P. CLX / STANY ZJEDNOCZONE - DOM SARY WINCHESTER

Odautorskie:
Niech mnie ktoś zmotywuje do pisania, bardzo ładnie proszę xD
Miłego czytania Miśki!
#Morrigan_Out


Tej nocy nawet nie zamierzali położyć się do łóżka. Mieli wyjazd o pierwszej, więc na dobrą sprawę, gdy wieczorem wrócili do domu, jedynie się ogarnęli, spakowali niepotrzebne rzeczy do aut i zalgnęli w kuchni, która rozmiarowo nie była przygotowana na pomieszczenie takiej ilości osób. Część z nich z piwami w dłoniach, reszta z kawą, herbatą czy czymkolwiek, na co ktoś miał ochotę. Właściciel domu początkowo zamierzał ich stamtąd wygonić, bo bardzo szybko okazało się, że są nieco za głośno i że troszkę to przeszkadza pozostałym wynajmującym pokoje. Portowe psy miały w sobie jednak coś takiego, że nie dość, że właściciel do nich dołączył, siadając na blacie tuż obok Dazaia, to po chwili przyszła reszta ferajny i zrobiła dokładnie to samo.

Nakahara stał, opierając się plecami o blat i pozostając w delikatnym objęciu Osamu, który czasami nieco się przesuwał żeby coś wypić czy zjeść czy rzucić, więc czasami obejmował go tylko jedną ręką, ale przez większość czasu, brunet siedział z podbródkiem opartym o ramię niższego chłopaka i obejmując go w pasie. Rudzielec nakrył ręce ukochanego swoimi i delikatnie miział go po dłoni nieznacznym ruchem, co jakiś czas przekręcając głowę tak, by krótko pocałować Dazaia w policzek bądź usta.

Osamu nie potrafił powstrzymać się od myśli, że tak mogłoby wyglądać ich życie na co dzień, gdyby tylko wiedli je w normalny sposób. Gdyby nie mafia i podwójne osobowości. Mogliby być bandą zwyczajnych studentów, której czasem uda się dorwać kasę na jakiś wyjazd, a czasem załapią się nawet na wymianę zagraniczną. I mogli siedzieć, pić, gadać na najbłahsze tematy i po prostu żyć. Żyć swoimi małymi, pełnymi szczęścia życiami, które nie wykraczały poza plany dotyczące jednej osoby, a nie całych organizacji.

Bardziej jednak bruneta zdziwiło to, że nie był zazdrosny o życie, którego nie mógł mieć. Jasne, fajnie było pofantazjować, ale prawda była taka, że uwielbiał ich wyładowane adrenaliną życia. Uwielbiał bawić się w boga. A jak było widać na trwającym właśnie przykładzie, bezproblemowo dawali radę łączyć mafię i pozory normalnego życia i ta zdrowa równowaga była dla Dazaia wzorem ideału. Z krótkiej chwili zamyślenia wyrwało go dźgnięcie w policzek i zmartwiony wzrok ukochanego.

- Coś się stało? Odpłynąłeś trochę - spytał szeptem Nakahara, skupiając się w pełni na Osamu i ignorując roześmianą i rozgadaną resztę towarzystwa.

- Nah, nic wielkiego. Po prostu jestem szczęśliwy. I uświadomiłem sobie, jak wielkie szczęście mam w życiu - odparł równie cicho Dazai, uśmiechając się lekko, choć szczerze.

- Oczywiście, że ogromne. W końcu masz mnie - odparł rudzielec jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem i Osamu nie potrafił się z nim nie zgodzić.

Pożegnanie się z całą ekipą było zadziwiająco trudne, biorąc pod uwagę, że wcześniej praktycznie w ogóle nie rozmawiali. Najwidoczniej jednak wystarczył raptem jeden wieczór pełen alkoholu i przekąsek żeby wszyscy nagle zostali jedną wielką, kochającą się rodziną. Pewnie właśnie przez to, że na pożegnanie zeszło im o wiele więcej czasu, niż się spodziewali, łącznie z tym, że czterokrotnie wracali do kuchni żeby wypić "tę ostatnią herbatkę", zamiast o pierwszej wyjechali mocno po trzeciej. Do wyjścia zmotywowało ich dopiero pełne szczęścia stwierdzenie Dazaia, że będą musieli pojechać tak, jak on lubi żeby mieć szansę się wyrobić.

