8.

"Przerwij moje leczenie."





Po nieszczęśliwym wypadku Michaela, wylądowaliśmy w mojej posiadłości. Opatrzyłem jego rany, lecz on rozpoczął rozmowę o mojej samotności. 

Ostatecznie skończyło się na prośbie, wprost nie do przyjęcia.

-O czym ty mówisz? -szepnąłem, powoli wstając z ziemi. Przyglądałem się z góry, jego pewnej siebie postawie, lecz za tym wszystkim krył się cień strachu. Jak zawsze zresztą. 

-Wmów mojej mamie iż leczenie jest niemożliwe, przerwij je, zrobię wszystko -powoli zaczął przypominać desperata, choć jeszcze chwilę temu tryskał pewnością.

-Skąd nagle taka decyzja? Nie zrobię tego, nie mogę.

-Nie interesuje mnie to, tak samo jak Ciebie nie powinien interesować mój powód -warknął, gwałtownie wstając z siedzenia. Czułem jego oddech poniżej mojej szyi, ponieważ dotąd mi sięgał. -Nie zrobisz tego ponieważ Ci nie zapłacą, tak? Wykruszy się twój tytuł najlepszego doktorka. Tylko dlatego to robisz -stawał się coraz to agresywniejszy, aż miałem wrażenie iż przez tą złość jego serce wybuchnie.

-Uspokój się, czy czasem nie powiedziałeś że Cię to nie interesuje? -położyłem dłonie na jego ramionach, starając się go opanować. Złość nie była najlepsza przy jego stanie zdrowotnym.

-Czyli taki dobroduszny jesteś? Jakoś nie widać, sam mawiałeś iż masz wredny charakter -dodał znacznie spokojniejszym tonem, opadając na skórzaną ławę. Jego klatka piersiowa gwałtownie się unosiła, a po twarzy spływały krople potu. Westchnąłem jedynie, kierując się do barku po wodę i tabletkę, która zapobiegnie wszelkie pogorszenia jego stanu. Już nie był najlepszy, przez jego wybuch.

Gdy pokręcił przecząco głową, bez ogródek wepchnąłem tabletkę do jego ust, następnie przystawiając butelkę z wodą, którą od razu przechyliłem.

-Oszalałeś?! -wykrzyknął, głośno kasłając. Jego twarz teraz nie była jedynie mokra z potu, a również z wody. 

-Mam dość twoich kaprysów i wiecznych odmów. Jeśli tak bardzo pragniesz przestać walczyć o swoje życie, to dlaczego po mnie dzwoniłeś? Czyżbyś się przestraszył wizji skonania z bólu na tym cholernym chodniku?! -już dawno nie wypełniła mnie tak ogromna złość. Krew się we mnie gotowała. Sam nie potrafiłem dokładnie określić swojego stanu. Kierowała mną złość czy może żal?

-Jesteś podły -mruknął, nie patrząc mi w oczy. Perfidnie unikał mojego wzroku.

-Przestań, opisuję dokładnie to co mówisz i robisz. Sam sobie zaprzeczasz! Czy ty w ogóle wiesz czego tak na prawdę chcesz? -Tym razem to ja nie potrafiłem opanować swojego ostrego tonu. Moim zamiarem jednak wcale nie było nakrzyczenie na niego, aby patrzeć jak płacze, a jego nienawiść do mnie osiąga skalę maksymalną. Bolała mnie jego postawa. Chciałem mu pomóc. Pierwszy raz w życiu aż tak się w to wkręciłem, lecz Michael odbierał mi tą szansę.

-To prawda, boję się śmierci, nie chcę umierać, ale jednocześnie nie chcę żyć w tym ciele. Słabym, kruchym ciele, które jest niczym pikająca bomba. Gdybym mógł już dawno bym ze sobą skończył, ale zawsze mnie coś przytrzymuje... -jego oddech stał się spokojniejszy, a serce przestało tak łomotać. Jego wyznanie budziło we mnie, nigdy dotąd nieznane mi emocje.

-Dlaczego chciałeś abym przerwał twoje leczenie, jeśli się boisz?

-Na prawdę chcę je przerwać, lecz strachu nie pokonam. Być może pewnego dnia sam zadzwoniłbym do Ciebie, błagając abyś znów mnie leczył. Stoję między młotem, a kowadłem. Śmierć mnie przeraża, ale moje aktualne życie także. Co będzie dalej. Co jeśli znów będę czerpać z niego przyjemność, już nigdy nie myśląc o jego zakończeniu i prawie wtedy choroba pokrzyżuje moje plany? -z każdym słowem, jego szczupłe dłonie mocniej drżały. -Boję się Luke, tak cholernie się boję - po tym zdaniu, z jego oczu wypłynęły łzy. Powoli spływały po bladych policzkach, zatrzymując się na drżących wargach.

Pierwszy raz widziałem go w takim stanie. Jego łzy, zbity wyraz twarzy. Prawdziwy ból jaki w sobie tłumił. 

Choć często mnie unikał, nie chcąc okazać mi żadnych emocji, teraz kompletnie zburzył to, o co tak długo się starał.

Gdy pracowałem w normalnym szpitalu, łzy były na porządku dziennym. Wypływały z oczu ludzi, którzy zmierzali się z chorobą lub utratą bliskich. Nigdy nie potrafiłem ich pocieszyć, choć moje serce aż krzyczało, by coś zrobić.

Nie potrafiłem.

W tej chwili nie było inaczej. Czułem się jak skamielina. Nie mogłem nic powiedzieć, nic zrobić. Moje serce waliło jak oszalałe.

Z każdą jego łzą jeszcze bardziej chciałem zburzyć tą kamienną skorupę. Delikatnie wyciągnąłem do niego swoją dłoń. Opuszką palca dotknąłem jego ucha, zjeżdżając nią aż do szyi. Obejmując ją całą dłonią, przyciągnąłem go do siebie. Druga ręka także wydostała się spod kamiennej warstwy, układając się na jego plecach.

-Pokonam twój strach i na pewno nie zrezygnuję z leczenia -szepnąłem, tymi słowami uwalniając swój głos z tej przeklętej blokady. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top