2.To szaleństwo, ale co tam...

Stwierdzam wszem i wobec, że nie umiem pisać Victorem. Taki nievictorowy jest...

_____________

Makkachin wytrzymał na farmie gryzoni pełne trzy tygodnie. Przez ten czas najbardziej zakumplował się właśnie z Victorem i, choć kilka razy zachowywał się jakby chciał odejść, zawsze wracał do domu, gdy to mężczyzna go wołał. Jednak w końcu jego tułacza natura dała o sobie znać i któregoś dnia Victor zamiast psa, znalazł przy swojej poduszce zabawkę, którą zrobił dla pudla. Potraktował to jak wiadomość typu „Nic mi nie jest, po prostu wracam do domu. Do zobaczenia". Mężczyzna oczywiście domyślał się, że coś takiego w końcu się stanie, ale i tak martwił się o zwierzaka. No i czuł się tak, jakby stracił przyjaciela, a przecież właściwie dopiero co się poznali.

Victor znowu siedział na swoim ulubionym, wygiętym drzewie, powoli zmieniając się w śniegową kulkę, za sprawą płatków wciąż spadających z nieba. Obserwowałby śniegowe stworzonka, gdyby nie to, że te już chwilę temu pochowały się w swoich norkach. Widocznie, choć sam chłopak niczego podejrzanego nie słyszał, w okolicy musiał się ktoś kręcić. Victor jednak nie zwrócił na tę osobę najmniejszej uwagi, emując w samotności. Dopiero ciche skrzypienie śniegu pod czyimiś butami kazało mu oderwać wzrok od najbliższego bałwana.

- Tak myślałam, że twoje radosne uśmiechy to tylko poza, którą próbujesz nam wcisnąć – powiedziała starsza, niezwykle chuda kobieta, kładąc dłoń na jego ramieniu. Ubrana była w ciepły płaszcz i szalik, czego Victor kompletnie nie mógł zrozumieć. Jemu w cienkiej koszuli w ogóle nie było tu zimno. Kiedy inni marzli on rozważał zdjęcie koszulki, żeby się nie przegrzać.

Kobieta nazywała się Lilia Baranovskaya i była żoną tutejszego sołtysa. Wszyscy się jej bali za groźne spojrzenie i surowy charakter, nie była ona jednak typową zrzędliwą babą. Po prostu najważniejszą cechą, na jaką zwracała uwagę, była dyscyplina. Kobieta każdego potrafiła jednym spojrzeniem sprowadzić do parteru, na jej ustach niezwykle rzadko gościł uśmiech i nigdy nie robiła niczego spontanicznie. Miała jednak niezwykłe oko do ludzi. Od razu potrafiła wyczuć, kto jest godny zaufania, kto ma jakiś problem, komu przydałaby się pomoc i, co chyba najważniejsze, kto będzie potrafił jej udzielić. Victor, odkąd zaczął świadomie grać swoją rolę, wiedział, że przed nią nie ukryje się zbyt długo. Także zdanie, które przed chwilą usłyszał, nie było zbyt dużym zaskoczeniem.

- Przed panią nic się jednak nie ukryje, pani Lilio – odparł oficjalnym tonem, wstając z drzewa, żeby nie wyjść na niekulturalnego. Kobieta jednak tym razem zdawała się nie zwracać uwagi na takie szczegóły jak maniery, bo zanim mężczyzna zdążył faktycznie zsunąć się z pnia, ona zwyczajnie dosiadła się do niego.

- Jak ty wytrzymujesz w takim zimnie? – spytała.

- Ja nie rozumiem jak inni wytrzymują takie gorąco – westchnął w odpowiedzi. Znów zagapił się w niewielką śnieżna figurę, pani Lilia natomiast wbiła przenikliwe spojrzenie w niego.

- Nie pasujesz tutaj – odezwała się w pewnej chwili, na co Victor uśmiechnął się gorzko.

- Okrutne...

- Czasem trzeba powiedzieć coś okrutnego, jeśli tylko w ten sposób można pomóc – odparła kobieta. – Słyszałam, że ten psi wędrowca, którego przygarnąłeś uciekł.

