bukszpan
Salazar chciał podarować jej różę. Jedną, śliczną, drobną różyczkę o płatkach ciemno czerwonych, bez kolców. Chciał ująć jej palce, które były jak samotność, blade i chude. A później patrzeć w horyzont sekundami zmieniającymi się w godziny, lata. Patrzyłby tak na szarobłękitne niebo, typowe dla szkockiego krajobrazu i widziałby w nim jej mądre oczy.
Wiatr dmuchałby nieznośnie. Targał na wszystkie strony tego zimnego świata jej włosy, a on znowu pomyślałby, że trzyma w dłoni fragment huraganu. Uśmiechnęłaby się tak, jak tylko ona umiała, a później zrzuciła maskę dobrej córki, perfekcyjnej czarownicy i roześmiała się. Perły jej głosu potoczyłyby się po całej Brytanii, a miłe jej kruki zaniosłyby je jeszcze dalej, za ocean, za horyzont, choć Salazar wątpił, by ten posiadał jakikolwiek kraniec.
Widząc jej twarz bardziej niż kiedykolwiek, przyciągnąłby ją bliżej. Patrząc w oczy, widziałby horyzont. A później przycisnąłby wargi do ust, które przywodziły na myśl płatki róż, ale jakby piękniejsze. Zarzuciłaby dłonie na jego kark, byle być bliżej. Byłby w objęciach huraganu, całkiem sam, mały i nagi na nieznane uczucie.
Całowałby ją, a ona całowałaby jego, sypiąc przy tym perłami na wiatr. Bo ta mała krucza czarodziejka, jak zwykł ją nazywać, była najpiękniejszym klejnotem, jaki widział. Najdroższym skarbem, którego nie zamierzał więzić w zimnych podziemiach. Była jak huragan, trąba powietrzna, ptak, który potrzebuje przestrzeni niezmąconej.
Trwaliby tak młodzi, zakochani. On władca lochów, zimny fragment bladego marmuru. Ona królowa przestworzy, zimna jak wicher w chmurach marcowych. Było im chłodno, ogrzaliby się nawzajem.
Salazar chciał jej podarować różę krwawą bolesną, namiętną.
Chciał ją zobowiązać, dać jej ogień czerwonych płatków, żeby choć raz mogła sparzyć lodowate palce.
Chciał jej podarować różę, ale Rowena zawsze była jak bukszpan.
***
Nie umiem pisać poruszających rzeczy nawet o trzeciej nad ranem, przykre.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top