11


"C H W I L O W Y B Ó L"

40 minut wcześniej

Mama Lilith stwierdziła, że na kolację zjadłaby sobie coś dobrego. Niestety, sama nie wiedziała na co dokładnie miała ochotę. Była na diecie, więc niezdrowe dania odpadały. Jej córka myślała i wymieniała różne posiłki, które można by było zjeść. Żadne w pełni nie odpowiadało jej mamie. Trwało to kilka minut, aż ostatecznie stwierdziła, żeby Lilith poszła do sklepu i coś wybrała.

Białowłosa ubrała kurtkę skórzaną, a na stopy nałożyła buty sportowe. Wzięła kartę kredytową rodzicielki i wsadziła ją sobie do portfela. Zarówno telefon jak i portfel wylądował w miejscu gdzie trzymała błyszczyk, czyli w kieszeni kurtki.

Gdy wyszła ze swojego bloku, ruszyła w kierunku najbliższego sklepu. Produkty w nim były drogie, ale pospolite. Dziewczyna stwierdziła, że najlepiej byłoby jakby znalazła jakiegoś gotowca. Na myśl o takim produkcie od razu przyszły jej do głowy kanapki. W głowie ułożyła sobie drogę do sklepu, który pokazał jej Peter. Miała bliżej do innych, ale wiedziała, że nie znajdzie niczego podobnie dobrego. Stwierdziła, że dawno nie jadła kanapek z tego sklepu.

Po jakiś 20 minutach marszu, dziewczyna trafiła na miejsce. Przywitała się ze sprzedawcą i rozejrzała się po sklepie. Wzięła kanapki, które najbardziej jej przypadły do gustu i podeszła do kasy. Gdy chciała za nie zapłacić, sprzedawca pobiegł w stronę okna. Nastolatka również spojrzała się w tę stronę. Spostrzegła, że w banku na przeciwko działa się jakaś rozróba. Sprzedawca przestraszony zadzwonił pod numer 911.

Po chwili zobaczyła, że jakiś fioletowy promień wydobywał się z banku. Wiedziała co mogło to oznaczać. W błyskawicznym tempie przeskoczyła przez ladę. Dla Lilith trwało to wieczność.

Nagle zrobiło się jasno i gorąco. Usłyszała huk, a ona skulona siedziała pod ladą. Tutaj laser jej nie dosięgł.

- Jest Pan tu, Panie Delmar? - Usłyszała jakiś głos.

Lilith kaszlała w swoje ramię. Dym i kurz unosił się w powietrzu.

Po najpewniej chwili zobaczyła, że sprzedawcę wyprowadzał Spider-Man.

- Lilith. - Dostrzegł ją.

Spider-Man jak najszybciej wyprowadził mężczyznę. Delmar oparł się o słup od lampy i kaszlał.

- Mam go. Proszę. - Podał sprzedawcy jego kota. Peter w tym czasie wrócił się po dziewczynę.

Lilith nie miała ani chusty, ani maski. Nie nosiła takich rzeczy przy sobie. Płomienie zmierzały w jej stronę. Robiło się coraz goręcej. Chwyciła szczelnie zapakowane kanapki i niepostrzeżenie wsadziła je do torby. Czynność trwała zaledwie kilka sekund.

Dziewczyna wiedziała, że to był czas, w którym musiała uciekać. Lilith rozejrzała się w celu znalezienia najlepszej drogi ucieczki.

Nikogo nie było. Była sama. Mogła tylko na sobie polegać.

Białowłosa wstała i rzuciła się do biegu. Może pokonała 2 metry i wpadła prosto w ramiona bohatera w czerwonym stroju.

- Chodź ze mną. - Objął ją i szybko wydostał ich z płonącego budynku.

Kiedy się wydostali na powierzchnię, Lilith uklęknęła. Łapczywie łapała powietrze. Była o krok od tragedii.

- Nic ci nie jest?

- Chyba... nie.

Po incydencie w banku Peter czuł się dziwnie. Nie wiedział co miał ze sobą zrobić. Nie potrafił się na niczym skupić. Cały czas myślami wracał do tamtego wydarzenia. Był rozbity. Tysiące myśli krążyło po jego głowie. Dawno nie czuł takiego strachu. Dawno nie przeżył tak mocnych uczuć. Odkąd stał się Spider-Manem, zapomniał o swojej naturze ludzkiej. Nie był nieśmiertelny. Peter zatopił się w swoim codziennym życiu tak bardzo, że zapomniał o tym kim był. Przestał brać pod uwagę w swoich misjach, że był tylko człowiekiem. Za bardzo wczuł się w rolę super bohatera. Zapomniał, że wciąż był tylko kruchą istotą, która potrafiła krwawić.

