Stowarzyszenie Zagubionych Poetów

- To było świetne!
- Nigdy bym nie pomyślał, że tak umiesz!
- Fajnie, że wierzysz w ludzi.
- Trzeba to kiedyś powtórzyć!
- W życiu bym nie pomyślała, że tym ważnym czymś było wysłanie mnie z wami!
    Christen jęknęła. Tego dnia, pomijając to, że była na misji, zgubiła but. Bardzo dobry but. Teraz była zmuszona kuśtykać bez niego przez pole. Wpaniale.
- Ale przyznasz, że było fajnie. - Jany zwolniła, by dorównać jej kroku.
- No, źle nie było.
- Przywykniesz. Choć przyznam, że inni od razu się wkręcali.
- Ona nie chciała być proxy - mruknął Masky.
Jany zmarszczyła brwi. Niezbyt za nim przepadała, a za jego wtrącaniem się tym bardziej. Irytowało to ją, sama do końca nie wiedziała, czemu. A irytowało ją naprawdę niewiele rzeczy.
- Grunt, że już wracamy - powiedział Hoodie.
- Otóż to! - zakrzyknął radośnie Toby.
    Wybiegł na przód. Po chwili zatrzymał się na rozwidleniu żwirowej ścieżki, którą wracali do domu. Rozejrzał się na boki. Wszystko wokół wydawało się do siebie podobne. Trawa, kamienie, kilka zalesień w oddali.
- Którędy teraz? - spytał wpatrując się przed siebie.
- Teraz, em... - Hoodie wyjął z kieszeni mapę. - Szliśmy od północy, prawda?
V   Odpowiedziała mu cisza. Wszyscy obrócili na niego wzrok.
- Możliwe. - Jany przyłożyła palec do ust, starając się sobie przypomnieć.
- Jeśli tak, to dalej prosto. Za tamtym lasem powinna być wieś, o której Operator mówił.
- No to w drogę!
      Wędrowcy ruszyli dalej. Mieli wielką nadzieję, że idą w dobrym kierunku. Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Nie planowali powrotu o tej porze. Niestety nastąpiły małe komplikacje i misja przedłużyła się aż do wieczora. Rzadko takie coś się zdarzało i Christen miała wrażenie, że przynosi przyjaciołom pecha. To już drugi raz, kiedy poszła razem z nimi i pojawiły się problemy. Skrzywiła się, kiedy nastąpiła na coś miękkiego. Pech chciał, że wdepnęła w byłą kałużę. Z trudem wyjęła z niej nogę, jak się okazało, bez skarpetki. Jęknęła zrezygnowana.
- Coś się stało? - spytał Hoodie.
- Nie - burknęła.
    Zrobiła jeszcze kilka kroków, po czym wskoczyła na pierwszy lepszy kamień, jaki znalazła. Nie mogła w ten sposób iść. Zimne błoto było jedną z najgorszych rzeczy, jakie miała okazję dotykać. Toby, dotychczas przeglądający się jej z rozbawieniem zrozumiał, w czym leży problem. Podszedł do dziewczyny i wziął ją na ręce.
- Co robisz? - pisnęła czując, jak zniknął jej grunt pod nogami.
- Tak będzie szybciej.
- Haha, teraz jesteś jak księżniczka! - zaśmiała się Jany. - Też tak chcę! Ktoś mnie poniesie?
- Nie - powiedział Masky.
     Spiorunowała go wzrokiem i z nadętą miną wyminęła. Doprawdy, on zawsze musi psuć jej humor?
     W końcu weszli do lasu. Drzewa skutecznie zakrywały fragmenty nieba. Było by to przydatne podczas gorącego dnia, jednak o tej porze sprawiało jedynie kłopoty. W końcu musieli trafić do domu, a jak się okazało, nie było to takie łatwe. Hoodie stanął w miejscu. Rozejrzał się na boki jak najmocniej wytężając wzrok i podrapał się po głowie.
- Nie chcę nikogo martwić... - zaczął.
- Zgubiliśmy się? - spytał Toby, o dziwo głosem pełnym entuzjazmu.
- Emmm, tak.
- Wspaniale.
    Christen, która pomimo zapewnień Toby'ego, że wcale nie jest ciężka opuściła jego ręce (czego wkrótce pożałowała), wygrzebała ze swojego plecaczka telefon. Zgodnie z danymi z wyświetlacza zbliżała się dwudziesta. Nieciekawie.
- To co robimy? - spytała.
- Najlepiej będzie poszukać właściwej drogi. Ewentualnie jakiegoś schronienia, bo wątpię, by kto kolwiek zechciał przenocować uzbrojonych ludzi z lasu - powiedział Hoodie.
- Slenderman nie będzie nas szukać?
