Różane przypadki

Pidge w całym swoim wiecznym życiu nie czuła aż takiego zmęczenia. Dla dodatkowego dramatyzmu rozłożyła się w kwiecistym hamaku i wzdychała ciężko, jakby z każdym oddechem ulatywało z niej życie.
Oczywiście, nie było to możliwe, w końcu była bóstwem.
Nie mogła jednak powstrzymać się przed gnębieniem McClaina i chętnie wywoływała u niego poczucie winy.

Z równą przyjemnością patrzyła na to, jak brodzi w błocie, usuwa chwasty i naprawia szkody, które sam uczynił.
Tak właśnie spędzili pierwszy tydzień; na obserwacji i ciężkiej pracy.

Jednak Bogini Zieleni również musiała odstawić swoje słodkie lenistwo na bok, czekało ją tyle pracy. W końcu od jakiegoś czasu zajmowała się Boską Pocztą Kwiatową.
To z niej ludzie i bogowie mogli wysyłać najpiękniejsze bukiety z krótkimi wiadomościami.

Uwielbiała swoją osobę, za wpadnięcie na ten pomysł. W końcu przynosił on tyle dobra; jej kwieciste podarki były idealne na łagodzenie sporów. Czule przypominały o wartości danej osoby, która odbierała najpiękniejsze kwiaty, jakie mogła wyhodować na swych polach. Pomagały rodzić się miłości, leczyły rany pachnącymi przeprosinami.
Sprawiały, że każdy obdarowany czuł się ważny.

Niekiedy wysyłała je sama, nie chcąc by kotokolwiek został pominięty. Nawet sam Lotor otrzymał od niej bukiet najpiękniejszych lilii i woził je w swym rydwanie z dumą.
Jej kwiaty zdecydowanie cieszyły każdego... Prawie każdego.

Z całej jej listy bóstw, tylko w Hadesie nigdy nie zawitała słodka nuta bukietów. Zresztą, Pidge nawet nie chciała próbować posyłać tam wiązanek. Słyszała różne pogłoski o tym miejscu i przyjemniaczku, który zamieszkiwał wspomniane wcześniej rejony.
Nie chciała by jej rośliny umierały w ciemnościach mrocznego pałacu. Nie miała również zamiaru narażać siebie czy duszków, które pomagały jej dostarczać podarki.

Również i Lance przestrzegała przed tym miejscem, gdy postanowiła włączyć go w swój kwiecisty interes. Może i chciała wymierzyć mu karę, jednak nie była na tyle okrutna, by zesłać młodzieńca do krainy umarłych.

— Uważaj na bukiety, nie zgub niczego i godnie reprezentuj Boską Pocztę Kwiatową. — dziewczyna wciąż poprawiała kielichy kwiatów, które z gracją układały się w plecionym koszu. Uśmiechała się do nich wręcz z matczyną czułością, jednak zaraz spoważniała i przeniosła swój wzrok na szatyna. — Lance, tylko pamiętaj, co ci mówiłam o Hadesie. W innym razie będzie to twoja pierwsza i ostatnia wyprawa.

Bóg niezbyt przejął się jej słowami i z pewnością siebie oraz wyczuwalnym lekceważeniem, machnął dłonią na Gunderson.

— Spokojnie, nie zginę tam. Najwyżej mój urok osobisty mnie uchroni. Sama wiesz, że działa cuda.

Szeroki uśmiech szatyna tylko irytował Bóstwo Natury, jednak nie mówiła już nic więcej. Nie miała na to wystarczająco siły, czy też ochoty. Tak więc z naciąganą ufnością posłała Lance w świat i sama znów wróciła na hamak.

Starała się odpocząć po przywracaniu swoich roślin do życia. Również znoszenie McClaina było dla niej wyjątkowo męczące i już teraz szczerze współczuła każdemu, kto miał otrzymywać od niego dary.
Jednak jak źle by o nim nie myślała, Lance całkiem nieźle spisywał się w nowej roli.

