P. CLXXVIII / ROSYJSKA RULETKA PO PIJAKU
Krótkie odautorskie:
Hej Miśki! I oto nadszedł rozdział, na który bardzo długo czekałam. Mam nadzieję, że Wam się spodoba! Miłego czytania!
PS. Nie płacę za chusteczki ani psychologów (z dwoma wyjątkami na chusteczki).
#Morrigan_Out
Stwierdzenie, że Nakahara sobie nie radził, byłoby niedomówieniem roku. I to jednym z tych większych. Z jednej strony niby czuł się przygotowany na śmierć Dazaia, bo jakby nie patrzeć, chłopak go przed nią ostrzegał. Był też przygotowany na własną śmierć. Naprawdę wiele rzeczy dałoby radę tak naprawdę przejść poniżej jego radaru, nie wzbudzając jakichś większych emocji. Po prostu nigdy nie spodziewał się, że przyjdzie taki dzień, który będzie musiał jakoś przeżyć bez ukochanego. Zawsze zakładał, że albo dożyją spokojnej starości razem, albo obaj zginą w czasie misji. Nie spodziewał się tylko, że Osamu zostanie zabrany mu w tak brutalny i nieludzki sposób. Że będzie musiał na to patrzeć, nie mogąc nawet się pożegnać, nie mogąc nic zaradzić.
Chuuya nie pamiętał, co ostatniego powiedział do Dazaia. Do tego żywego Dazaia. Nieważne, jak bardzo próbował sobie przypomnieć, nieważne, jak bardzo darł się na znajdujących się dookoła niego ludzi, po prostu nie potrafił. Wtedy wydawało mu się to takie błahe. To miał być zwyczajny dzień. Ot, kolejny dzień w pracy, kolejny dzień planowania. Czy mógł to jakoś przewidzieć? Czy Dazai zachowywał się jakoś inaczej, niż zwykle? Czy może czegoś nie zauważył, co mogło zmienić przyszłość, którą Osamu uważał za nieuniknioną? Miliony pytań kłębiły się w głowie Nakahary, ku jego coraz większej irytacji wciąż pozostając bez odpowiedzi. I ku zmniejszonemu bezpieczeństwu ludzi dookoła niego.
Jedną z pierwszych osób, które próbowały porozmawiać z rudzielcem tuż po nieszczęsnych wydarzeniach tego dnia była Yosano. Przyszła do niego, gdy siedział skulony pod prysznicem w apartamencie swoim i Dazaia w budynku Zbrojnej Agencji Detektywistycznej, nie dopuszczając do siebie prawdy. Ukucnęła, delikatnie odgarniając mu włosy z twarzy i uśmiechnęła się pocieszająco. Jasne, ona też miała swoją żałobę do przeżycia. I jakaś część Nakahary to rozumiała. Tyle, że większość duszy chłopaka było pewne, że nikt nie przeżywał tego w taki sposób, co on. Nikt tak bardzo nie kochał Dazaia. Nikt nie był tak od niego zależny, nie wiązał z nim swojej przyszłości, spokoju czy szczęścia. Dazai był przy Chuuyi w jego najlepszych momentach, gdy awansował, rozwijał się czy łapał coraz to nowsze zainteresowania, ale był też przy nim w najgorszych momentach, gdy nie potrafił pozbierać się po gwałcie, gdy zostawał ranny, gdy odrzuciła go własna rodzina. Jasne, Dazai nie był bez wad, ale Chuuya mógł na niego liczyć zawsze i wszędzie i miał pewność, że brunet nigdy nie będzie nawet próbował go oceniać, a raczej zaakceptuje z całym bagażem. Niezależnie od tego, ile krwi miał na rękach, czy jakie nowe zwierzątko postanowił zaadoptować.
Dlatego, gdy lekarka próbowała go pocieszyć, nie wytrzymał. Wybuchnął, zupełnie się nie kontrolując i przypadkiem za sprawą swojej Zdolności posłał ją przez pół pokoju, gdzie zatrzymała się dopiero na ścianie. Czerwona poświata, która unosiła się w niemal całym apartamencie skutecznie zdołała zniechęcić kolejne osoby do podjęcia jakichkolwiek prób rozmowy z Chuuyą.
