3
Ciągle myślami wracałem do tamtej szopy na plaży, w której znajdowała się łódź. Frank mówił, że jest ona zamknięta, ale chciałem osobiście zobaczyć, czy aby na pewno mnie nie okłamał.
Każdego wieczoru chodziłem na plażę, jednak tym razem obrałem inną ścieżkę. Nie trudno było tam trafić, chodź droga była mocno zarośnięta. Najwyraźniej nikt tutaj nie przychodził od bardzo dawna.
Kiedy doszedłem na miejsce, przekonałem się, że faktycznie drzwi do szopy zakute są grubym łańcuchem. Zajrzałem do środka przez niewielką wnękę. Rzeczywiście w środku była łódź, co więcej, wyglądała na zadbaną. Pchnąłem drzwi licząc na to, że łańcuch nieco puści. Nic jednak to nie dało, a łańcuch nadal pilnie strzegł cennego trofeum.
Nagle obok mnie pojawił się pies - bury chart afgański. Zaczął dokładnie obwąchiwać nogawki moich spodni.
Zza szopy wyszła kobieta ubrana w długie futro i czarny kapelusz z dużym rondem.
Gorzej być nie mogło...
Żona dyrektora.
Chciałem uciec, jednak drogę zagrodził mi profesor Green. Kiedy spojrzałem na niego, wąs drgnął mu niespokojnie.
- Idziesz ze mną C19
Na stołówce przypadła mi rola porządkowego. Stałem przy oknie i przyglądałem się innym, którzy w ciszy jedli swoją obiadową papkę. Ja z racji przywileju zawsze jadałem z opiekunami oraz dyrektorem i jego małżonką. Posiłki wyglądały całkowicie inaczej niż te, które jedli pozostali. No przynajmniej nie wyglądały, jakby ktoś je przed chwilą zwrócił.
Nagle usłyszałem na zewnątrz jakiś harmider. Odwróciłem się w stronę okna i zobaczyłem go. Stał pod budynkiem mieszkalnym profesora Greena, który odkładał go pasem po rękach. Gerard krzywił się, jednak dzielnie wytrzymywał ból. Mówiłem już, że podziwiam go za jego odwagę.
Podszedł do mnie dyrektor, a ja automatycznie wyprostowałem się i przyjąłem obojętny wyraz twarzy. Dokładnie tak, jak mnie uczyli.
- Jeszcze nie zna zasad - burknął, przyglądając się, jak profesor Green zadaje chłopakowi kolejne ciosy - ale się ich nauczy, prawda?
- Tak, dyrektorze - odparłem bez chwili namysłu.
- Spróbuje uciec za jakiś czas
- Na pewno
Profesor Green złapał go za rękaw koszuli i zaczął prowadzić w stronę stołówki. Gerard spojrzał w okno, prosto na mnie. A ja zauważyłem, jak po policzku płyną mu łzy.
***
Nie wiem, co było gorsze w Bastøy - czas pracy, czy ten moment, kiedy po kolacji wracamy do sypialni.
Nie lubiłem, gdy inni obserwowali każdy mój ruch. Nie lubiłem, gdy gapili się na mnie, jak zakładam swoją pidżamę. Nie lubiłem, gdy cicho szeptali między sobą, gdy przechodziłem z łazienki do swojego łóżka. Wspaniale jest dzielić sypialnię z dwudziestoma osobami.
Przed zgaszeniem świateł zawsze na inspekcję przychodził do nas Green. Po szybkiej kontroli gasił światła, a my musieliśmy iść spać lub przynajmniej udawać, że to robimy.
Tak było zawsze i tak było i dzisiaj. Po zgaszeniu świateł zagrzebałem się w swojej kołdrze i starałem ze wszystkich sił zasnąć, co nie było łatwe słysząc dziewiętnaście skrzypiących łóżek. Dzisiaj jednak do typowych odgłosów dołączyły łomoty dochodzące z łóżka Malcolma.
- Nie mogę go znaleźć! - krzyczał chłopak - Mój zegarek! Nie ma go! - rzucił z wściekłością swoją poduszką - Ojcze opiekunie! Ojcze opiekunie!
- Zamknij się - syknął ktoś z łóżka obok. Było już jednak za późno. Drzwi gwałtownie się otworzyły, a do środka wkroczył profesor Green.
- Wracaj do łóżka - warknął na niego, zapalając wiszącą przy drzwiach lampę.
- Nie mogę znaleźć mojego zegarka. Niech mi pan pomoże
Profesor zaczął się rozglądać po sali. Podszedł do jednego z chłopaków, który swoje łóżko miał obok okna.
- Wstań - zarządził, a chłopiec posłusznie wyskoczył ze swojego posłania. Profesor zaczął przerzucać jego pościel i przeszukiwać materac. W końcu podniósł się, a w ręku trzymał skórzany zegarek Malcolma. Oddał mu go i nie zważając na słowa podzięki, spojrzał na chłopca, u którego znalazł zgubę, wskazując miejsce obok siebie. Chłopiec podszedł do niego, a profesor bezpardonowo wymierzył mu cios w policzek.
Za karę chłopiec musiał całą noc stać na taborecie na środku sypialni.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top