03. | Warmth
Znów zabzyczał mu telefon, a w pokoju rozległa się się stłumiona melodia Stayin' Alive. Spojrzał na wyświetlacz i westchnął cicho, dostrzegając ponownie słowo MAMA na ekranie komórki. Pewnie nie jeden by się zdziwił, widząc nazwę tego kontaktu, ale dla niego było to oczywiste. Gdy mówił o mamie, nie mówił o starej, tylko o kobiecie, której tak naprawdę wszystko zawdzięczał. Nienawidził ludzi, którzy nie szanowali swoich rodzicielek. Inna spawa, że teraz nienawidził wszystkich, a siebie najbardziej. Sięgnął palcem do wyświetlacza, by jak wcześniej odrzucić połączenie, jednak tym razem nie był w stanie się do tego zmusić. W końcu, roztrzęsiony rzucił telefon w nogi łóżka. Słuchał brzęczenia i wiedział, że jeśli odbierze, to znów powie jej coś czego będzie później przez wiele dni żałować. Zawsze tak było. Nie chciał jej ranić, ale jego język plótł swoje. Jedynym co go pocieszało był fakt, że kobieta przy porodzie odczuwa do pięćdziesięciu siedmiu jednostek ból, co jest porównywalne do łamania dwudziestu kości jednocześnie. Czy mógł zranić ją jeszcze bardziej? Tego nie wiedział i wolał by tak pozostało. Zamiast więc odebrać, opadł na poduszkę, chowając twarz w miękki materiał. Kiedy ktoś zapukał do jego drzwi, wciąż leżał w łóżku, wsłuchując się w ostatnie nuty piosenki. Nim zdążył zareagować, drzwi otworzyły się i przez szparę wsunął się nos.
– Śpisz?
– Nie. – Ponieważ Jim usiadł gwałtownie i tuż nad rzeczonym nosem zobaczył oczy Sherlocka, nie skłamał.
– Cieszę się, że przypisali nas do jednego domku – oznajmił Holmes, po czym wszedł, bez zaproszenia i usiadł na krawędzi łóżka. – Idziesz na kolację, prawda? W końcu urwaliśmy się z obiadu... a, właśnie! Przynieśli nasze rzeczy, stoją w przedpokoju, jeśli cię to interesuje.
Ostatnie zdanie podziałało na Moriarty'ego jak istne porażenie prądem. Zerwał się z materaca i czym prędzej przytaszczył do pokoju ogromną, wypchaną po brzegi walizkę. Przewrócił ją z hukiem na ziemię i odpiąwszy zamek, zaczął sprawdzać, czy aby na pewno nic nie ubyło z jego rzeczy, po rzekomej rewizji. Leżący na łóżku Sherlock, w ostatnim momencie stłumił śmiech poduszką i z tańczącym w oczach rozbawieniem patrzył na chłopaka, który z coraz to większą wściekłością wyrzucał koleje przedmioty ze swojej walizki.
– Zajebali moje fajki! Zabiję gnoi! – wrzasnął Jim, aż w końcu kopnął w furii potężną walizkę, która przeleciała na drugi koniec pokoju. Syknął z bólu, łapiąc się za bosą stopę i zaklął pod nosem. Jego wściekłość osiągnęła poziom krytyczny, a w takich momentach miał ochotę zacisnąć dłonie na czyimś gardle i ściskać tak mocno, by wycisnąć zeń soki życia do ostatniej kropli. Niespodziewanie Holmes parsknął śmiechem, za co zarobił żądne mordu spojrzenie kolegi. – Bardzo kurwa zabawne. Nie zesraj się przypadkiem.
– Mówiłem, że przeglądają bagaże. Trzeba było je wyjąć zawczasu – odparł niewinnie loczkowaty i wysłał chłopakowi bezczelny uśmieszek.
– Nie wkurwiaj mnie bardziej, Holmes, bo przysięgam, że ta walizka lada moment wyląduje na twojej ślicznej buźce.
– Uważasz, że jestem śliczny? – zapytał prowokacyjnie brunet i podparł brodę wierzchem dłoni, ustawiając twarz profilem.
– Nie. Uważam, że jesteś idiotą, jeśli tak bardzo interesuje cię moje zdanie.
– Spokojnie, ze mną nie zginiesz, Jim. – cmoknął ustami Sherlock i wyciągnąwszy z kieszeni jeansów nowiutkiego papierosa, rzucił go w stronę czarnowłosego. – Mam poukrywane zapasy po całym ośrodku. Jointy, fajki, alko... co tylko dusza zapragnie.
– Mogłeś od razu powiedzieć... – Niższy chwycił z łatwością skręta i schował go bezpiecznie do kieszeni koszuli.
– Mogłem, ale wtedy nie byłoby zabawy, prawda?
– Żebym ja tobie nie sprezentował jakiejś gry, z zabójczym finiszem – zażartował James, z którego złość uleciał nie wiadomo kiedy i rzucił się na łóżko obok chłopaka, kładąc głowę na jego łydkach. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie posunął się za daleko, ale brak protestu ze strony drugiego potwierdził go w przekonaniu, że nie. Jego wzrok padł na smukłe, bose stopy Sherlocka. Były gładkie i trupio blade, jak u porcelanowej lalki. Nagle Jim z całej mocy, zapragnął przejechać palcami po jego śnieżnobiałej skórze, chciał nachylić się i musnąć...
– Powinniśmy iść na te kolacje. Słabo jak się spóźnimy pierwszego dnia. – Brunet wstał z łóżka, zrzuciwszy z siebie głowę Moriarty'ego i podszedł do drzwi. Odwrócił się jeszcze, by zerknąć na leżącego kolegę i wysłał mu pytające spojrzenie. – Idziesz?
– Taa... idę – wymamrotał w odpowiedzi, analizując w głowie ostanie dziesięć sekund. Dziwne uczucie. Kurewsko dziwne i zupełnie nowe. Nie umiał tego nazwać, ale zdecydowanie spodobało mu się to ciepło, które oblało jego ciało.
– Ruszą tę leniwą dupę!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top