Choć fakt faktem i tak musieli w ten sposób jechać. Nakahara upierał się, że nie będzie spał i dotrzyma Dazaiowi towarzystwa, ale brunet jedynie stwierdził, że to urocze, po czym przykrył ukochanego kocem i ucałował każdą z kostek dłoni rudzielca, zapewniając go, że to w porządku, i że wolałby żeby choć jeden z nich był wyspany. No i argument, że z nich dwóch to raczej Osamu ma dość nieregularny grafik snu, dość mocno przeważył. Jazda amerykańskimi drogami była niemal spełnieniem marzeń Dazaia. Siedział obok osoby, którą kochał najbardziej na świecie, otaczała go spokojna ciemność, a przed sobą miał jedynie pustą, względnie prostą drogę. I tylko jakoś tak dziwnie w tym wszystkim było mu zatrzymywać się od czasu do czasu na stacjach, które stanowiły jedne z nielicznych jasnych punktów na ich trasie. Jakimś cudem zmieścili osiem godzin jazdy w dwie, chociaż kierowcy pozostałych aut zmieniali się praktycznie co stacja, a Dazai patrzył na nich jedynie ze współczuciem.

- Jeśli chcecie możecie pojechać normalnym tempem - oznajmił cicho Osamu mniej więcej po pokonaniu połowy trasy, nie chcąc budzić ukochanego. - Zależy mi na dojechaniu do Big Sura przed wschodem słońca, ale wiecie, jeśli Wam aż tak na tym nie zależy to możemy z Chuu po prostu na Was tam poczekać. Wtedy i tak zobaczycie ten most, a nie będziecie musieli się stresować jazdą.

- Nah, damy radę - zapewnił jeden z mężczyzn, uśmiechając się uspokajająco. - Po prostu nie przywykliśmy do takiej jazdy. Ani do takiego natłoku wydarzeń w ciągu jednego dnia. A ta wycieczka jest po prostu pełna dynamizmu.

- No i jeśli ją przeżyjemy to będziemy chyba już naprawdę gotowi na wszystko - dodała Gakou z udawanym przekąsem, wracając ze sklepu i podając wszystkim torby z zakupami, które przypadały na różne auta.

Dazai podziękował za swoją dostawę i upewniwszy się, że wszyscy są gotowi do drogi, wcisnął gaz do dechy. Gdyby jechał sam pewnie puściłby kierownicę żeby sięgnąć na tylne siedzenia po puszkę energetyka, ale na całe szczęście troska o Nakaharę wygrała w jego umyśle, więc chłopak nie odrywając spojrzenia od drogi, użył Zdolności Chuuyi żeby za sprawą zmienionej grawitacji puszka sama do niego przyleciała.

Jakimś cudem dotarli na miejsce na czas i byli jedynymi osobami, które zaparkowały na niewielkiej zatoczce blisko ogromnego, malowniczego mostu na jednej z najważniejszych amerykańskich autostrad. Dazai obudził ukochanego czułym pocałunkiem i Nakahara nawet nie narzekał, że każe mu się wstawać, tylko błyskawicznie się ogarnął i zabierając ze sobą koc, wyskoczył z auta. Różnica temperatur między ogrzanym wnętrzem, a tym, co znajdowało się na zewnątrz była kolosalna. Rudzielec na chwilę odłożył koc żeby wcisnąć na siebie jedną z dazaiowych bluz i dopiero wtedy ponownie okrył.

