Długa droga (Nathaniel, Will)


- W lewo.
- Hm? - Will odwrócił na chwilę wzrok od betonowej drogi za szybą i spojrzał na swojego przyjaciela.
- Powiedziałem, że masz jechać w lewo - powtórzył Nathaniel, zerkając na mężczyznę spode łba.
- Uch... Jesteś tego pewien? - zapytał William niepewnie. - Przecież mówiłeś, że...
- Wiem, co mówiłem, ale zmieniłem zdanie - odmruknął i oparł się wygodniej. Potarł twarz dłońmi.
Wyższy z dwójki spojrzał na drogę przed sobą i trochę zrozumiał tę zmianę zdania.
Po ich lewej czarne chmury powoli kończyły się, odsłaniając kolorowe od zachodu słońca niebo. Łagodne światło opadało na niewysokie pagórki i łąki, które sięgały aż po horyzont.
Jechali pośrodku niczego. Jedynym śladem człowieka w okolicy była poniszczona, betonowa droga. Poza nią, żadnej cywilizacji.
Chociaż, w obecnej sytuacji cywilizacja nie była czymś dużo lepszym czy też czymś, czego można oczekiwać.
Sama dwójka musiała zadowolić się starym, rozklekotanym vanem, przypominającym pojazd porywacza małych dzieci.
Willowi nie bardzo się to podobało. Twierdził, że to poniżej jego statusu i nie będzie tym jechać.
W tamtej chwili jednak nie bardzo mu to przeszkadzało. Miał ważniejsze sprawy na głowie.
Z ciężkim westchnieniem, mężczyzna skręcił w lewo i zmarszczył ze zmartwieniem swoje czerwone brwi.
Kolejne kilka minut minęło w ciszy. Bardzo ciężkiej i smutnej ciszy. Aż wreszcie, Nathaniel odezwał się:
- Tutaj. Wysiadamy tutaj.
Kier znów chciał zapytać przyjaciela czy jest tego pewien, ale powstrzymał się. Zamiast tego zatrzymał się dość gwałtownie i wysiadł z samochodu. Jego kumpel zrobił to samo.
Mężczyzna schował dłonie do kieszeni poniszczonych spodni i przeszedł się kawałek po oświetlonej łące. W pewnej chwili usiadł na trawie, a później położył. Ręce ułożył na swoim brzuchu. Zaczął machinalnie bawić się bandażem na ręce.
Will podszedł do niego powoli i usiadł obok, podwijając pos siebie czerwony frak.
- Jest bardzo źle? - zapytał, głowa wskazując opatrunek.
- Nie wiem - odparł Nathaniel i zaczął odwijać białą tkaninę.
Przygryzł wargę, kiedy odłożył bandaż na bok. Cały czas trzymał na nim wzrok. Nie bardzo chciał na to patrzeć...
Po syku Williama domyślił się, że jest źle. A przynajmniej gorzej niż było.
Spojrzał na swoje ramię. Głębokie ślady ludzkich zębów, sięgające aż do mięsa. Skóra wokół nich, która to wcześniej była tak samo szarawa jak reszta, zrobiła się bardziej zielonkawa czy może brązowawa. Coś pomiędzy. Prawdobodobnie ten kolor to zgniły zielony, ale co on tam wiedział.
Rana nie tylko wyglądała gorzej, ale i bardziej bolała. Nathaniel czuł ból prawie w nadgarstku.
Westchnął ciężko, pozwalając, by zraniona ręka osunęła się po jego ciele na ziemię.
- Naprawdę chcesz to wszystko tak po prostu rzucić? - zapytał Will, patrząc w niebo. - Podobno można ci jeszcze pomóc...
- Wiem. Ale ja nie chcę pomocy. Nie chcę z tym żyć, stary, rozumiesz? - Nathaniel odwrócił głowę w jego stronę, zaciskając pięść.
- Przecież wiesz, że nie możesz tak o tym myśleć. Nadal nie rozumiesz reguł tego świata?
- Rozumiem. I nie jestem w stanie się z nimi pogodzić. To chore. To co się dzieje jest chore. To co zrobiłem jest chore...
- No, teoretycznie to naprawdę choroba zakaźna... - zażartował niepewnie Will, na co drugi mężczyzna zareagował słabym śmiechem.
- Ta... W sumie tak...
Obaj spojrzeli gdzieś w dal, znów nie odzywając się do siebie.
- Jesteś pewien, że nie chcesz...? - zapytał nagle Will.
- Tak. Nie będę ci tego robił, no przestań. - Nathaniel spojrzał na niego, uśmiechając się delikatnie. - To boli, wiesz? Nie chcę ci tego robić.
- Tak też nie jest mi łatwo... - wymamrotał Kier.
- Wiem, wiem... Ale pomyśl o tym tak: w ten sposób może będę Cię pamiętał. I jak mnie znów spotkasz, to będę mógł walczyć z nimi u twojego boku. Będziesz miał własnego, krwiożerczego potwora.
- Tak, brzmi jak idealne zwierzątko. Bardzo przyjazne. - Will zaśmiał się nerwowo.
- A co, niby nie jestem przyjazny? - warknął Nathaniel i uniósł się groźnie, patrząc w jego stronę.
Mężczyzna odwrócił wzrok, miętosząc swoj czerwono-złoty rękaw.
- Żartuję. Wiem, że nie jestem. - Bandyta wrócił do pozycji leżącej.
Znów zapadła cisza. Trochę lżejsza niż poprzednio.
- Tęsknię za nią... - westchnął nagle Nathaniel. - Ale z drugiej strony, uważam, że powinienem za to trochę pocierpieć.
- Weź przestań... - Will przeczesał włosy palcami.
- Nie, mówię poważnie. Jeśli kiedyś znowu się spotkamy, to wpakuj mi kulkę w łeb. Albo od razu osiem, tak dla pewności.
- A co z tym całym posiadaniem zwierzątka?
Obaj zaśmiali się głośno, choć bardzo niepewnie i smętnie.
Kier westchnął głęboko i wstał. Mocno uścisnął dłoń swojego przyjaciela i uśmiechnął się ciepło.
- Było miło, Nathanielu.
- Mi też było miło. Williamie, Królu Kier. - Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Leć już. Zanim się całkiem rozpłaczesz - dodał, kiedy zauważył łzy w kącikach oczu Williama.
- Kurde, przepraszam... Po prostu... Aahahaha... - Mężczyzna otarł twarz rękawem i wyprostował się. - Do zobaczenia kiedyś - wykrztusił słabo i odwrócił się w stronę samochodu.
Odjechał dość szybko, jeszcze tylko ostatni raz spoglądając w lusterku na swojego najlepszego i jedynego przyjaciela.





Inspirowane zarówno pewną grą jak i wczorajszą pogodą.
Proszę wytknąć mi błędy, bo pisałam to o 20 w busiku, więc pewnie jakieś są.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top