Zalotne Narcyzy

Znajomość Boga Wód i Władcy Podziemi nabierała kolorów, lecz budziła też najróżniejsze szepty.

Każdy mówił o tajemniczych uśmieszkach szatyna, które nie mogły opuścić jego opalonej twarzy nawet na moment.
Również nie potrafiono przemilczeć pięknych koszy i wszelkich prezentów, które ci dwaj posyłali sobie regularnie.
Jednak najgłośniejszą sprawą był najważniejszy fakt — Hades zwabiony słodkimi listami, miał po raz pierwszy od wieków pojawić się na Powierzchni.

Nikt nie spodziewał się, iż ta mroczna istota mogłaby chcieć wypełznąć na powierzchnię.

Co takiego nagadał mu McClain, iż postanowił opuścić pałac?
Czy to na pewno bezpieczne?


Wiele pytań zawisło w powietrzu, jednak sam Lance zbywał je i z ekscytacją chodził po polach, które miały być miejscem spotkania.
W końcu przystanął, widząc jak ziemia zaczęła się trząść i pękać. Skorupa rozstąpiła się, odsłaniając sylwetkę czarnowłosego mężczyzny i Cerbera, który miał za zadanie bronić jego boku.

I choć każdy śmiertelnik czy nawet bóg, bałby się takiego spotkania, tak McClain nie mógł pohamować swojej radości. Od razu ruszył ku Kogane i uściskał go serdecznie.

— Mam nadzieję, że spodoba ci się wycieczka po Powierzchni. Mam ci tyle do pokazania! — młodzieniec uśmiechnął się szeroko i pochwyciwszy nadgarstek Hadesa, zaczął go ciągać po wszystkich wymyślonych przez siebie atrakcjach.

Nic nie mogli pominąć — ani pięknych teatrów, ogrodów Pidge, szlaków słonecznych, bibliotek Corana czy ukochanych wybrzeży, na których Bóg Wód gościł najchętniej.

Właśnie tam Keith zdecydował się puścić Cerbera wolno i z rozbawieniem oglądał jak psisko nieufnie poznawało fale.
Z początku szczekał na pianę morską, trącał ją łapami.
W końcu niepewnie zanurzył pysk, kichnął głośno i jakby nigdy nic, radośnie wbiegł do wody. Zupełnie tak, jakby nie był ogarem, przed którym drżały wszystkie umarłe i żywe istoty.

Brunet śmiał się z tego widoku, jednak zaraz ucichł, będąc szturchanym przez swojego towarzysza.

— Nie ładnie jest tak się naśmiewać. Może za to i ty spróbujesz wejść do wody, hm? — zapytał, samemu zdejmując sandały i wyciągnął dłoń ku Kogane, chcąc dodać mu otuchy. Ten wahał się przez chwilę, jednak w końcu uśmiechnął się z widoczną nieśmiałością i zgodził się na delikatny uścisk ciepłych i zgrabnych palców. Pozbył się również swojego obuwia i razem skierowali się ku subtelnym falom, które rozbijały się o brzeg, szumiąc przyjemnie.

Obaj stanęli w miejscu, w którym woda sięgała im kolan.
Wiatr zaś poruszał ich szatami, włosami i nadawał całej sytuacji dodatkowego uroku.

McClain nie mógł nawet powstrzymać myśli, iż w tej chwili — gdy słońce oświetlało ich lica, a jasne promienie błyskały we fiołkowych oczach — Keith mógłby równać się urodą z samą Afrodytą.

W dodatku uśmiechał się ciepło, jego melodyjny śmiech koił uszy bóstwa, a ich palce wciąż splatały się w uścisku.

Wydawało się to być bardzo naturalnym, jednak im dłużej przyglądał się Hadesowi, tym bardziej odczuwał zawstydzenie. Lance nie wiedział co począć z tym uczuciem, dlatego zechciał zająć myśl czymś innym. Z tego powodu puścił miłą mu dłoń i zniżył się do poziomu Cerbera, by podrapać psisko za uchem. Zaraz po tym, dostrzegł muszle, które spoczywały na dnie i z chęcią pochwycił znalezisko, by w palcach przeobrazić je w piękne ozdoby.

— Co robisz? — Kogane zapytał niemal szeptem, gdy dłonie szatyna dosięgnęły jego kruczych włosów. Nie dostał jednak odpowiedzi i nie protestował też, gdy młodzieniec pozwolił sobie na ozdobienie jego kosmyków pięknymi muszelkami.

W końcu nie mógłby odmówić tak uroczego prezentu, choć i tak McClain zasypywał go nimi bez umiaru.

Kolejne atrakcje również kryły w sobie wiele ciepła.
Szatyn starał się o to, by obaj mogli spędzić ten wspólny czas jak najmilej.
Przykładowo, nim słońce kończyło swą wędrówkę na niebie, Lance zdecydował się wrócić na pola.
Tam zorganizował piknik, gdzie rozsiadając się na kocu, grał na lirze i częstował swojego towarzysza miejscowymi specjałami.