- Ruszył w dalszą drogę. Nigdy nie zamierzał tu mieszkać – Srebrnowłosy przypomniał sobie pewną sytuację z udziałem psiaka. Otóż któregoś dnia, podczas spaceru, Makkachin wybiegł na drogę prowadzącą poza wioskę. Stanął tam, w miejscu, które mieszkańcy traktowali jak granicę swojego terenu i odwrócił się. Patrzył na Victora, nie ruszając się, dopóki ten nie zawołał go po raz trzeci. Mężczyźnie wydawało się wtedy, że to spojrzenie nie jest bez znaczenia. Jakby było... naglące? Makkachin być może chciał, by poszedł razem z nim.

- Nie chciałeś odejść z nim? – znów zapytała kobieta, a Victor poczuł się gorzej niż kiedykolwiek. Może nie był tu najszczęśliwszy, ale traktował to miejsce jak dom, a teraz wprost usłyszał, że go tu zwyczajnie nie chcą. – Nie zrozum mnie źle – kontynuowała Lilia. – To nie jest twoje miejsce. Po prostu. Nie jesteś stąd, nigdy nie będziesz tu szczęśliwy. Nie kochasz kwiatów, ani ciepła słońca. Nawet nie starzejesz się jak normalny człowiek. Należysz do innego świata. Jednego z innych. Nigdy nie myślałeś, żeby poszukać swojej prawdziwej rodziny?

Victor milczał, bo nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć. Wszystko, co powiedziała sołtysowa było prawdą. Nigdy nie czuł się tak naprawdę dobrze, nigdy nie potrafił do przybranych rodziców powiedzieć „mamo" i „tato". Nigdy nie zachwycał się tym, co podobało się wszystkim. Nie był człowiekiem, w każdym razie nie do końca. Ale miałby porzucić to życie, które miał dla jakiegoś nierealnego marzenia? Miał wyruszyć w świat jak ci włóczędzy z opowieści, szukając tego, czego nigdy nie znajdzie?

- Być może ten pies wiedział kim jesteś. Może właśnie po ciebie przyszedł – odezwała się znów Lilia. – Wędrowcy nie zostają w jednym miejscu na prawie miesiąc, jeśli nie mają ku temu ważnego powodu – wyjaśniła, gdy spojrzał na nią pytająco. – Wiem, bo wielu ich tu było. Podobno gdzieś daleko stąd – Zmieniła ton na taki, jakim opowiada się bajki. – być może po drugiej stronie świata, rośnie najbardziej niezwykłe drzewo jakie kiedykolwiek widziano. Powiadają, że żyje ono tak długo jak sam świat. Mówią też...

- Ze ktokolwiek przejdzie między jego gałęziami znajdzie się w zupełnie innym miejscu. Świecie zupełnie różnym od czegokolwiek, co widziano – dokończył za nią to, co po części było plotką, a po części legendą.

- To prawdopodobnie tam podążył twój pies. Myślę, że powinieneś udać się za nim. Tutaj nie należysz, ale nie wierzę, że w żadnym z czterech światów nie masz swojego miejsca.

Victor nic na to nie odpowiedział. Bo jak niby to zrobić? Porzucić wszystko i postawić na jedną kartę? Nawet jeśli to tylko złudzenie, miał podążyć za... własnym... szczęściem...? Szczęściem, które miało ciemne oczy... Zaraz! Skąd te oczy i dlaczego miałyby być ciemne? Czarne?

Mężczyzna zarwał się nagle, pod wpływem tego strzępu wspomnienia.

- Dziękuję za radę! – zawołał, kłaniając się przed sołtysową, po czym, nic już nie tłumacząc, zaczął przedzierać się przez las, najkrótsza drogą do domu. Aż jeden ze śnieżnych stworków wystawił głowę ze swojej kryjówki, spoglądając za nim ze zdziwieniem.

***

Yuuko nie była specjalnie zachwycona najnowszym pomysłem swojego przybranego, szalonego brata. Podróż w świat spowodowana jakimś dziwnym przeczuciem, czy po prostu nudą, nie kojarzyła się jej najlepiej. Jednak tak naprawdę nie zatrzymywała go specjalnie, bo czuła, że mężczyzna wie co robi. Miał rację. Jako jego siostra znała go na tyle dobrze by widzieć, że tak naprawdę nigdy nie był tu szczęśliwy. Był wdzięczny jej rodzicom za to, że wzięli go do siebie, ale nigdy nie potrafił nazwać ich swoją rodziną. Nie i już. Na wiele lat o tym zapomniała, ale tak naprawdę jego odejście od początku było tylko kwestią czasu.

