Rozdział 54

*Bob*
Biegałem po całym parku i pytałem przechodzących ludzi czy nie widzieli mojego syna. Tak wiem powinienem zrobić to już dawno, ale tak się załamałem, że nie pomyślałem nawet, że też mogę pomóc. Gdy usłyszałem, że mój syn prawdopodobnie nie żyje, poddałem się... W ruch ruszyły buteleczki i powolne staczanie się. Ale pewnej nocy miałem piękny sen, że mój Ni żyje i wróci do domu cały i zdrowy .
-Przepraszam! Czy widział pan może  tego  chłopca? - zapytałem, jednak mężczyzna mi nie odpowiedział wręcz przeciwnie machnął na mnie ręką i poszedł w tylko  sobie znanym kierunku.
-Chuj. - mruknąłem pod nosem i chwilę później zaczepiałem kolejnych przechodniów.
Niestety nikt go nie widział, zawiedziony usiadłem na ławce i spojrzałem w niebo.
-Przepraszam, skarbie... Nie udało mi się ochronić naszego syna.

Pamiętam jakby to było wczoraj...

-Horan! Ja rodzę! Rusz tą dupe i zawieź mnie do szpitala! -   biegałem po całym domu i prawie płakałem ze szczęścia, że w końcu ujrze mojego maluszka.
Szybko znaniosłem żonę do auta, co było naprawdę trudne i ruszyliśmy na spotkanie z istotką, która będzie mnie nazywać tatą, a moją ukochaną mamą.
*kilka godzin później *
Przyglądałem się zmartwiony żonie, poród trwał naprawdę długo, a słone łzy lały się strumieniami po jej pięknej twarzy.
-Zróbcie coś! - krzyknąłem na lekarza i pielęgniarki.
-Przykro mi panie Horan, nie możemy nic zrobić... Pana żona dostała już znieczulenie.
Gdy się kłóciłem z jedną z pielęgniarek i miał mnie ktoś wyprowadzić z pomieszczenia, usłyszałem płacz mojego dziecka.
-Chce pan przeciąć  pępowinę? - zapytał lekarz, a ja pokiwałem głową i wykonałem daną czynność.
-Maura patrz! To nasz synek... - znaniosłem ukochanej nasz skarb i położyłem na piersi, a maluch zaczął odrazu ssać mleko.
Uśmiechnęła się czule, pocałowała go w główkę, po czym położyła mi dłoń na policzku.
-Mój malutki Ni, nasz synek, jest taki piękny...Opiekuj się nim. Kocham was... - wyszeptała i po chwili po pokoju rozniusł się wysoki pisk, a kobieta mojego życia zamknęła oczy z uśmiechem na ustach.
-Róbcie coś! Ona umiera! -  krzyknąłem co wywołało  płacz dziecka, podniosłem go i zacząłem tulić.
-Shhh... Mamusia przeżyje obiecuję. - patrzyłem z łzami w oczach na starania lekarza, które niestety nie przywróciły Maurze życia.
-Przykro mi panie Horan. - powiedział i wyszedł, a ja spędziłem całą noc przy ukochanej, trzymając ją za rękę i karmiąc synka mlekiem z butelki, które przyniosła pielęgniarka.
-Też was kocham... - pocałowałem ostatni raz jej usta i spojrzałem smutno na malucha, który nie zdawał sobie sprawy, że nigdy nie pozna tak wspaniałej kobiety, która nosiła go 9 miesięcy pod sercem i oddała całą siłę by dać mu życie.
- Zajmę się nim kochanie. Nie dam cię nikomu skrzywdzić Niall. - wyszeptałem, a po moim  policzku spłynęła samotna łza.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top