11. Usypiające zimno

Cud się stał, w ostatnim tygodniu napisałam dwa rozdziały, więc w przyszłym na 1000% będzie na czas! Zaczynamy dzisiaj ostatni etap Victorowej podróży, więc zapraszam! :)

____________________

Victor zwijał się z bólu, coraz bardziej obklejając się śniegiem. Zimny puch przylgnął do ubrania mężczyzny, plecaka, przylepił się do twarzy, topiąc się w nieprzyjemnie mokrą papkę. A jednak działał też znieczulająco i uspokajająco. Jedynym źródłem ciepła okazała się krew spływająca po nodze. W połowie wysokości prawego uda Victora sterczało drzewce strzały. Strzały, która głęboko wbiła się w kość, a to i tak była ta lepsza opcja. Wędrowiec może nie znał się na medycynie, czy anatomii, ale z pewnością wolał ranę w nodze od przebitych organów wewnętrznych. Gdyby jeszcze tak nie bolało, przy próbach wyciągnięcia strzały...

Po kilkudziesięciu sekundach bezowocnej szamotaniny, która w niczym nie pomogła, a jedynie wzmogła przeszywający ból, chłopak wreszcie znieruchomiał. Dysząc ciężko legł na wznak, wbijając przed siebie puste spojrzenie. Krew zaczęła powoli krzepnąć i nie było jej tak dużo, jak mu się z początku wydawało. Leżał na śniegu, w głębi iglastego lasu, pośrodku totalnej pustki. Nie było tu ani ludzi, ani zwierząt, ani nawet jaskini, w której mógłby się schować.

– Przeskoczyłem – pomyślał. – Wypadłem przez Bramę.

Tylko co mu dawało znalezienie się w odpowiednim świecie, jeśli nie było tu nikogo, ani niczego co mogłoby mu teraz pomóc? Miał się tu wykrwawić w samotności?

Jakby dla potwierdzenia Victorowych ponurych myśli, z nieba zasnutego szarą mgłą zaczął padać drobniutki, błyszczący śnieg. Oddech chłopaka się uspokoił, a topniejąca pod ubraniem woda przestała tak dokuczać. Mimo strachu i samotności Victor poczuł dziwny spokój. Jakby nagle zdjęto z jego barków wielki ciężar.

– Ale dotarłem tu – pomyślał. – Wróciłem...

Zamknął oczy, pewien, że więcej ich już nie otworzy, ale życie nie było takie łatwe i śmierć nie nadchodziła kiedy się jej spodziewano. Kolejnych kilka minut minęło mu na czekaniu na nią, aż wreszcie obudziło go szczekanie. Znajome, głośne szczekanie. I głos. Czysty, dźwięczny, lekko zaniepokojony głos, który przegonił ponurą ciszę.

– Makka!

Głos wołający znajome imię...

Zarówno szczekanie jak i głos przybliżyły się, aż w polu widzenia Victora pojawiły się brązowe, skręcone włosy i czarny psi nos, dokładnie obwąchujący zranioną nogę, a potem głowę rannego, jakby dla sprawdzenia, czy ten jeszcze żyje. Wędrowiec, jęknął głucho, gdy łapy zwierzęcia trąciły wystającą z jego nogi strzałę.

- Makkachin?! - zawołał głos, po czym wydał z siebie zduszony okrzyk przerażenia i zamilkł gwałtownie urwany. Victor ostrożnie, by się niepotrzebnie nie poruszyć, odwrócił głowę i również zamarł. Kilkanaście metrów od niego stał chłopak ubrany zdecydowanie za lekko jak na taką pogodę. Victorowi co prawda by to nie przeszkadzało, ale każdy normalny człowiek w takim stroju, przy takiej temperaturze już dawno cierpiałby z wyziębienia. Temu jednak najwidoczniej nic nie było, bo ani nie drżał, ani nie opatulał się rękami. Wędrowiec kiedyś słyszał, że czarny kolor przyciąga ciepło, ale nie sądził, żeby to działało aż tak mocno. A jednak coś w tym musiało być, bo nieznajomy miał na sobie czarne, błyszczące buty, tego samego koloru wąskie spodnie i cienką, dopasowaną kurtkę, obszytą gdzieniegdzie biało-błękitnymi, półprzezroczystymi kryształkami. Mimo powagi i absurdalności sytuacji, przez głowę Victora przepłynęła myśl, czy pod tą kurtką jest też biała bluzka, bądź koszula, czy zupełnie nic. Choć i tak nawet głupie myśli uciekły mu z głowy, gdy tylko przeniósł spojrzenie na twarz chłopaka. Czarne, postrzępione kosmyki miękko opadały na czoło o jasnej skórze, niepozbawionej lekkich rumieńców. Oczy były wielkie, okolone długimi rzęsami. Ten ciemny, bursztynowy brąz był z pewnością czymś, czego się nie zapomina. Czymś, co na długo zostaje w pamięci...