- Wątpię. A nawet jeśli, to na pewno nie w najbliższym czasie.
- Szkoda, że nie ma telefonu...
- Ma - powiedział Masky.
    Dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona.
- Trzyma go w kuchni pod żyrandolem.
- A mówiłeś, że nie wiesz gdzie! - Toby zdzielił go po głowie.
- Tobie miałbym mówić!
- Masz numer? - Jany złapała Masky'ego za kołnierz bluzy.
- Ta.
- Podaj, zadzwonię!
     Christen wbiła cyfry i wcisnęła zieloną słuchawkę. Po chwili oczekiwania na połączenie okazało się, że nie ma zasięgu. Spytała resztę o telepatię, ale szybko wytłumaczyli jej, że w obecnej sytuacji nie mogła się do niczego przydać. Zdolność do przekazywania informacji myślami posiadał tylko Slenderman i nie korzystał z tego, jeśli nie odczówał takiej potrzeby. Wątpliwym było, by zainteresował się perypetiami pracującej dla niego młodzieży w czasie, w którym mieli być w drodze do domu. Szczególnie, że miał na głowie nieogarniętego brata.
      Wspólnie uznali, że najlepszym wyjściem będzie odnalezienie miejsca na odpoczynek. W milczeniu przemierzali ciemny las, starając się utrzymać równe tępo. Wędrówka taka nie była jednak niczym przyjemnym. Szczególnie dla Toby'ego, który zaczął się niezmiernie nudzić. Oglądał drzewa, w końcu zaczął je liczyć, ale i to szybko okazało się nudnym zajęciem. Postanowił zacząć rozmowę.
- Nigdy bym się nie spodziewał, że możemy zgubić się w lesie.
- Serio? - spytała Jany, ledwo powstrzymując się od ziewania. Też miała dość tej misji.
- Przecież najczęściej mieszkamy w lesie. I w lesie się zgubiliśmy. Kurcze, to prawie jak w jakiejś książce! Albo filmie!
- Jak widać, i na nas w końcu przyszedł czas - powiedział z lekkim uśmiechem Hoodie.
Czas. Las. Nagle do głowy Christen wpadł nowy pomysł.
- I poszliśmy... W ciemny las. Mam!
     Wszyscy obrócili w jego stronę głowy.
- Co. Masz - mruknął Masky.
- Pobawmy się w rymowanki!
- Ty tak serio? - spytała Jany.
- I tak nic nie robimy. - Wzruszyła ramionami. - Co nam szkodzi?
- W sumie...
- Dalej, wymyślajcie coś dalej. - Toby zachęcał resztę do zabawy.
     Choć z początku nie okazali zbytniego entuzjazmu, już po niedługim czasie zaczęli tworzyć. Pierwsza odezwała się Christen.
- To może... A w tym lesie grzyby są... Nie wiem, co można dalej...
- A jak nie są, to przyjdą! - Niemal od razu dokończył Toby.
    Tu chłopcy zrobili przerwę, by pokłócić się, czy taki rym w ogóle jest poprawny. Ostatecznie nie doszli do porozumienia, a jedynie oberwało im się od dziewczyn. Jany postanowiła kontynuować zabawę.
- Tam są jagód pełne lady.
- Które rosły od dekady - dodała po chwili namysłu Christen.
- Dzisiaj słonko jasne świeci.
- Gdzie? - spytał Masky i od razu tego pożałował, bo po raz kolejny tego dnia zdzielono go po głowie.
- I opala skórę dzieci - powiedział Hoodie. - Grzybów dużo nazbieramy.
- I do grilla nawpychamy - dodał Toby.
     Żeby zachować minimalny porządek ustalili, że będą mówić na zmianę w odpowiedniej kolejności, tak, jak szli. Nastepna po Toby'm była Jany.
- Wieczorem pójdziem na roleczki.
- Zerwiem babciom truskaweczki - dokończył Hoodie, który szedł na samym początku.
- Pewnie złapie ktoś tasiemca - pierwszy raz zaangażował się Masky.
- Gdy zje nasze pączki z mięsa - wypaliła Christen, nie mogąc wymyślić nic lepszego. Ostatecznie, tasiemiec kojarzył jej się głównie z mięsem.
      Kolejka obróciła.
- Co nad rzeczką nam wyrosły.
- Bawiąc się w tępe porosty.
- Z ziemią wszystko wymieszamy.
- Jak to robią wiejskie damy.
- Doprawimy trochę ziela.
- I spieczemy falafela.
- Jest coś takiego? - spytała Christen.
     Toby nie miał pojęcia.
     Dodawali coraz więcej słów związanych z jedzeniem. W końcu Christen postanowiła to przerwać.
- Wszystkich mocno po tym kopnie.