Z szacunkiem pukał do drzwi świątyń, wręczał bukiety i przekazywał kilka serdecznych słów, które miały umilić trudny boski żywot.
Tak odwiedził wysepkę Allury, zatokę syren, ogromną bibliotekę Corana, który teoretycznie uratował go przed najgorszym. Zawitał w każdym zakamarku, który znajdował się na jego liście. Ułożył nawet kilka bukietów w rydwanie Lotora, który kończył swoją podróż na niebie. Dopiero wtedy zorientował się jak późno jest, a przecież w jego koszu został jeszcze jeden bukiet. Był wyjątkowy, elegancki i niczym zaczarowany. Róże cieszyły jego oczy soczystą czerwienią, zaś kolce skryły się za złotą wstęgą. Sama ozdoba nosiła na sobie wyszytą literę, zgrabne H, które połyskiwało niczym gwiazda skradziona z nocnego nieba.

— Podziękuj Pidge ode mnie i podpytaj czy nie ma goździków w swoim ogrodzie. Chętnie bym przyjął taki bukiet. — białowłosy przetarł powiekę pięścią i ziewnął od serca. Cóż, miał do tego prawo, w końcu ciężko pracował przez cały dzień. Również i McClain był już piekielnie zmęczony, jednak musiał wypełnić obowiązki do końca.

— Nie ma sprawy, zapytam o, to gdy już zobaczę się z tą zołzą. Teraz jednak czeka mnie ostatni bukiet do dostarczenia. — westchnął ciężko i nawet w nadchodzącym mroku Lance mógł zauważyć współczujące spojrzenie, na które wysilił się białowłosy. Docenił ten gest i machnął na niego, gdy zdecydował się odejść i ruszyć do ostatniego punktu jego podróży.

— O co może chodzić z tą literą? Jakby jędza nie mogła normalnie oznaczać tych swoich przesyłek. — mamrotał pod nosem, gdy przedzierał się przez las. W pewnej chwili wsparł się o drzewo i skupił ze wszystkich sił, chcąc przypomnieć sobie ostatnie bóstwo, któremu miałby zanieść kwiaty.
Zmęczenie jednak dawało mu się we znaki i nie potrafił przywołać w pamięci odpowiedniej lokalizacji, czy chociaż imienia istoty, której miałby wręczyć podarek.
Nie mógł przecież wrócić z bukietem do Pidge. Ukarałaby go gorzej niż za zalanie jej pól. Nie chciał się na to skazywać.

— Mówiła coś o Hadesie. To nawet łączy się z tą wyszytą literą. H jak Hades... Brzmi sensownie. — mruknął sam do siebie i spojrzał ostatni raz na bukiet. Mimowolnie westchnął też ciężko, wiedząc jak długa czeka go podróż. W końcu musiał zejść aż do samych Podziemi, do Krainy Umarłych.

x x x

Z początku bramy nie chciały się przed nim otworzyć. Naskakał się przy nich, nakrzyczał i walił dłonią z oburzeniem w ciężkie wrota.

— Przychodzę z prezentem, więc powitanie mogłoby być ciut milsze. — dodał, wymierzając kopnięcie w solidny kawał drewna. Zabolało go to niemiłosiernie, jednak dało jakiś efekt.
Drzwi uchyliły się, pozwalając na to, by Lance zajrzał do środka. Spoglądał w mrok i z ciekawością pchnął bramę, która w końcu się ruszyła, wpuszczając Boga dużo dalej.
Uśmiechnął się zadowolony i ruszył przed siebie, jedynie odrobinę martwiąc się ponurym klimatem.

Nie zraził się jednak, wręcz przeciwnie. Szedł dumnie po kamiennych schodach i poruszał się drogą, którą wyznaczały mu błękitne ogniki.
Pozwalał się prowadzić i podziękował im serdecznie, gdy pozostawiły go tuż przy rzece.

Również w tym miejscu pozwolił sobie na oglądanie legendarnego miejsca, o którym tylu już mówiło. Nie wyglądało zbyt przyjemnie; było chłodne, pełne ciemności i nieznajomej wilgoci.
Całokształt wyglądał dość surowo i mrocznie, przez co Lance powoli przestawał się dziwić, iż Pidge posłała go tu z kwiatami. Może chciała jakoś ożywić to miejsce, by nabrało odrobiny koloru?