Rudzielec dołączył do ukochanego niewielkim truchtem, wchodząc na most, a ostatecznie łapiąc Dazaia za dłoń i podzieliwszy się kocem, by móc się do siebie przytulić, usiadł na barierce, przerzucając nogi na jej zewnętrzną stronę i machając nimi nad jedną, wielką nicością. Trzeba było przyznać, że gdy tak siedzieli, Nakahara z policzkiem opartym o ramię Dazaia, Dazai z policzkiem opartym o czubek głowy Nakahara i obejmujący ukochanego ramieniem, wyglądali przeuroczo. Gakou oczywiście nie wychodziła z roli fotografa z przyczajki, ale zorientowała się, że już nie martwi się o przełożonych. Nie tak jak wtedy, gdy wleźli na skałę w Monument Valley. Wystarczyło raptem parę dni, a ona, i jak słusznie dziewczyna zakładała, cała reszta ich ekipy, zauważyli, że Dazai i Nakahara może nie zawsze wiedzą, co robią, ale zawsze wiedzą, jak wyjść z groźnych dla życia sytuacji.

Cała ekipa stanęła za plecami własnych przełożonych i w milczeniu obserwowała wschód słońca w jednym z najbardziej malowniczych miejsc całych Stanów Zjednoczonych. Ktoś w pewnym momencie zaproponował nawet, że można zejść po zboczu góry i popływać w oceanie, jednak Dazai wykazał się wyjątkową jak na niego roztropnością i zauważył, że im jest trochę zimno, a woda pewnie jest lodowata, więc raczej sobie odpuszczą. Siedzieli więc dalej we dwójkę, rozmawiając cicho i rozkoszując się spokojem, gdy cała reszta ekipy niemal zbiegła na łeb na szyję na plażę tylko w większości po to, by zamoczyć stopy i uznać, że Dazai miał rację. Ostatecznie odważnych, którzy zanurzyli się chociaż do pasa, było troje. I czekało ich długie wylegiwanie w łóżku z gorączką.

Słońce było już wysoko na niebie i zbliżała się prawie dwunasta, co oznaczało, że spędzili w tym przeuroczym miejscu ponad sześć godzin, więc uznali, że czas najwyższy się już zbierać. Droga do San Jose im się zdecydowanie nie dłużyła, a Nakahara, leżąc w wybitnie nieludzkiej pozycji na siedzeniu pasażera i trzymając Dazaia za dłoń, rozglądając się dookoła i chłonąc widoki uznał, że tak mogłoby wyglądać całe jego życie. Nie potrzebował nawet jakichś wybitnie drogich i ekskluzywnych hoteli. Dopóki mógł podróżować z Osamu, miał wrażenie, że wystarczyłby im samochód z materacem w środku albo w najgorszym wypadku namiot. I rudzielec bardzo się cieszył, że to dopiero pierwszy z takich wyjazdów. No bo jasne, spędzili prawie dwa tygodnie w Ameryce, zostało im prawie drugie tyle i był to jeden z najbardziej niesamowitych okresów w życiu Nakahary, ale i tak nie potrafił powstrzymać się od myślenia, że to dopiero początek. Że przecież w ten sam sposób zwiedzą resztę kontynentu, na którym są obecnie, a później Europę, całą Azję i wszystko inne gdzie tylko pogna ich los. No może z wyjątkiem Antarktydy, bo jednak tak niskie temperatury zdecydowanie nie były dla niego.

W San Jose tak naprawdę mieli do zobaczenia raptem jeden obiekt i wszyscy dziękowali za to bogom. Bo od San Jose do San Francisco była mniej, niż godzina jazdy, a większość z nich była na nogach od zdecydowanie zbyt długiego czasu. I większość z nich, zamiast skupić się na zwiedzaniu wolała po prostu odpocząć. Podzielili się więc na dwie grupy. Jedna z nich, o wiele mniejsza i zawierająca w sobie Dazaia i Nakaharę ruszyła do domu Sary Winchester, zaś reszta zamówiła sobie pizzę i czekała w aucie, przysypiając i zbierając siły.

- W sumie to jest bardzo smutna historia, wiesz? - spytał Nakahara, ciągnąc Dazaia przez gąszcz korytarzy już po kupieniu biletów.