To był tylko jeden jego problem. Miał ich znacznie więcej. Bright Girl była najmniejszym z nich. Dużo gorsze było kłamanie. Peter niezręcznie się czuł z tym, że musiał ukrywać prawdę przed ciocią May. Ukrywał swoją drugą twarz przed nią zdecydowanie za długo. Zaczynało go to wykańczać. Kobieta jako jedyna martwiła się o niego. Była jego rodziną. Dbała o niego, a on? Okłamywał ją i nie mógł przestać. Kończyły mu się już wymówki dlaczego 5 razy od początku roku szkolnego stracił plecak. Naprawdę podle się z tym czuł.

Jego zły nastrój przeszedł na drugi dzień. Nie wystarczył mu długi sen. Nadal był zmartwiony. Ten stan w nim siedział i nic nie wskazywało na zmianę. Ned przypomniał mu o czymś ważnym - że był tylko człowiekiem. Co prawda dostrzegł to wczoraj, ale dzisiaj uderzyło to w niego z podwójną siłą. Obudził się i żył. Wczoraj mógł stracić życie i już nic by nie czuł. Wizja śmierci była okropna. Budziła lęk w prawie każdym człowieku. Jednego dnia żyjesz, a drugiego nie. Łatwo tę granicę przekroczyć, ale potem nie ma drogi powrotnej.

Peter miał pewne umiejętności, ale życie nadal mógł stracić. Był o włos od śmierci. Naprawdę niewiele brakowało. Mógł zginąć. Lilith to samo. Delmar. W ostatnim czasie nie był tak blisko śmierci. Był zbyt pewny siebie i teraz jego sumienie zaczęło się odzywać. Nie powinien tak bardzo ryzykować. Z drugiej strony był Spider-Manem. Jakby się czuł z tym, że mógł pomóc, ale tego nie zrobił?

Równie okropnie.

Na lekcjach Ned co chwilę zadawał mu różne pytania. Od tego czy może pluć jadem aż po składanie jaj. Uwielbiał go, był jego przyjacielem, ale pytania na dłuższą metę były dla niego męczące.

Dzień był dla niego ciężki, a widok zmartwionej Liz wcale nie poprawiał mu humoru. Lilith nie przyszła do szkoły, co spowodowało, że jeszcze bardziej zaczął się martwić. Nie miał z nią od rana lekcji, ale wypatrywał jej na korytarzu. Ani razu jej nie zobaczył. Gdy w końcu miał mieć z nią lekcję, wparował do klasy jako pierwszy i czekał. Wybił dzwonek na lekcje, nauczyciel przyszedł i nic. Po 20 minutach również nic się nie zmieniło. Zaczynał tracić nadzieję na jej przyjście, chociaż już dawno powinien był ją stracić.

Gdy Peter patrzył się na zmartwioną Liz, jego serce się łamało. Wiedział dlaczego. Nie miał pojęcia czy powinien jej się o to zapytać, czy nie. Nie chciał wyjść na zbyt ciekawską osobę. Przecież, za dużo nie rozmawiał z Lilith w ostatnim czasie. Nie licząc incydentu z wczoraj i jej powrotu z klubu. Brakowało mu dziewczyny i chciał wiedzieć co u niej. Może miał znowu napisać? Nie wydałoby jej się to podejrzane?

Gdy skończyła się lekcja, Peter nie wytrzymał i po lekcji podszedł do Liz. Była sama, co ułatwiło mu zadanie.

- Wszystko w porządku? - Zapytał widząc ciemnowłosą. Nie wyglądała jakby było dobrze.

- Co? Yy, średnio. Wiesz, nie mam nastroju do rozmów. - Powiedziała a jej oczy automatycznie się zaszkliły.

Liz chciała odejść, ale nastolatek jej to uniemożliwił.

- Zaczekaj.

Ciemnowłosa westchnęła. Walczyła sama ze sobą.

- A jak ty byś się czuł, wiedząc, że twój przyjaciel omal nie zginął? - Prawie wykrzyczała mu w twarz. - Przepraszam, nie powinnam się unosić.

- Nic się nie stało. - Lekko się uśmiechnął do niej. - Co u Lily?...

Chciał sobie przywalić prosto w twarz. Nie powinien tak szybko o to pytać. Chociaż co on tam wiedział? Nie umiał rozmawiać z dziewczynami.

- Była w szpitalu, ale tylko przez chwilę. Lekarze stwierdzili, że nic jej się nie stało, więc ją wypuścili. Lily stwierdziła, że sobie zrobi wolne dziś i jutro. - Odrzekła z ulgą. - Ale sam fakt, że była o włos od śmierci. Wiesz o co mi chodzi, prawda? Powiedz, że rozumiesz.

- Rozumiem. - Odpowiedział Peter. - Nawet nie masz pojęcia jak bardzo.

"Ludzie, którzy idą na rzeź dla prawdy czy sprawiedliwości, nieraz czynią większą szkodę niż ta, której chcieliby zaradzić."

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top