Nakahara nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak musiał się czuć Dazai w swoich ostatnich chwilach. Zmuszony do klękania przed ludźmi, którzy grozili wszystkiemu, co było dla niego ważne i schowania dumy, która tak go zawsze rozpierała. Sam, opuszczony, bez wsparcia. Musiał wygłosić swoją ostatnią mowę, ostatnie przeprosiny i ostatnie wyznanie miłości do tak naprawdę pustej ulicy tylko po to żeby Christie mogła znów zabawić się z czasem swoją Zdolnością i pokazać tę rzeczywistość Nakaharze wiele godzin później, gdy ona sama była już bezpiecznie poza ich zasięgiem.
I najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miał z kim dzielić tego bólu. Jasne, cała Portowa Mafia opłakiwała Dazaia i pozostałych, ale to nie byli ludzie, na których się wspierał. Nie byli jego podporami tak, jak był nią ukochany. Niby Shuuji warował pod jego pokojem jak pies, ale przez ostatnie wydarzenia nie czuł się z bratem na tyle blisko, by dopuszczać go do siebie w chwili największej słabości. Nawet jeśli powoli zaczęli naprawiać swoją relację. O matce nawet nie pomyślał. Nakahara czuł się sam, jak nigdy w życiu i czuł się tak cholernie bezsilny, że najchętniej rozpadłby się na milion kawałeczków i już nigdy nie pozbierał. Tak, jak rozpadło się jego serce.
Choć Nakahara tak naprawdę w pierwszym momencie nie chciał uwierzyć, że Dazaia mogło zabraknąć. Jasne, gdy cała scenka rozgrywała się przed jego oczami to był przerażony, jak nigdy wcześniej, ale później przecież uparł się żeby przeszukać całe pieprzone miasto w poszukiwaniu ukochanego. Sterroryzował własnych ludzi tak, że nikt nawet nie próbował przemówić mu do rozsądku, a wszyscy rozpierzchli się, jak najszybciej mogli. Spokojnie, choć ze ściśniętym sercem dał radę wrócić do nowego lokum. I dopiero tam dopadła go przygnębiająca beznadzieja, z którą nie potrafił walczyć. Z którą nie miał siły walczyć. No bo dla kogo miał żyć w takiej sytuacji?
Łzy przyszły o wiele później. Pomieszczenia wydawały się zbyt ogromne i nawet nie chciał myśleć o konieczności dostania się do własnego domu, który nigdy wcześniej nie wydawał mu się tak obcy. Tam, w tych czterech ścianach, wciąż trwało szczęśliwe życie. Wciąż ostatnim wspomnieniem był spędzony wspólnie poranek, gdzie ślizgali się w puchowych skarpetkach po panelach w rytm muzyki z Pulp Fiction po tym, jak Dazai w końcu nauczył się całego tego tańca tylko dlatego, że Nakahara go uwielbiał. Tam wciąż były rzeczy Dazaia, ich wspólne zdjęcia. Tam pomieszczenia wciąż były przesycone jego obecnością czy zapachem. Nakahara wiedział, jak obco by się tam czuł. Miałby wrażenie, że narusza czyjąś prywatność. Że to nie jest już jego miejsce. Bo jak mogło być, skoro Dazaia już w nim nie było?
Dlatego, cudem unikając kolejnego ataku paniki, gdy zaczął mierzyć się z rzeczywistością, po tym, jak ostatni nieomal zrujnował cały apartament, bo wyzwolił jego Zdolność, Nakahara zaszył się pod prysznicem. I siedział tam nieprzerwanie, z kolanami podciągniętymi pod brodę i obejmując je rękoma, w głębi duszy licząc, że Dazai zaraz przyjdzie i to wszystko okaże się żartem, a on będzie mógł na niego nawrzeszczeć, obrazić się, a koniec końców mu wybaczyć. Tylko, że mijały godziny, pojawiła się Yosano, pojawiły się pielęgniarki, które chciały sprawdzić jego stan, ale nie dał się wyciągnąć spod tego pieprzonego prysznica, niezależnie od tego, jak bardzo twierdziły, że jest w szoku i że ktoś powinien się nim zająć.