Nagle śnieg, niewiarygodnie cichy las i znajomy, brązowy pudel przestały mieć znaczenie. Nawet postać, która niepewnym krokiem się do niego zbliżała stała się niewyraźna i jakby nierzeczywista. Victora zalały wspomnienia.

Biegli przed siebie, śmiejąc się radośnie, rzucając śnieżkami i co chwila zapadając się w zaspy. Być może to, że kilka razy w odwecie za celnie wymierzony pocisk, próbowali zakopać się nawzajem w śniegu przyczyniło się temu, że obaj wyglądali jak małe, ruchliwe bałwanki. Brązowy, włochaty szczeniak również prawie całkowicie zniknął pod białą pierzyną, jednak przez piski i radosne szczekanie nietrudno było go zlokalizować. Był to pierwszy raz, gdy tak bardzo oddalili się od domu czarnowłosego, jednak żaden z nich nie pomyślał, iż mogą mieć przez to jakieś kłopoty. Śmiali się tylko głośno, nie przejmując się niczym poza zabawą. On już wiedział, że wybrał sobie tego chłopca za towarzysza życia i nie potrafił nic zrobić z magią przesączającą się między nimi przy każdym spotkaniu. Może gdyby był starszy, unikałby go, lub chociaż zapytał o zdanie w tej kwestii, ale sam nie do końca jeszcze wiedział o konsekwencjach. Był jeszcze dzieckiem, nawet według ludzkich standardów wieku.

Nagle, choć przecież zimno nie stanowiło dla niego problemu, przeszedł go lodowaty dreszcz niepokoju. Przeczucie, że zaraz wydarzy się coś złego. Yuuri wciąż się śmiał, biegając za Makką, z kolejną kulką śniegu w dłoniach, piesek szczekał głośno, skacząc wyżej niż pozwalają na to prawa fizyki, a sójki i sikorki co jakiś czas przecinały powietrze, fruwając od drzewa do drzewa. Vicchan przystanął, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu zagrożenia, aż wreszcie zrozumiał. Odeszli za daleko w las, zdecydowanie bardzo „za daleko". Drzewa i nagie skały były wszędzie, przecież to z nich las się składał, a jednak te były inne. Wielka, samotna góra, wyrastająca nagle z równego terenu, oraz przylegająca do niej formacja skalna w kształcie łuku. Formacja, do której właśnie radośnie wbiegał psiak Yuuriego.

Vicchan zadziałał automatycznie, czując, że i tak nie ma szans złapać szczeniaka, zacisnął palce na przedramieniu przyjaciela, szarpiąc go w tył, nim w ogóle zbliżył się do Bramy. Wciąż miał nadzieję, że się myli i Makka zaraz wybiegnie zza jakiejś zaspy, przewracając się niezdarnie o swoje własne łapki, ale nic takiego się nie stało. Spojrzał w ciemne oczy Yuuriego, które jeszcze nie zdążyły wypełnić się łzami. Widać chłopiec nie zdążył zrozumieć, co się stało. Może jeszcze zdoła mu wszystko wyjaśnić? Może uda się to naprawić...?

- Yuuri – szepnął Victor do siebie. To było to imię, które wiecznie chowało się gdzieś w podświadomości, gdzieś na dnie jego umysłu. – Yuuri – powtarzał w amoku.

Zamroczony bólem i wspomnieniami, dopiero po chwili zorientował się, że czarnowłosy chłopak był tuż przy nim. Pochylony nad raną, rozdarł nogawkę spodni Victora, po czym spróbował wyjąć strzałę. Krzyk bólu sprawił, że odskoczył momentalnie, przez co Wędrowiec mimowolnie skojarzył go z jakimś płochliwym zwierzątkiem.

- Spróbuj jeszcze raz, jakoś to wytrzymam – odezwał się, widząc, że chłopak waha się, co zrobić. Myślał, że ten się odezwie, ale blade usta pozostały zaciśnięte, jakby jakąś zbrodnią było usłyszeć jego głos.

Nieznajomy bez słowa wrócił na poprzednie miejsce, jednak zanim chwycił za drzewce, wyciągnął rękę nad głowę Victora, bezgłośnie poruszając ustami w słowach, których srebrnowłosy niestety już nie zrozumiał. Cokolwiek to znaczyło, gdy dłoń się cofnęła, poczuł, że zwyczajnie odpływa. Nie stracił całkowicie przytomności, ale z pewnością przestał odczuwać ból tak dotkliwie. Nie mógł też nic zrobić. Jego ciało, może nie sparaliżowane, jednak okazało się zbyt ciężkie, by dał radę chociażby podnieść rękę. Mógł tylko patrzeć jak brunet szybkim ruchem wyrywa strzałę z jego ciała i uważnie zajmuje się raną. Nie miał co prawda materiałów opatrunkowych, ale sprawne zatrzymanie krwawienia nie stanowiło dla niego problemu. Makkachin w tym czasie położył się przy Victorze, również z wielką uwagą obserwując poczynania drugiego człowieka. Nie mając siły, by coś powiedzieć, Wędrowiec tylko uśmiechał się z wdzięcznością za każdym razem, gdy brązowe oczy spoglądały w jego stronę. Gdyby tylko mógł się chociaż trochę poruszyć, czułby, że wreszcie jest na właściwym miejscu.

