1.
HE-616-594919-[x]
Przesłuchiwany: Clint Barton, agent TARCZY
Przesłuchujący: [x]
[x]: Wiesz, dlaczego tu jesteś?
CB: Domyślam się.
[x]: Wydajesz się nieco zbyt spokojny jak na kogoś, kto omal nie doprowadził do całkowitej kompromitacji powierzonej mu misji.
CB: Omal. A to oznacza, że wszystko się udało. Dlaczego w takim razie miałbym być niespokojny?
[x]: Twój partner został ciężko ranny.
CB: Ale nic mu już nie jest. A ja w międzyczasie znalazłem kogoś na jego zastępstwo.
* * *
Zraniła go. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Widziała błysk krwistej czerwieni i jego upadek. Celowała ostrzem prosto w szyję, ale sukinsyn ruszył się w ostatniej chwili, zapewne licząc na to, że uda mu się zupełnie uniknąć ataku. Nie uniknął go, oczywiście, że nie. Ale stworzył sobie maleńką szansę na przeżycie i właśnie za to Natasha szczerze go nienawidziła. Czy nie rozumiał, że jedynie przedłużał swoje męczarnie? Że prędzej czy później i tak go zabije?
Zaklęła siarczyście i pobiegła dalej, nie oglądając się za siebie. Nie miała na to teraz czasu. Nie po tym, jak ten dupek...
„Nie możesz go winić o to, że był od ciebie lepszy", rozległ się w jej głowie ciepły, lepki i oślizgły głos Madame B. „To tylko twoja wina, kochanie".
– Zamknij się – syknęła Natasha pod nosem, ani na chwilę się nie zatrzymując.
To miało być proste rozpoznanie terenu. „Pójdziesz i wrócisz", powtarzał Pajęczarz z obleśnym uśmiechem rozsmarowanym na nieco zbyt szerokich ustach. Natasha kiwała potulnie głową, zduszając w zarodku chęć poderżnięcia mu gardła. Pieprzony skurwiel. Wiedziała, że nienawidziła go wyłącznie dlatego, iż budził w niej strach i odrazę, ale nawet świadomość fundamentów tych niepokojąco silnych uczuć nie pomagała Natashy w pełni zapanować nad mimiką twarzy.
Właśnie przez to w oczach Pajęczarza była słaba. I właśnie dlatego wysłał ją samą. Chciał sprawdzić, czy rzeczywiście zasługiwała na miano Czarnej Wdowy.
Liczył na to, że zawiedzie, a ona była o krok od tego, by potwierdzić jego przypuszczenia.
Wiedziała, że ktoś może ją śledzić. Wiedziała też, że ktoś może nie mieć zamiaru ograniczyć się do śledzenia. I chyba właśnie ta wiedza sprawiała, że Natasha zaczęła działać pochopnie. „Nic mnie nie zaskoczy", powtarzała sobie. „Nic mnie nie powstrzyma", zapewniała się.
Tylko po to, by chwilę później wpaść prosto w ogień krzyżowy co najmniej dwóch organizacji, które całkowicie przypadkiem postanowiły zainteresować się kamienicą, którą miała zbadać.
Kto? Jakim cudem? Czy zostali zdradzeni? Czy powinna powiedzieć Pajęczarzowi, że będzie jej potrzebne wsparcie?
Zaklęła jeszcze raz, przypominając sobie niemal chirurgiczną precyzję, z jaką mężczyzna w garniturze rozgromił napastników. Jeden na piętnastu. Powinien był przegrać. A jednak...! I jeszcze ten jego uśmiech! Jakby był na koncercie muzyki klasycznej, a nie w samym sercu krwawej jatki. Natasha niemal zaczęła żałować tego, że cisnęła sztylet prosto w jego tętnicę szyjną. A zarazem żałować, cholernie, cholernie żałować, że nie trafiła.
„Byłoby lepiej dla nas obojga, gdybyś zginął", pomyślała, pomimo gniewu nie gubiąc oddechu.
Alternatywą dla śmierci było oczywiście pojmanie w celu przesłuchania. Tego jednak Natasha zdecydowanie wolała nie robić. Czy to dowodziło, że była słaba? „Wybrakowana", jak mawiała Madame B? Czy to naprawdę było tak okropnie niewybaczalne, że nie chciała zobaczyć tego mężczyzny złamanego przez KGB? Czy te ochłapy szacunku rzeczywiście czyniły ją niegodną pokładanego w niej zaufania?
Lendvay było śliczną uliczką położoną w centrum Budapesztu, ale na swój sposób odciętą od reszty miasta. Może sprawiały to liczne drzewa otaczające urokliwe kamieniczki? A może przechodzący obok ludzie podświadomie wyczuwali, że lepiej było odwrócić wzrok? Bez względu na powód, nikt nie zwrócił uwagi na wieczorne starcie i Natasha była gotowa uznać to za sukces. Kimkolwiek byli jej przeciwnicy, im najwyraźniej również zależało, aby nie rzucać się w oczy. W niemal absolutnej ciszy wymierzali sobie mordercze ciosy, aż w końcu na polu walki został tylko mężczyzna w garniturze.
„A przy odrobinie szczęścia on też nigdzie się stamtąd nie ruszy", pomyślała Natasha, choć sama nie wierzyła, że mogło się tak stać.
Jego spokój, wyważone ruchy i przedziwna nonszalancja kazały myśleć, że był profesjonalistą. I to takim profesjonalistą, z jakim Natasha nie miała szans się mierzyć. Tacy jak on zawsze byli o krok przed innymi, mieli rękawy wypchane asami, a gdy coś szło nie po ich myśli, okazywało się, że od samego początku mieli kogoś, kto pilnował im pleców.
Kto pilnował pleców mężczyzny w garniturze? Czy ktoś taki w ogóle istniał? A jeśli tak, to dlaczego nie powstrzymał Natashy?
„Bo właśnie prowadzę go do Pajęczarza", odpowiedziała sama sobie i po jej plecach przemknął dreszcz. „Bo nie wiedzą, dlaczego tam byłam. Bo wszyscy szukają po omacku tego, co ukryto na Lendvay".
Może ucieczka nie była wcale tak rozsądnym rozwiązaniem? Może Natasha naprawdę się do tego nie nadawała?
Ponure rozmyślania przerwał alarm nastawiony w telefonie, beznamiętnie obwieszczający, że do siódmej zostało piętnaście minut. Piętnaście minut, a Węgierska Opera Państwowa nie była jeszcze nawet w zasięgu jej wzroku.
Klnąc pod nosem, przyspieszyła. Roześmiane i dumne baletnice uśmiechały się do niej pogardliwie z billboardów reklamujących gościnny występ Baletu Bolszoj. Zupełnie jakby wiedziały, że nie zdąży na czas.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top