- Dach przecieka, pokój moknie.
- Co to ma do rzeczy? - wtrącił Masky.
     Rzeczywiście, dotychczas wszystkie zwrotki ich pseudo wiersza były ze sobą chociażby minimalnie powiązane.
- Że twój głosik chłopcze skrzeczy. - Jany pokazała mu język.
- Chyba pora się ogarnąć. - Hoodie przyciągnął się. Naprawdę miał ochotę położyć się już w swoim łóżku.
- Pójść i plony nasze zgarnąć! Stop! - zakończyła Christen, gdyż Masky był zbyt zajęty kłóceniem się z Jany.
    Dziewczyna sprawdziła godzinę. Po dwudziestej drugiej. Miała już dość. Czuła się niezmiernie zmęczona, było jej zimno, a bosą nogę dopadły skurcze. Na dodatek z tyłu ciągle się sprzeczali o błahe rzeczy. Dlaczego nie mogli wreszcie zamilknąć? Dlaczego?! Naprawdę nie rządała wiele. Tylko odpocząć, w ciszy i spokoju.
- Przestaniecie wreszcie?!
      Wszyscy zatrzymali się i obrócili na nią wzrok. Nie widziała dobrze ich twarzy, ale mogłaby przysiąc, że zagościła na nich nutka strachu.
- Christen? - Hoodie położył jej dłoń na ramieniu.
- Czemu ciągle się kłócicie?! To nie do zniesienia!
     Chcieli się wtrącić, ale kontynuowała.
- Jesteśmy w pieprzonym lesie, zgubiliśmy się, nic nie widać, chcę spać i nie mam buta! A wy tylko się kłócicie! Ile można?!
     Milczeli nie wiedząc, co powiedzieć. Wiedzieli, że ma rację. Głupio było jednak przyznać się do tego przed najmłodszą. Ta natomiast wzięła głęboki oddech, jakby szykowała się do dalszego ochrzaniania przyjaciół. Z początku naprawdę chciała to zrobić, ale coś ją powstrzymało. Znowu chciała prawić im kazanie, a przecież nie robili nic złego. Fakt, byli w tamtej chwili irytujący, ale to u nich norma. Nie powinna tak reagować. To już kolejny raz. Zresztą kim była, żeby ich pouczać? Przyjęli ją do rodziny, traktowali jak swoją, a ona...
- Przepraszam. - Przyłożyła dłoń do czoła i odgarnęła z niego włosy. - Nie powinnam tak reagować. To wasza sprawa, co robicie między sobą.
     Spuściła głowę. Czuła się naprawdę głupio.
- Nie prawda.
     Hoodie skierował zdziwiony wzrok na brata. Masky z natury nie lubił zgadzać się z innymi, a jeśli już to robił, i tak zachowywał to dla siebie.
- Ale...
- Zachowywaliśmy się jak banda rozwydrzonych bachorów. Miałaś prawo nas uspakajać.
      Podsunął wyżej maskę, włożył ręce do kieszeni i poszedł przed siebie. Mijając Christen uśmiechnął się do niej półgębkiem. Sam się sobie trochę dziwił, ale nie chciał, żeby była smutna z tak błahego powodu. Nie uważał też, by zachowała się nieodpowiednio. Powiedział jej samą prawdę i choć nie chciał się do tego przyznać, w pełni się z nią zgadzał. Nawet, jeśli zdenerwowała się głównie z jego powodu.
Reszta przyznała mu rację i dogoniła, by dalej kontynuować poszukiwania. Niewiele czasu minęło, gdy dali sobie spokój. Porozsiadali się na ziemi z zamiarem odpoczęcia. W pewnym momencie Hoodie nakazał im ciszę.
- Ktoś tu jest - szepnął.
     Ci, której posiadali broń, natychmiast wzięli ją do ręki. W stanie gotowości powoli wstali na nogi, starając się wypatrzeć pośród drzew niechcianego gościa. Wtem usłyszeli cichy chichot nad głowami. Podskoczyli przestraszeni, gdy coś poklepało ich po plecach.
~ Tu was mam, gagatki.
      Spojrzeli do góry. Między gałęziami drzew powiewał czerwony materiał, a blada twarz jego właściciela patrzyła na nich z wyczówalną ulgą.
- Operator!
- Slender!
- Slenderman!
- Slendi!
       Mordercy oraz Christen, która na ten tytuł jeszcze musiała zasłużyć, raptownie się odwrócili. Niebywale szczęśliwi dopadli do macek, które jeszcze nie tak dawno bardzo ich przestraszyły. Slenderman przyciągnął swoich podopiecznych do siebie. Był równie jak oni zadowolony z tego, że są już w pełni bezpieczni. Jego duże dzieci.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top