Nagle pies odwrócił gwałtownie głowę, wpatrując się między drzewa, a czarnowłosy chłopak zerwał się gwałtownie i cofnął kilka kroków. Spojrzał jeszcze raz na Victora, potem na pudla, aż przeniósł wzrok na to coś, co pojawiło się w lesie. Wędrowiec chciał zapytać, ale oczywiście nie mógł tego zrobić. Z resztą nie zdążyłby, bo brunet w kilka sekund zniknął w oddali. Po prostu, najzwyczajniej w świecie uciekł, zostawiając rannego na pastwę tego, czego tak się bał. Victor z trudem odwrócił głowę, by zauważyć wielką, burą sylwetkę zbliżającego się „czegoś".

Niedźwiedź – pomyślał w panice. Jego oddech przyspieszył, jednak co miałby zrobić, skoro został sparaliżowany zaklęciem? – Yuuri mógłby je chociaż zdjąć!

Jednak Makkachin nie zachowywał się tak, jakby zbliżało się jakieś zagrożenie. Zaszczekał, to prawda, ale wciąż leżał na bezbronnym mężczyźnie, trochę jak strażnik skarbu, albo dziecięcej kołyski. W żaden sposób nie przygotowywał się ani do walki, ani do ucieczki. Albo zadziałały jakieś inne czynniki, albo zaklęcie usypiające dopiero teraz zaczęło działać. Victor stracił przytomność.

***

Ocknął się na chwilę, gdy podrzuciło sanie na jakimś wyboju. Pewnie pod grubą warstwą śniegu ukrył się jakiś pniak, lub większy kamień. Naraz dotarło do niego, że jest do tych sań przywiązany i wciąż nie może się ruszyć. Ponadto okryto go jakimś włochatym kocem, może futrem? Makkachin wciąż był gdzieś blisko, ale poza granicą widzialności. Ale to wszystko wydawało się zupełnie nieważne. To wszystko nie miało żadnego znaczenia. Ważne były cienkie gałęzie wysokich, wąskich, iglastych drzew, które przesuwały się nad nim, przesłaniając sobą pastelowo-błękitne niebo. Niebo, na które chciał teraz patrzeć. Niebo, z którego na ziemię spływały promienie słonecznego światła, skrzące się w kryształkach lodu i unoszących się wciąż w powietrzu drobinach śniegu.

Znów wszystko rozmazało się, zastąpione ciemnością.

***

Kolejna chwila, gdy wydawało mu się, iż odzyskał świadomość. Pochylona nad nim sylwetka „niedźwiedzia" miała całkiem ludzkie kształty i zupełnie ludzkie dłonie. Dłonie, które troskliwie opatuliły go pledem, w obawie przed zamarznięciem rannego.

- Podałam mu środek przeciwbólowy, dlatego śpi – usłyszał jak przez mgłę. Było oczywiste, że słowa nie są skierowane do niego, ale właśnie jego dotyczą. – Wyliże się – rzucone znudzonym, lekceważącym tonem bardzo go uspokoiło. Skoro, kimkolwiek była ta osoba, nie martwiła się o jego życie, to on też nie musiał. Tym razem ciemność przywitał bez strachu.

***

Nie wiedział co się dzieje, ale pasy puściły. Gorąco okrycia również na chwilę zniknęło, dając mu dodatkową ulgę. Chyba zatrzymali się przed jakimś budynkiem, ale niemożliwość otwarcia oczu nie pozwalała mu stwierdzić tego na pewno. Znikąd pojawiły się jeszcze jedne, podtrzymujące go ręce, rozległo się ostrzegawcze szczeknięcie. Zapach żywicy i czegoś nieznanego, co z pewnością było jedzeniem... Victor koniecznie chciał rozejrzeć się dookoła, coś zrobić, zareagować, ale świat znów zawirował i zniknął. No ileż można?

