Obsesja #52


Kastiel

Gdy otworzyłem oczy, nie potrafiłem powiedzieć gdzie dokładnie jestem. Leżałem z głową pomiędzy kartonami, które cuchnęły znacznie gorzej od oczyszczalni ścieków. Ze ściśniętym żołądkiem gwałtownie podniosłem się na nogi. W takiej stercie śmieci musiał już dawno zaistnieć nowy świat. Po zaawansowanym stanie pleśni, ich świat mógł rozwojem doganiać mój własny. Z niezadowoleniem zmierzyłem swoje odbicie w lustrze, widywałem bezdomnych w znacznie lepszym stanie. Oczy bolały od samego patrzenia na to zbiorowisko nieszczęścia. Nie miałem ochoty niczego doprowadzać do ładu, lecz mus to mus. Jeżeli naprawdę chciałem cokolwiek naprawić, pora było postawić pierwsze kroki ku lepszej przyszłości. Wszystkie kartony po pizzy i innych pożywieniach na dowóz odnalazły drogę do śmietnika razem z licznymi puszkami od piwa. Posprzątanie mieszkania należało do najłatwiejszych części zadania. Ogarnięcie siebie wymagało więcej wysiłku. Umówienie do Barbera zmuszało do kontaktów ze społeczeństwem, po tak długiej przerwie nie było to zbyt proste. Musiałem znów wyglądać, jak człowiek, jeżeli naprawdę zamierzałem TO zrobić. Wciągu ostatniego roku włosy urosły mi długie, a przez zaniedbanie, wyglądały okropnie.

Najtrudniejszą częścią mojego planu było pozbieranie odwagi. Ogarnąłem siebie, mieszkanie... i co dalej? Na co takiego liczyłem? Minął ponad rok odkąd ostatni raz go widziałem, w jaki sposób miałem go teraz znaleźć? Mógł być dosłownie wszędzie. Samo odnalezienie go nie ciążyło mi na sercu, uporczywe myśli z tyłu głowy doprowadzały moje serce do szału. Co jeżeli w tym czasie spotkał kogoś innego? Co jeżeli zdążył już założyć rodzinę? Co jeśli już o mnie zapomniał? Z myślami kołaczącymi się w mojej głowie kręciłem się przy wejściu do baru, w którym niegdyś razem pracowaliśmy. Jaka była szansa, że ktoś z nich coś wiedział?

- Myślałam, że dziś rano wywozili śmieci.

To był pierwszy raz w życiu, gdy ten znajomy, wredny głos napełnił mnie nadzieją i jakąś namiastką radości.

- Amber... - Kary próbował uspokoić wściekle wbijającą we mnie wzrok blondynkę.

- Och, żadna „Amber" mi tutaj – warknęła odpychając od siebie dłonie mężczyzny. – Tak dawno cię nie widziałam, że myślałam, że wreszcie uwolniłeś świat od tej swojej żałosnej egzystencji. Czego tutaj szukasz?

- Sensu swojej egzystencji – odparłem uśmiechając się mimowolnie.

To, że Amber traktowała mnie z równą zawiścią, co zawsze podnosiło na duchu. Poczułem, jakby nic się szczególnie nie zmieniło.

- Pewnie – prychnęła przewracając oczami. – To się pośpiesz i zejdź mi z oczu, tym razem na zawsze.

- Miałem nadzieję, że ty mi w tym pomożesz.

Blondynka pięścią uderzyła mnie w pierś, gdy stanąłem jej na drodze. Jej wściekłość niemal wylewała się na ziemię roztapiając pozostałości zimy. Mógłbym przysiąść, widziałem, jak wokół niej wszystko paruje.

- Już całkiem padło ci na ten durny łeb? Co niby skłoniło cię do uwierzenia, że mogłabym ci pomóc?

- Bo to ty... - wymamrotałem nie schodząc jej z drogi, ani nie powstrzymując przed kolejnymi uderzeniami. – Tylko ty od początku do końca akceptowałaś i wspierałaś naszą dwójkę.

- Do końca padło mu na łeb – mruknęła cofając się w niedowierzaniu. – Kpisz sobie ze mnie? Nie wiem, co brałeś, ale może przestrzeń, zakrzywia ci rzeczywistość.

- Zawsze mówisz okropne rzeczy, nawet jak nie masz ich na myśli. Nigdy nie próbowałaś nas rozdzielić, nasz związek stawał się silniejszy dzięki tobie... byliśmy wstanie rozmawiać o niektórych sprawach wyłącznie dzięki tobie.

- To... - Amber zamarła cofając się przede mną. – Chyba niewiele pomogło, skoro i tak nie jesteście razem.

- Dlatego pomóż mi ostatni raz – błagalnie wyszeptałem chwytając za jej dłoń. – Tym razem niczego nie schrzanię.

- Kas... - westchnęła, gdy nie mogła się ode mnie uwolnić. – Gdzie się podziała twoja duma? Nie widzisz, co ty robisz?

- Nie ma znaczenia – uparcie pokręciłem głową, niechcąc słuchać. – Dla Nathaniela mógłbym zamienić się nawet i w psa, szczura, czy w zwykłego robala... w cokolwiek, gdyby miało mi to go zwrócić.

- To nie miłość – westchnęła z odrazą wyrywając swoją dłoń. – To obsesja... powinieneś się leczyć.

- Amber... błagam cię, nie dam rady tak dłużej... nie ma sekundy, żebym o nim nie myślał... sekundy, żebym tego wszystkiego nie żałował...

- Przecież to ty się z nim rozstałeś! – Zawołała na moment zapominając, że stoimy w miejscu publicznym. – Nie rób z siebie ofiary, dostałeś to, co chciałeś.