- Jesteś pewien, że sobie poradzisz? – zapytała zmartwiona. Stała w progu pokoju Victora i od dłuższej chwili przyglądała się, jak pakował swoje rzeczy do sporego plecaka.

Mężczyzna wstał, położył dłonie na ramionach siostry i uśmiechnął się do niej. Nie był to jednak taki uśmiech, do jakiego przywykła, przesadnie radosny i cwany, będący jednym wielkim kłamstwem. Ten był szczery i jakoś tak dziwnie, zupełnie zmienił wygląd Victora.

- Nie, nie jestem – wyznał beztrosko, – ale chcę iść. Chcę znaleźć swoją prawdziwą rodzinę. Kiedy już dowiem się kim jestem, wrócę, żeby się wam pochwalić – obiecał.

Zawiązał buty, wziął swoje rzeczy i żegnając się z przybraną rodziną, wyruszył w świat, nie mając żadnego planu poza nadzieją, że ten Świat sam jakoś go poprowadzi. Takeshi po części udawał, że wcale nie płacze, po części przewidywał, że najpóźniej przed jutrzejszym zmrokiem Victor wróci do domu uznając, że wędrówki to jednak nie dla niego. Trojaczki za nic nie chciały odkleić się od wujka i biegły za nim do samej granicy miasteczka, a Yuuko ani przez chwilę nie uwierzyła w jego obietnicę powrotu. Bo jeśli mężczyzna przekroczy Bramę, jeżeli po drodze nie stanie mu się nic strasznego, będzie musiał przemierzyć wszystkie cztery światy, by móc tu wrócić. Jeśli spotka swoją rodzinę w którymś z nich, nie będzie ryzykował drugi raz, tylko po to, by powiedzieć, że miał rację, że nie jest już sam. Jeśli znajdzie jakiś sposób, by przekazać im tę wiadomość, to dobrze, ale na nic więcej nie będą mogli liczyć. Victor w całym swoim aktorstwie i powadze, był tak naprawdę bardzo naiwny, jeśli wierzył, że powrót tutaj będzie mógł oznaczać cokolwiek innego niż porażkę całej wyprawy.

Victor nie wyruszył w tę podróż od razu po podjęciu decyzji. Aż tak szalony nie był. Musiał przecież odpowiednio pożegnać się ze swoją rodziną i znajomymi z miasteczka, wysłać do rodziców list, który i tak nie dojdzie na czas, jeśli w ogóle dotrze do celu. Poza tym ten tydzień pozwolił mu przygotować się do drogi. Wiedział, że całkiem niedaleko mieszka pewien krewny Nishigorich, u którego mógłby zanocować.

Później ten wysłał go do swoich znajomych, a ci do jeszcze innych znajomych. Takie wędrowanie przez pokrewieństwo w pewnym momencie przestało działać, ale Victor się nie zniechęcał. Miał pieniądze, by od czasu do czasu zatrzymać się w jakimś zajeździe, a jeśli chciał zaoszczędzić, mógł zapukać do pierwszego lepszego domu i przenocować w zamian za jakąś drobną pomoc. Jeśli w danym mieście ludzie nie byli skorzy do przyjmowania wędrowców, lub też nie zdążył przed zmrokiem dotrzeć do żadnych domów, wtedy nie straszne mu było spanie pod gołym niebem. Przecież on nigdy nie marznął. Nawet, kiedy nad ranem rosa zmieniała się w szron.

Wielu ludzi spotkanych na swojej drodze Victor wypytywał o Drzewo, Które Prowadzi Do Innego Świata, oraz o brązowego pudla imieniem Makkachin. Dziwił się wtedy, jak wiele osób kojarzy psiaka i, że jest tylko kilka dni różnicy między nimi. Tak, jakby zwierzę chciało zostać przez Victora znalezione, lub nawet czekało na niego. Dystans między nimi potrafił zmniejszyć się do jednego dnia, lub zwiększyć do dwóch tygodni drogi, gdy Victor musiał dłużej zostać w miejscu, przez które Makkachin przebiegł, nawet się nie oglądając. Przez te tygodnie wędrówki mężczyzna doświadczył rzeczy, jakich się nie spodziewał. Przeżył niesamowite przygody, jak i dni tak nudne, że zdawały się nie kończyć. Spotkał ludzi, których istnienia wolałby nie pamiętać, oraz naprawdę świetnych przyjaciół i tych zwyczajnie miłych. Od pewnego starszego pana dostał nawet ciepły sweter z wełny białego alpakorożca. Z początku nie chciał przyjąć prezentu, staruszek jednak nalegał. Poza tym Victorowi przyszło do głowy, że kto wie, czy inne światy nie okażą się tak zimne, że nawet on nie wytrzyma takich temperatur? Choć jak na razie podobna sytuacja była dla niego zwyczajnie niewyobrażalna.

