gdy był święcie przekonany, że to życie jest zagrożone, nieomal postradał zmysły ze strachu.
Teraz jednak, gdy okazało się, że Dazaiowi nic absolutnie nie jest, Nakahara wstał nagle, zrzucając głowę ukochanego ze swoich ud tak gwałtownie, że Osamu niezbyt delikatnie zarył nią o jezdnię. Chuuya założył ręce na piersiach i spojrzał z góry na bruneta, zirytowany do granic możliwości.
- Czy ty możesz przez jebane pięć minut nie zachowywać się jak dziecko? Wiesz, jak mnie zestresowałeś? - spytał dość nieciekawym tonem, przepełniony nową falą złości. Na Dazaia za tę całą szopkę i na siebie, że tak łatwo dał się temu idiocie podejść.
Osamu wstał, masując obolały tył głowy i spojrzał na ukochanego z rozczulonym uśmiechem. Cóż mógł poradzić, że Chuuya był uroczy, gdy się gniewał. Przez krótki czas i w mało ważnych sprawach oczywiście.
- Tak między bogami a prawdą - oznajmił Dazai, strzepując część pyłu z czarnego płaszcza, choć nijak nie poprawiło to jego stanu. - to zasłoniłbym Cię nawet gdybym nie miał pewności, że przeżyję.
Nakahara nawet nie miał siły tego skomentować, ale jego opadające w geście załamania ramiona chyba wyraziły więcej, niż tysiąc słów. Stali wśród absolutnych zgliszczy z taką ilością broni i trupów dookoła, że nie mógł wyobrazić sobie mniej romantycznej sceny. A jednak słowa Osamu i prawda, która była w nich zawarta, a której nie mógł zaprzeczyć, dały radę zmienić coś w jego postawie. No bo jasne. Dazai był idiotą. Śmiał się w nieodpowiednich momentach, czasami robił coś nieprzemyślanego, a raz czy dwa zdarzyło mu się nawet skłamać. Ale Dazai był też najzwyklejszym na świecie człowiekiem, który po prostu robił wszystko, co uznał za najlepsze, dla osoby, którą kochał. I Chuuya zdawał sobie sprawę z tego, jak ogromnego farta ma, że to właśnie on znalazł się na tym piedestale.
- No ja Cię po prostu nienawidzę czasami - oświadczył Nakahara wciąż próbując zachować pozory.
- Kochasz mnie - skontrował to Dazai z zadziwiającą lekkością i pewnością siebie.
- Jesteś skończonym idiotą - wytknął mu rudzielec, choć oprócz złości w jego głosie pojawiło się pewne rozczulenie. Ewidentny znak, że powoli wcześniejsze zachowanie zostało Dazaiowi wybaczone.
- Ale idiotą, który Cię kocha - zauważył Osamu, wzruszając ramionami, jakby to była jego ostatnia linia obrony.
- Ludzie naprawdę nie lubią Twojej twarzy, wiesz? - spytał delikatnie rudzielec, delikatnie przesuwając palcami po zranionej twarzy ukochanego.
- Ale podobno twierdzisz, że blizny dodają charakteru, nie? - odpowiedział pytaniem na pytanie Dazai, nieco zaczepnie.
I to wystarczyło. Nakahara stanąwszy na palcach pocałował ukochanego, wplatając palce w jego włosy i uniemożliwiając mu zakończenie tego pocałunku. Osamu też nie zwlekał i objął niższego od siebie chłopaka tak, jakby był całym jego światem. Mogli pozwolić sobie na chwilę nieuwagi. W końcu właśnie wygrali bitwę. I przeżyli. Ciężko ranni, ale przeżyli. A to, że Dazai miał wrażenie, że ta potyczka będzie ostatnim gwoździem do ich trumny to była zupełnie inna kwestia, o której na razie nie zamierzał nawet myśleć.
- Masz dziwne poczucie romantyczności - oznajmił ze śmiechem Nakahara, zauważając, że praktycznie cała ulica pokryta jest krwią. Tak jak i oni zresztą. Własną, cudzą. Nie odsunął się jednak, a wręcz przytulił do wyższego chłopaka.
- No mówił mi to parę razy taki jeden - odparł Dazai równie radośnie. - Ale na kolację i kwiaty możesz liczyć dopiero po opatrzeniu ran.
Osamu zarządził, by najbardziej ranni stawili się natychmiastowo na piętrze medycznym, gdzie sam zresztą zaczął kuśtykać, wspierając się na Nakaharze i vice versa. Ci, którzy nie ucierpieli zbytnio, a była ich ku zdziwieniu wszystkich ogromna rzesza, zaczęli organizować zbiórkę trupów. Na ulice wyjechało parę czarnych półciężarówek, które powoli były zapełniane niezbyt delikatnie wrzucanymi do nich zwłokami. I tylko Ozaki, zirytowana do granic możliwości, kuśtykając, wróciła do Biurowca żeby się przebrać i udać na komisariat policji. No bo ileż ona będzie miała z tego papierkowej roboty.
- Podstawcie mi te półciężarówki pod komisariat za trzy godziny, jasne? - oznajmiła, dając czas bardziej sobie na przygotowanie się, niż im na realne posprzątanie tego bałaganu.
Bo jakim wyzwaniem dla Portowej Mafii było posprzątanie w try miga jednego miejsca rzezi?
No żadnym.
Przecież mieli na to procedury.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top