W którymś momencie ktoś przyniósł mu czarny płaszcz Dazaia. Nakahara nie zwrócił nawet uwagi na szczegóły. Ot, był gdzieś wbity na jakimś palu gdzieś w mieście. Rudzielec rzucił się po skrawek podartego materiału, nie bacząc na to, że ubrudzony jest krwią i przytulił do piersi, jakby to była najcenniejsza rzecz świata. Płaszcz, mimo że absolutnie zimny, wciąż pachniał Dazaiem. Wciąż dawał Nakaharze resztki nadziei, że jego ukochany przeżył. Bo jak mógłby nie? W sensie jasne, stawali przeciwko Christie, ale tu mowa była o Osamu. O nieśmiertelnym Osamu, który miał rzucić mu świat do stóp.
Jednak mijały godziny i nic się nie zmieniało. Tylko raz ktoś przyszedł z raportem, że przeczesali całe miasto i nie znaleźli żadnego śladu po Dazaiu poza ogromną plamą krwi w centrum miasta. Plamą, którą sprawdzili i zgodziła się z typem krwi, który miał Osamu, a szefowa działu truposzy odtworzyła przebieg zdarzeń, potwierdzając, że to na pewno krew Czterdziestego Drugiego Szefa.
Nakahara został Czterdziestym Trzecim, ale chłopak, który próbował go o tym uświadomić, bardzo szybko wyleciał przez okno. I zaliczył całkiem niezły lot nim Chuuya opamiętał się na tyle, by odstawić go względnie nieuszkodzonego. Ważne, że przekaz był jasny. Rudzielec nie życzył sobie takich tekstów. W pierwszym momencie chciał też kazać ludziom rzucić się w pościg za Christie. Chciał pomścić ukochanego, pokazać tej angielskiej suce, że nie może tak po prostu wparować do jego życia i go zniszczyć, jakby zdmuchiwała domek z kart. Wiedział jednak, że Zakon Wieży Zegarowej doszczętnie zniszczyłby Portową Mafię. Udowodnili, że są w stanie to zrobić bez najmniejszego problemu. I gdyby Nakahara wysłał ludzi w pościg, tylko skazałby ofiarę Dazaia na pójście na marne. W końcu to jego śmierć zagwarantowała im bezpieczeństwo i przeżycie.
Tyle, że godziny zmieniały się w dni. I początkowo Nakahara nawet się trzymał. Jasne, był kulką nieogarniętego bajzlu i warczał na każdego, kto tylko do niego podszedł, a na dodatek nie ruszał jedzenia, które podstawiano mu pod drzwi, ale nie przejawiał tendencji samobójczych czy zagrażających ludziom dookoła niego. No poza tymi paroma wybuchami, gdzie jego Zdolność pokazała podwładnym nowe znaczenie słowa „grawitacja". Praktycznie też zrezygnował ze snu, bo nieważne jak bardzo próbował odpłynąć w nieświadomość, żeby choć przez chwilę nie pamiętać o rzeczywistości, w której musiał żyć bez ukochanego, jego ciało mimo ogromu zmęczenia nie pozwalało mu na to.
Tyle że, no właśnie. Przecież nie musiał.
W końcu z cierpkim uśmiechem Nakahara podjął decyzję. Wyczołgał się spod prysznica, choć zajęło mu to zdecydowanie zbyt wiele prób i podtrzymując się możliwie wszystkiego po drodze, dotarł jakoś do kuchni. Usiadł na chwilę przy stole, mrużąc oczy i orientując się, że może siedzenie przez tak długi czas w absolutnym półmroku nie było tak dobrą opcją. Zwłaszcza, gdy słońce aż tak mocno raziło go po oczach. Niestrudzenie wyjął jednak cały zapas alkoholu, który mieli w szafkach, a trzeba przyznać, że mało tego nie było. W końcu tutaj trzymali najlepsze roczniki na okazje oblewania czegokolwiek. Musiał się wracać po parę razy, między stołem a szafkami, biorąc po kilka butelek na raz, ale koniec końców na stole i dookoła niego stanęło paręnaście, jak nie parędziesiąt win, whiskey, wódek i szampanów.