A Keith? On z nieposkromioną wesołością przyglądał się temu osobistemu występowi, skradał słodkie daktyle i chętnie popijał chłodne wino. Cieszył się chwilą.

A miał czym się cieszyć! Zresztą, ten dzień z pewnością był dla niego idealny, leniwy i wręcz trudny do pojęcia. Przecież nie trudno jest pojąć, iż Kogane nie miał okazji do takiego relaksu. Był skazany na siebie i umarłe dusze, krył się w mrokach i za chłodnymi murami.

Nie mógł liczyć na towarzystwo czy serdeczność, zaś przyjemne wyjścia na Powierzchnię mogły być dla niego tylko marzeniem.
Tak jednak było wcześniej, teraz wiele się zmieniło. A raczej Lance zmienił dla niego wszystko.

— Nawet nie wiesz jak cieszę się, że mogę tu być... W dodatku w twoim towarzystwie. Tu wszystko jest inne, idealne wręcz. — łagodny głos Hadesu wydobył się z jego ust, gdy wygodnie leżał na ziemi, spoglądając w bezchmurne niebo.

Jego towarzysz słuchał go uważnie i początkowo chciał odpowiedzieć coś mądrego i zarazem pochlebnego.
Mógłby nawet prawić o tym, iż Podziemia również nie są złe, zwłaszcza okolice pałacu naprawdę przypadły do gustu McClaina.

Polubił on bielone mury i piękne ogrody, nawet Styks nie był mu aż tak straszny.
Potrafił dostrzec pozytywy i skryte piękno w Krainie Umarłych.
Zdecydował jednak, iż jakiekolwiek mówienie w tej chwili jest niepotrzebne.
Za to kolejny raz tego dnia, niepewnie wsunął swe palce pomiędzy te, które należały do Kogane i ścisnął delikatnie dłoń bruneta.
A to było już milszą odpowiedzią niż jakiekolwiek słowa.

x x x

Keith począł zauważać zmiany i nie był pewien czy bardziej go cieszyły, czy jednak przerażały.
Pierwszą oznaką były zadowolone grymasy, które coraz częściej witały na jego twarzy. Hades nie potrafił już nawet witać nowych dusz z kamiennym licem. Wszystko go zdradzało.

Kolejnym było wyczekiwanie.
Kwiatów, listów czy samej obecności.
Ekscytował się z każdym kolejnym pakunkiem czy też słowem, które mu darowano.
Niecierpliwił się w chwilach ciszy, gdy zmuszany był na wyczekiwanie aż Lance na nowo mu odpowie.

Również szokowały go nowe odczucia. W końcu przestał się skarżyć na samotność, a nową rzeczą, którą zaczął doświadczać, była tęsknota. Brakowało mu McClaina, gdy nie mógł widywać go tak często, jak tylko by chciał. Było to naprawdę dziwacznym odczuciem.

Z czasem zaczął mu również ufać i czuł, iż mógłby zwierzyć się młodzieńcowi z wszystkiego, co grało mu w duszy i sercu. Otwierał się, chętnie ukazywał swe wnętrze i chłonął wszystko, co Lance dawał mu od siebie. Ożywiał go samą swoją osobą i nie ubiegło to uwadze Bogu Wód, czy też Przewoźnikowi.

Właśnie, Shiro miał przy tym doskonały ubaw. Chętnie przyprowadzał szatyna pod bramy Hadesu, uśmiechając się pod nosem. Coraz częściej zaczepiał swego pana, gdy po raz kolejny musiał dostarczyć mu bukiet róż.
Z czasem zaczął głośno wypowiadać się o słodkich zalotach tejże dwójki, choć żaden z nich nie chciał o tym słuchać.

W końcu to wszystko miało być tylko przyjacielskie.

W dodatku zaczęło się od tak durnej pomyłki!

I nie znali się zbyt dobrze.

Żyli w dwóch różnych światach!

I różnic można by znaleźć zbyt wiele.

Uczuć również Kogane nie umiałby pojąć!


Więc czy w ogóle mógłby kochać?
Czy naprawdę mógłby zauroczyć się w McClainie?

To pytanie zagościło w głowie Keitha na dłużej, żeby nie powiedzieć, że na stałe.
Zaczął realnie myśleć o tym temacie i samym szatynie.

O bogu, który był wręcz ludzki.
O istocie odrobinę dziecinnej, ale mającej niewinne i wielkie serce.
O łagodnym młodzieńcu, który wywoływał uśmiech, samą swą osobą.
Myślał o nim, o jedynym, który tak dbał o jego komfort. O inteligentnym mężczyźnie, który poruszał z nim miliony tematów.

I nim się obejrzał, począł myśleć o nim coraz to cieplej, coraz milej.
Nie mógł już bronić się przed myślą, iż ten jest mu bliski, istotny.
Jednak czy naprawdę jego kamienne serce byłoby w stanie pokochać kogoś tak dobrego?
Mógłby?
Czy w ogóle zasłużył na to kochanie?
Czy mogłoby to zostać odwzajemnione?
O tym nie wiedział nic, niestety i właśnie to przerażało go okropnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top