- No architekt tego czegoś to raczej szczęśliwy nie był - odparł Osamu, jednoznacznie wyrażając swoje zdanie, że dom pani Winchester nie za bardzo przypadł mu do gustu.

- Tu nie było jednego architekta gnido - poprawił go z lekkim uśmiechem rudzielec. - Zaczęło się od tego, że Sara straciła wszystkich. Teścia, męża, dziecko. Została sama jak palec w czasach, gdzie kobietom nie było łatwo na własną rękę. Ale wiedziała, że nie może się poddać. Nieważne, jak bardzo przytłaczał ją smutek czy jak bardzo chciała dołączyć do ukochanych, wiedziała, że ma coś jeszcze na ziemi do zrobienia.

- Skąd wiesz, jak czuła się babeczka, która żyła na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku? - spytał Dazai patrząc na rozgadanego ukochanego z rozczuleniem.

- Nie wiem - przyznał się szczerze Chuuya. - Ale tak to sobie wyobrażam. W sensie ja też nie wyobrażam sobie sensu życia w momencie, w którym tracisz wszystkich, których kochasz na przełomie raptem paru lat. To musi być przytłaczające. Niezależnie od płci, czasów, statusu społecznego czy majątkowego czy dosłownie czegokolwiek innego. No ale wracając. Chciała sobie jakoś z traumą poradzić, więc poszła do jakiegoś zaprzyjaźnionego medium i ten frajer nagadał jej, że każdy, kto zginie z broni wyprodukowanej przez rodzinę jej zmarłego męża, przyjdzie ją zabić jako duch. Czaisz to? Zamiast kobiecie dać ukojenie to gostek wpędził ją w absolutną paranoję.

- No chamskie z jego strony, nie mówię, że nie. Ale jaki to miało niby wpływ na budynek? Na zdrowie psychiczne Sary to rozumiem, ale na budynek? - odparł dość sceptycznie Dazai.

- A no właśnie miało! I to ogromny! - odpowiedział mu radośnie Nakahara. - Bo widzisz, ten sam frajer powiedział jej, że może oszukać duchy. I dał jej listę wskazówek. Więc Sara zaczęła rozbudowywać dom w taki sposób żeby tworzył labirynt, w którym duchy będą się gubić idąc po nią. Na przykład, co noc spała w innej sypialni, a każdą wykorzystaną zabijała czterema deskami, w każdej po dwanaście gwoździ. Bo wtedy, jak duch ją znalazł to zostawał uwięziony w takiej sypialni i umierał. A gdy skończyły jej się sypialnie to wracała od początku i robiła dokładnie to samo. Albo na przykład masz masę schodów, które prowadzą donikąd. Dosłownie nie przejdziesz, bo masz sufit przy ostatnim stopniu. Albo masz drzwi, które prowadzą donikąd. Choć to akurat był idiotyczny pomysł, bo jedne z takich drzwi są na pierwszym piętrze i paru służących przez nie wypadło i umarło, ale cóż, nie ma planów idealnych, nie? Więc generalnie babka zafiksowała absolutnie na punkcie liczb. Wszystko musiało być w liczbie trzech, czterech, sześciu czy dwunastu albo trzynastu. Albo jakiejś pochodnej od tych liczb jeśli tylko Sara uznała ją za wystarczająco świętą.

- Czekaj, ile na budowała ten dom? - spytał Dazai jednoznacznie klasyfikując Sarę Winchester jako naczelną wariatkę stanu Kalifornia.

- Prawie czterdzieści lat - odparł Nakahara z niejakim podziwem. - Dzień w dzień, cały rok. Jakieś prace były prowadzone przez cały bity dzień.

- No to jak na budynek stawiany przez tyle czasu to nie wygląda to imponująco - zauważył nieco rozczarowany Osamu, który nie potrafił jednak powstrzymać się od minimalnego szanowania Sary. W końcu w jej szaleństwie była jakaś metoda, a on logikę i metodę szanować musiał niezależnie od okoliczności.