W miarę jak Victor zbliżał się do Drzewa-Bramy robiło się coraz cieplej. Zniknął szron i nawet ludzie, którzy potrafili zmarznąć zrezygnowali z ciepłych okryć. Kwitły tu inne kwiaty, żyły inne zwierzęta, ale nie tylko to się zmieniło. Opowieści o innym świecie robiły się coraz straszniejsze. Tak samo Brama przedstawiana była jako coś groźnego i niebezpiecznego. Choć chłopak uparcie szedł na przód, udając, że nie wierzy w żadną z tych historii, zaczął się wahać. Potwory? Upiory? Pustka, w której przez wieczność tylko spadasz w dół? Co go czekało po drugiej stronie? Na pewno coś tam było? Przecież nie wszyscy, którzy przeszli przez Bramę wrócili. Może inny świat za każdym razem wygląda inaczej i to dlatego tylko nieliczni trafiają z powrotem? Jednak coś Victora do Bramy ciągnęło. Przeczucie kazało mu przez nią przejść i to nie chodziło nawet o to, że Makkachin z pewnością już był po jej drugiej stronie. Taki psiak nie chciał by niczyjej krzywdy.

Wreszcie po prawie pół roku wędrówki Victor napisał ostatni list do rodziny. Skoro był już pod samą Bramą, oczywistym było, że następnego nie napisze. Z innego świata nie dotrze tu przecież żadna korespondencja, a wracając pojawi się przecież bardzo blisko domu. Stamtąd nie będzie musiał wysyłać listów.

Trochę strach przed nieznanym, trochę usłyszane opowieści zatrzymały go w tym miejscu na tydzień, jednak w końcu mężczyzna stanął przed drzewem o dwóch pniach i jednej koronie. Było większe od innych, jakie widział, ale poza tym wydawało się całkiem zwyczajne. Kora była brązowa, popękana, liście miały normalny, zielony kolor, między dwiema częściami rozdzielonego pnia widać było dalszą część wzgórza i wszystko, co za nim się znajdowało. Żadnego innego świata. A jednak, gdy Victor przyjrzał się dłużej zauważył, że nie wszystko się zgadza. Miał wrażenie, jakby to, na co patrzył między konarami było tylko obrazem tego, co znajduje się dalej. Ruchomym obrazem, który jednak trochę nie nadążał za rzeczywistością. Gdy wiatr zginał kłosy zboża na pobliskich polach, te widoczne pomiędzy pniami kładły się dopiero, gdy pozostałe już się wyprostowały.

- Osobliwa iluzja – mruknął do siebie Victor. Podniósł jakiś kamień i przerzucił go przez Bramę. Ten jednak nie upadł po drugiej stronie, a zniknął. Zwyczajnie rozpłynął się w powietrzu.

Victor poczuł jak lęk i niepewność zwijają mu żołądek w ciasny supeł. Ciężko mu się oddychało i myślało w tak wysokiej temperaturze, podjął już jednak decyzję, a nie należał do ludzi, którzy nie dosięgają swojego celu. Poprawił więc plecak, zamknął oczy i postąpił krok. Potem drugi i jeszcze jeden. Poczuł jak wszystkie włoski na jego ciele stają naelektryzowane, a w twarz uderza mu podmuch gorącego powietrza. Odgłosy, które dotąd słyszał ucichły, zastąpione przez inne, będące już częścią codzienności innego miejsca.

Mężczyzna otworzył oczy i zaraz musiał zmrużyć je i osłonić przed ostrym światłem, które go oślepiło. Pierwszym co zrobił było spojrzenie za siebie i przekonanie się, że nie ma już drogi odwrotu. Był tu. Po drugiej stronie Bramy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top