Po krótkim przeszukaniu sypialni Nakahara odnalazł w niej rewolwer, w niewielkiej zbrojnej szafeczce, w której trzymali zdecydowanie za dużo broni. Cóż, żadna inna się nie nadawała, więc rudzielec nawet nie raczył na nie spojrzeć. Bawiąc się obrączką na palcu uśmiechnął się słabo, choć pierwszy raz od śmierci Dazaia szczerze. Otworzył magazynek rewolweru i wysypał na stół wszystkie naboje, które odbiły się od blatu z metalicznym brzdękiem po czym z uśmiechem wybrał jeden z nich, przez chwilę obserwując, jak gładka powierzchnia odbija światło dnia, by ostatecznie umieścić pojedynczy nabój z powrotem w magazynku.
Chuuya odłożył broń na stół i odkorkował pierwszą butelkę wina, która stała najbliżej. Chciał opróżnić ją jednym haustem, ale daleki był od osiągnięcia tego. Nie delektował się winem tak, jak robił to normalnie. Po prostu chciał odpłynąć. Chciał dodać sobie odwagi. A przede wszystkim, chciał znowu być razem z ukochanym. Mocno pomogły mu w tym dwa fakty. Po pierwsze, nigdy nie miał mocnej głowy i nawet ta jedna butelka dała radę zamącić mu obraz, a po drugie, nie jadł od paru dni. A wszyscy wiedzą, że to najprostsza droga do ergonomicznego nawalenia się. Bo skoro mniej potrzebujesz żeby się nachlać, mniej wydasz, nie?
Drżącą ręką Nakahara wziął rewolwer w dłoń. Chłód lufy, którą sam przystawił sobie od dołu do podbródka dała radę nieco go orzeźwić. Na tyle, by chłopak wciąż bawiąc się w jednej dłoni pierścionkiem zaręczynowym, zamknął oczy, uśmiechnął się szeroko odliczył do trzech i nacisnął spust z jedną nadzieją w głowie. Gdy tylko umysł Chuuyi zarejestrował głuche kliknięcie, uśmiech natychmiast zniknął z jego twarzy. Chłopak odłożył broń z powrotem na stół i sięgnął po kolejną butelkę.
Kolejna butelka, kolejny strzał.
Powolne odliczanie. Raz, dwa, trzy.
Kolejna butelka, kolejny strzał.
I to samo od początku.
Nakahara był tak pijany, że ledwie dawał radę chwycić szkło czy broń w dłonie, więc jego zdolność do policzenia, ile butelek już wypił, była po prostu nieistniejąca. W pewnym momencie przestał nawet dopijać alkohol do końca i odstawiał gdzieś na ziemię do połowy pełne butelki. W pewnym momencie ręka zaczęła trząść mu się tak bardzo, że musiał obiema dłońmi chwycić rewolwer żeby być w stanie wycelować. I znowu z głuchym kliknięciem. I może matematyka Chuuyi leżała i kwiczała, ale chłopak był pewien, że najbliższy strzał będzie ostatnim, jaki odda w życiu. Bogowie i tak byli dla niego łaskawi, że dali mu tak zabalować przed odejściem.
Rosalie de Luca rzuciła się biegiem przez korytarz w budynku Portowej Mafii, gdy na niemal najwyższym piętrze usłyszała wystrzał. Wszystko, co miała, dosłownie wypadło jej z rąk, a czas zdawał się zatrzymać. Zignorowała nawet próbujących ją powstrzymać mafiozów, którzy sami nie wiedzieli, czy powinni ją łapać, czy sprawdzić stan nowego Szefa. Kobieta wparowała do apartamentu Dazaia i Nakahary i wrzasnęła z całych sił, gdy zobaczyła nieprzytomnego, uśmiechającego się rudzielca pół siedzącego bezwładnie na krześle z bronią w dłoni. I ogromną, czerwoną plamę tuż pod siedzeniem. Przez jej głowę przebiegło tysiąc myśli. Wyrzucała sobie, że nie pojawiła się wcześniej, że powinna uratować Chuuyę. Że przecież obiecała Dazaiowi i zawiodła.