Z jego rozmyślań wyrwał go nagły plusk i nieprzyjemne uderzenie w łydkę. Jakby już wystarczająco nie bolały go nogi.
Spojrzał w kierunku, z którego dosięgnęło go uderzenie i zmarszczył brwi.

Tuż przed nim, w zniszczonej już łódce, stał barczysty mężczyzna. Jego biała grzywka opadała na ciemne oczy, które dodatkowo przysłaniał gruby kaptur. Jego twarz, którą zdobiła blizna, przecinająca policzki i nos, zastygła w zmęczonym grymasie.
W dłoniach dzierżył wiosło, na którym zawiesił niewielką latarnię, którą oświetlał lico McClaina.

— Życie ci niemiłe, że schodzisz do Podziemi? — zapytał, wywołując dreszcze na opalonym ciele Boga Wód. Głębokie brzmienie, które wydobyło się z gardła Przewoźnika, wciąż odbijało się echem od pustych ścian i gładkiej tafli wody.
Przez to Lance spanikował na moment, jednak przypomniał sobie cel swojej wyprawy w te rejony, gdy odruchowo zacisnął dłoń na koszyku.

Spojrzał na jego zawartość i wiedząc, iż w życiu nie ma nic za darmo, położył dwie monety wśród płatków róż. Zaraz po tym czynie wyciągnął dłonie ku Przewoźnikowi, pokazując mu swój podarek.

— Spokojnie, ja nie w tej sprawie. Mam tu kwiaty dla Hadesa i mam nadzieję, że zgodzisz się dopłynąć tam do szefa i dać mu to ode mnie. — w sztucznym przypływie odwagi i pewności siebie, mrugnął do mężczyzny i cofnął się, gdy ten odebrał od niego koszyk. — I koniecznie musisz przekazać mu to, że życzę miłego wieczoru i może spodziewać się więcej bukietów!

x x x

Brunet przesiadywał w swoim ogrodzie z Cerberem, który z zaciekawieniem przyglądał się swojemu panu, który w skupieniu sadził drzewka cytrusowe. Niemal z czułością zgarniał ziemię dłońmi i przyklepywał ją, otulając korzenie roślin. Zajmował się tym od kilku godzin, nie miał pojęcia jak długo. Czas w Podziemiach był całkowicie względny, nie docierały również do niego żadne promienie, przez co łatwo tracił rachubę czasu.

— Panie Kogane, ktoś z Powierzchni przysłał podarek. Jakiś chłopak, wyjątkowo głupi lub odważny. — Takashi, który praktycznie nigdy nie opuszczał swojego ukochanego Styksu, pozwolił sobie pojawić się w pałacowym ogrodzie. Postawił koszyk na ziemi i podrapał Cerbera za uchem, gdy ten uważnie obwąchał bukiet i jedynie cicho kichnął. — Podobno życzy miłego wieczoru.

Hades, a raczej zwyczajnie Keith Kogane, otrzepał dłonie z kurzu i podszedł z zaciekawieniem do wspomnianego podarku.
Wyjął bukiet z koszyka i przez moment obracał go w dłoniach. Dopiero po chwili wahania odważył się zanurzyć nos w jednym z kielichów i począł wdychać piękny zapach róż.
Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, ostrożnie dotykając płatków w kolorze soczystej czerwieni.

Nigdy wcześniej nie dostawał kwiatów.

— Shiro... Dowiedz się kim jest ten młodzieniec. Chciałbym mu się odwdzięczyć.

Przewoźnik skinął tylko głową i odszedł z grymasem zadowolenia, zostawiając swojego pana z bukietem, który tak podziwiał.
Wiedział już, że z chęcią wypełni jego prośbę i wypyta bogów o tajemniczego chłopaka. W końcu dzięki niemu Keith uśmiechnął się szczerze, pierwszy raz od dawna.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top