***

Choć miasteczko i dwór królewski nie były daleko, rodzina Katsukich od dawna mieszkała poza obrębem ludzkich siedlisk. Ten dom, te ziemie były ich dziedzictwem od najstarszych przodków rodziny. Mieszkali tu strzegąc lasu jak ludzki odpowiednik Istot i Lodowych Duchów. Ukrywali Bramę, by żadne dzieciaki nie przekroczyły przez nią przypadkiem, zbierali Wędrowców, którzy pojawiali się znikąd, opowiadając o innych światach i niemożliwych przygodach. Do ich obowiązków należało też dbanie o żyjące tu zwierzęta, by kłusownicy nie wybili zbyt dużo z nich. Cierpienie głodu przez czyjąś zachłanność i bezmyślność nie należało do marzeń mieszkańców tutejszej krainy.

Od kilku lat większość tych obowiązków wykonywała Mari, jedyna córka państwa Katsuki. Kiedyś miała nadzieję, że wykręci się z tego, zwalając robotę na młodszego brata, ale Yuuri... No cóż, życie nie pyta o to, czego byśmy chcieli.

Młoda kobieta, gdy tylko uporała się z nieprzytomnym Wędrowcem i zostawiła go pod pieczą rodziców, wyszła przed dom, żeby zapalić. Tytoń był jej nałogiem i choć jej samej się to nie podobało, nie potrafiła z nim skończyć. Oparła się o ścianę budynku, wyciągając z kieszeni metalową zapalniczkę. Chwilę przyglądała się nowemu wynalazkowi, pstrykając nim na próbę, aż podpaliła papieros. Ciekawe to urządzonko. Pytanie tylko na ile starczy mu paliwa, czymkolwiek by nie było...

Nagle, tknięta nie tyle dźwiękiem, ale przeczuciem o czyjejś obecności, podniosła głowę. Zaskoczona wlepiła wzrok w ubranego w czerń i błękit chłopaka, który stał kilkanaście metrów przed nią, wlepiając w nią wielkie, brązowe oczy. Jedną ręką podpierał się o najbliższe drzewo, jakby miał zaraz uskoczyć za nie w ucieczce, a jego mina wyrażała mieszankę lęku, niepewności i determinacji. Lodowy Duch. Choć zachował kilka ludzkich cech, od dawna go nie widziała. Kim był ten wędrowiec, że chłopak przyszedł za nim aż do domu? Mari odsunęła się od okna, pozornie nie przykładając wagi do tego ruchu i wskazała szybę.

- Myślę, że dasz radę zobaczyć go przez okno – powiedziała. Ten skinął głową, niepewnie podchodząc bliżej. Wciąż obserwował ją, gotowy do natychmiastowej ucieczki, gdyby wykonała zbyt gwałtowny ruch. Denerwowało ją to. No dobra, kiedyś się przy nim zapomniała, ale to nie czyniło z niej jakiegoś potwora, czy czegoś, czego trzeba się bać! Znała granice!

- Przecież cię nie dotknę – warknęła zirytowana. W odpowiedzi otrzymała jedynie kolejne kiwnięcie głową i nieco pewniejszy krok. Już lepiej. Nie spodziewała się przecież usłyszeć jego głosu.

Chłopak odgarnął grzywkę z czoła i oparł się o zewnętrzny parapet, zaglądając do środka. Zobaczył z pewnością ogień trzaskający w kominku, Makkachina śpiącego tuż przy nim, matkę mieszającą coś w garnku... Znajome meble i atmosferę rodzinnego ciepła. W tym wszystkim, na specjalnie przygotowanym posłaniu leżał ranny, śpiący chłopak o długich, jasnych włosach, rozsypanych teraz na wszystkie strony.

- Tęsknisz za tym? – zapytała słysząc głośne westchnienie czarnowłosego. Ten wahał się chwilę, lecz ostatecznie przytaknął kolejnym skinieniem. – To ty go opatrzyłeś? – następne pytanie i następne milczące potwierdzenie. – Więc nie jest człowiekiem... – jedyny słuszny wniosek w tej sytuacji.

- Makka mnie do niego przyprowadził – Ku własnemu zaskoczeniu rozpoznała jego głos. Chłopak chyba nawet nie zauważył, że powiedział to na głos, bo nie oderwał wzroku od okna. Rzadka okazja, należy ją wykorzystać...

- Nie sądziłem, że go jeszcze zobaczę – odezwał się znów, nim zdążyła sformułować pytanie.

- To On? – zdziwiła się. Ona co prawda nigdy Go nie widziała, ale spodziewała się że będzie wyglądał nieco... inaczej. Nie tak dziewczęco w każdym razie. Chłopak znów jedynie skinął głową.

- I mówisz, że Makka cię do niego przyprowadził? – dopytywała. – A może było na odwrót? Może to JEGO przyprowadził do CIEBIE?

Popatrzył na nią nic nie rozumiejącym spojrzeniem.

- Niełatwo jest przejść samotnie wszystkie cztery Światy – wyjaśniła filozoficznie, gasząc papierosa na framudze wejściowych drzwi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top