Ze łzami w oczach Rose podeszła do rudzielca i nagle, na jej twarz, razem z wyrazem zaskoczenia, powróciła ogromna radość. Kobieta natychmiast sprawdziła rudzielcowi puls i wyrwała pistolet z dłoni, kątem oka zauważając, jak kula wbiła się w sufit. Odrzuciła broń najdalej jak się tylko dało i dokładniej przyjrzała się plamie, która tak bardzo ją przeraziła. W całym swoim życiu prawdopodobnie nie czuła tak ogromnej ulgi, jak w momencie, w którym zorientowała się, że było to jedynie rozlane wino, powoli wylewające się z przewróconej niedaleko butelki, a jedynym miejscem, gdzie rzeczywiście była widoczna krew Nakahary, był jego policzek, na którym już niedługo miała pojawić się cienka, acz zauważalna, biegnąca po ukosie blizna.
- Macie tu medyków prawda? Zabierzcie go do nich – zarządziła, a portowe kundle nawet nie śmiały się jej sprzeciwić.
I nikt nie wiedział, czy to była bardziej kwestia szoku ze strony Portówki, czy stali pobrzmiewającej w matczynym głosie Rosalie, ale nikt nie odważył się tego kwestionować. Tak jak nikt nie przypuszczał, ze rudzielec będzie próbował odebrać sobie życie, ale cóż. Nakahara w ogóle wyglądał gorzej, niż de Luca go zapamiętała. Cóż, śmierć ukochanego nie obchodzi się z człowiekiem łagodnie. Miał zapadnięte policzki i wyglądał na wycieńczonego. I tak przygniecionego smutkiem, jakby już nigdy nie chciał nawet się obudzić.
Przetransportowano chłopaka na noszach na piętro, w którym znajdowały się pomieszczenia medyczne, gdzie pielęgniarki podpięły go pod miliony najróżniejszych urządzeń, z miejsca podłączając też kroplówkę. Rose dowiedziała się ile mogła, gdy rudzielec był nieprzytomny, ale też nie chciała ani na chwilę go opuszczać. Dlatego podziękowała grzecznie za portową bluzę i za przetransportowanie do pokoju drugiego łóżka, specjalnie dla niej. Zamierzała dotrzymać obietnicy złożonej Dazaiowi za wszelką cenę. Codziennie dyskutowała z pielęgniarkami na temat stanu zdrowia Chuuyi i tego, co byłoby dla niego najlepsze, ale nikt nie potrafił tego precyzyjnie stwierdzić.
Minęło parę przepełnionych oczekiwaniem dni i w końcu Nakahara z cichym jękiem zaczął się wybudzać, jakby dopiero po tej przymusowej, trzydniowej drzemce, jego ciało zorientowało się, jak bardzo był zmęczony. Rose natychmiast doskoczyła do chłopaka z miską w gotowości, doskonale świadoma, że kac taki jak ten, którego nabawił się rudzielec, rzadko bywa delikatny. I w pierwszym momencie nawet tak to wyglądało, jakby Chuuya miał zwymiotować, ale najzwyczajniej w świecie nie miał czym.
Chłopak uśmiechnął się smutno. W pierwszej chwili miał wrażenie, że wszystko jest dobrze. Że całe to gówno po prostu mu się przyśniło. Miał wrażenie, że niedawno walczyli z Gildią i że Dazai przyszedł sprawdzić, jak się czuje i zniknął tylko na chwilę, by go wypisać u pielęgniarek, mimo że jego stan był daleki od tego, w jakim powinno się opuszczać szpital. Tylko, że gdy jego oczy przyzwyczaiły się do światła, dostrzegł zupełnie inną postać, która swoim smutnym uśmiechem jedynie pogłębiła jego rozpacz.