- To dlatego, że przeżył dwa trzęsienia ziemi - poinformował go spokojnie rudzielec. - Jedno oficjalne, z 1906 roku, które zburzyło też masę okolicznych domów, a drugiego, starszego nikt nie potrafi wytłumaczyć. Ważne, że początkowo Sara rozbudowywała się w poziomie, nie chcąc ryzykować rozwścieczenia duchów zbyt wysokim budynkiem, jednak większa część zabudowań uległa zniszczeniu, które wyglądały jakby były po trzęsieniu, jednak nie zarejestrowano wtedy żadnego takiego zdarzenia. Wtedy Sara zdecydowała się budować w górę. I doszła do bodajże siedmiu pięter. Tylko, że wtedy było to trzęsienie z 1906 i znowu budynek uległ zniszczeniu. I teraz ma tylko cztery kondygnacje.

- Czyli tak czy siak wkurwiła duchy - podsumował Dazai.

- Najwidoczniej martwych nie da się zadowolić - dorzucił swoje trzy grosze Nakahara.

Nakahara przeciągnął Dazaia przez wszystkie pomieszczenia, które były dostępne dla zwiedzających. Przez sypialnie, sale balowe, kuchnie, pokoje reprezentacyjne. Dosłownie przez wszystko. I cały czas opowiadał, zauważając kolejne detale, o których wspominał Dazaiowi. W pewnym momencie nawet kustosz podszedł do rudzielca i spytał, skąd cała ta wiedza, a Nakahara jedynie wzruszył ramionami, jakby to było nic wielkiego. W końcu po prostu interesował się obiektami, które uznawano za nawiedzone. Zwłaszcza, jeśli kryła się za nimi jakaś historia albo jeśli po prostu były piękne.

Kustosz zdradził im także, że niektóre z sypialni są wynajmowane gościom, jednak Nakahara nawet nie chciał o tym słyszeć. To nie tak, że chłopak wierzył w duchy, ale uważał, że ostrożny zawsze przezorny. No bo po co ryzykować zirytowanie bytów, które doprowadziły jedną z najbogatszych wdów całego świata do szaleństwa? Dlatego grzecznie podziękowali za propozycję, obkupili się pamiątkami i wsiedli do aut jak poparzeni, w głowach przypominając sobie jedynie czarną postać z Doliny Śmierci.

Ich towarzysze trochę ich wyśmiali, gdy grupka powróciła i zażądała natychmiastowego odjechania, ale nikt za bardzo się tym nie przejmował. I tylko Dazai, śmiejąc się z ich ataku paranoi, przypadkiem spojrzał we wsteczne lusterko i zauważył stojącą w jednym z okien damę z białymi włosami i ubraniem, które zdecydowanie nie należało do tej epoki. Zamrugał jednak szybko oczami i spojrzał ponownie w to samo miejsce, ale okno było już puste. I niezależnie od tego, czy rzeczywiście był to duch Sary Winchester, halucynacja na podstawie wmówionego strachu i zmęczenia czy po prostu jedna z pracownic muzeum przebrana za byłą właścicielkę, Dazai nie mógł zaprzeczyć, że cieszył się, że opuścili to miejsce.

Chłopak obserwował też z lekkim uśmiechem ukochanego, który zaparł się nogami w naprawdę dziwnej pozie i szkicował ze zdjęć konkretne elementy budynku, które spodobały mu się najbardziej. I to nie tak, że Osamu chciał dobrze wpasować się w rolę dumnego chłopaka czy coś. On absolutnie szczerze uważał, że to, co narysował rudzielec, było po prostu piękne.

Droga do San Francisco mignęła im jak z bicza strzelił, choć tym razem o dziwo jechali przepisowo. A gdy tylko dotarli do hotelu, nawet nie raczyli wyjąć walizek z aut tylko weszli do swoich pokoi i rzucili się do łóżek, zasypiając jeszcze zanim ich twarze w ogóle dotknęły poduszek.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top