- Przez chwilę myślałem... - zaczął cicho chłopak, gdy Rosalie wcisnęła niemal pustą miskę pielęgniarce. – A zresztą. Nieważne. Co się stało?
- Tak w dużym skrócie? Dałeś swoim ludziom i mnie przy okazji zawał życia – odpowiedziała kobieta, siląc się na spokojny i pełen wsparcia ton. – Grałeś w rosyjską ruletkę pijąc. I chyba byłeś zbyt pijany i broń ześlizgnęła Ci się w ostatnim momencie. Szrama na policzku zostanie Ci do końca życia, ale poza tym i kacem stulecia raczej nic Ci nie powinno dolegać. Tylko musisz zacząć się odżywiać. I powoli stanąć na nogi. I wrócić jakoś do życia.
- Stanąć na nogi? Po śmierci Dazaia? Mówisz jakby to w ogóle było możliwe – prychnął Nakahara, odwracając głowę by ukryć łzy zbierające mu się w oczach, pierwszy raz wypowiadając te słowa w takiej kolejności, jakby to była prawda.
- Nie mówię, że to będzie łatwe – przyznała delikatnie kobieta. – Ale Dai nie chciałby żeby tak wyglądała Twoja przyszłość. Za bardzo Cię na to kochał.
- Ja sam nie wiem, jak powinna wyglądać moja przyszłość bez niego – zauważył słabo Chuuya.
- Na pewno nie tak, jak starasz się o to teraz. Bo musisz się postarać. Jeśli nie dla siebie to dla niego – wytknęła mu Rose.
- Moja zapasowa starsza siostra, tak? – zupełnie zmienił temat rudzielec. – Ta gni... - zaczął, ale nie był w stanie tak określić ukochanego. - Dazai Cię tak kiedyś nazwał. Że zadzwoni po Ciebie jeśli moja rodzina okaże się beznadziejna.
- Obiecałam mu, że się Tobą zajmę. I zostanę tak długo, jak będziesz mnie potrzebować – obiecała Rose, delikatnie chwytając i ściskając dłoń Nakahary.
- Dazai dba o mnie nawet po swojej śmierci – zauważył z rozczuleniem Chuuya. – A wiesz, nawet zabawna sprawa. Wiesz, że Dazaia cztery razy postrzelili w twarz? Płytkie rany, wylizał się, ale zawsze żartowaliśmy, że nikt, po prostu nikt, nie jest w stanie zdzierżyć widoku jego twarzy. Trochę ironiczne, że teraz ja będę chodził ze szramą na policzku.
- Zauważyłam blizny, jak u nas byliście, ale nie pytałam, skąd się wzięły – przyznała się de Luca.
Więc Nakahara zaczął jej wszystko opowiadać. Najpierw słabym tonem, jakby rozważnie dobierał słowa, a potem wszystko poleciało z niego, niczym potok. Czasem udało mu się zaśmiać, częściej płakał, choć zdarzało mu się robić obie te rzeczy na raz. Rose słuchała i jeśli tylko mogła to coś dopowiadała czy komentowała, a w pewnym momencie udało jej się nawet wmusić w rudzielca zjedzenie obiadu. Jasne, nie całego, bo wciąż był na granicy pozbycia się posiłku nie tą drogą, co trzeba, ale zawsze to był jakiś krok. I widząc załamanego, bezsilnego i samotnego chłopaka Rose wiedziała, że to dopiero pierwszy z wielu niewielkich kroczków, które będą musieli wykonać zanim Nakahara znowu stanie na nogi. Shuuji przez cały czas trwania tej rozmowy siedział na korytarzu pod pokojem Chuuyi, plując sobie w brodę, że wystawił chłopaka w najważniejszym dla niego momencie i że dziewczyna, której zupełnie nie znał, a o której wszyscy podwładni Nakahary mówili, że jest z Włoch, była Chuuyi bliższą osobą, niż on sam. Jego rodzony brat.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top