- A co ty byś zrobiła na moim miejscu? – Zapytałem bezradnie zaciskając pięści na swoich przedramionach. – Co byś zrobiła, gdyby się okazało, że stoisz na drodze do spełnienia marzeń osoby najcenniejszej dla ciebie na świecie? Miał to wszystko wypisane na twarzy... zrezygnowałby z siebie dla mnie... tak jak zawsze.

- Mam uwierzyć, że rozstałeś się z nim dla jego własnego szczęścia? Dobre sobie – zakpiła ze złością stukając obcasem.

- Nie jestem, aż tak szlachetny, jak Nathaniel – mruknąłem żałośnie.

- Nie, - przyznała z obrzydzeniem mnie wymijając – do tchórza nie pasuje szlachetność.

- Może wejdziemy do środka? – Zaproponował Kary, gdy coraz więcej par uszu zatrzymywało się posłuchać naszej osobistej dramy.

- Nie trzeba – westchnęła powstrzymując go. – Nasza rozmowa się skończyła. Każdy tchórz zasługuje, żeby do końca życia żałować swoich decyzji.

- Amber...

- Nie wydaje mi się, żeby on wystarczająco mocno zrozumiał konsekwencję swoich działań. – Kobieta zatrzymała się na ostatnim schodku posyłając mi ostatnie spojrzenie. – Czy ty w ogóle masz pojęcia, jak bardzo cierpiał po tym wszystkim? Jak cierpiał, gdy postanowiłeś zdeptać jego serce?

- Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałbym cofnąć czas... - wyszeptałem nie mogąc wydusić głosu przez zaciśniętą krtań.

- Żałosne – skomentowała i już jej nie było.

Kary pożegnał mnie nieznacznym klepnięciem, które w zamyśle miało podnieść mnie na duchu. Pociągnąłem nosem ścierając kilka nieproszonych łez. Spodziewałem się, rozmowa nie mogła pójść zbyt gładko. Amber nienawidziła w moim istnieniu dosłownie wszystkiego. Nie znaczyło to, że zamierzałem się poddawać. Wciągu tego roku nauczyłem się wyłącznie, że:
1) Nie jestem wstanie funkcjonować bez Nathaniela,
2) to żałosne zachowanie do mnie nie pasowało.
Bycie żałosnym tchórzem nie było dla mnie. Spędziłem rok w liceum uganiając się za nim. Rok zapędzałem go w kozi róg, aż nie miał wyjścia i musiał zmierzyć się z moimi uczuciami. Od zawsze byłem uparty i porywczy, tego nie mogła zmienić nawet depresja... w tej chwili to była moja jedyna broń.

Zwalczając w sobie resztki godności, podążałem za Amber nie dając jej spokojnie żyć. Nie chciała ze mną rozmawiać? W porządku. Wygra ten, kto jest bardziej uparty. Na nieszczęście blondynki, na świecie nie było bardziej upierdliwej osoby ode mnie.

- Dlaczego za mną łazisz?! – Zawołała tracąc wreszcie cierpliwość.

- Przecież wiesz dlaczego – wzruszyłem ramionami wpatrując się w szyld siłowni, do której zaczęła ostatnio uczęszczać. – Swoją drogą, przebranie się w strój sportowy i cyknięcie sobie miliona fotek nie sprawi, że zgubisz te kilka zbędnych kilogramów.

- J-ja... - czerwona na twarzy próbowała powstrzymać się przed kopnięciem mnie w tyłek. – Ja nie mam zbędnych kilogramów!

- Pewnie, że nie – przewróciłem oczami krzyżując ramiona na piersi. – Dobrze wiesz, co zrobić, żeby się mnie pozbyć. Wystarczy, że...

- Zapomnij. – Warknęła zgrzytając zębami. – Po moim zimnym trupie.

- To da się zrobić – mruknąłem obserwując, jak znika w damskiej szatni.

Jak długo zamierzałem za nią chodzić? Do skutku. Moja upartość nie znała granic, na pewno nie teraz, kiedy wreszcie ogarnąłem swoje wewnętrzne sprawy.

Zapisanie się do tej samej siłowni, co Amber było pierwszy krokiem do zwycięstwa. Nie mogła mnie stamtąd wyrzucić, ani zabronić ćwiczyć niedaleko niej. Nie musiałem na nią patrzeć, czy mówić, żeby wyprowadzać ją z równowagi. Zdążyłem zaprzyjaźnić się z większą częścią personelu, co działało jej na nerwy. Gdy otrzymałem ofertę pracy od jednego z trenerów, nie wytrzymała:

- Tak bardzo chcesz, żebym przeniosła się z ćwiczeniami gdzieś indziej? – Warknęła odciągając mnie od zaskoczonego personelu.

- Przecież ty nie ćwiczysz... - odchrząknąłem powstrzymując się przed automatycznym dogryzieniem jej. – Będę łazi za tobą tak długo, jak będzie to konieczne.

- Poddaj się wreszcie. Choćbyś łaził za mną pół roku, nic ci nie powiem.

- Zatem będę łaził za tobą, choćby i pół roku, aż wreszcie mi powiesz – odparłem z szerokim uśmiechem.

Im bardziej była zirytowana moją postawą, tym bliżej byłem wygranej.

- To nie ma sensu – zawyła z irytacją potrząsając głową. – Rozmowa z tobą nie ma żadnego sensu.

- Nie każę ci ze mną rozmawiać, masz mi powiedzieć tylko jedną rzecz.

- W jaki sposób on w ogóle z tobą wytrzymywał? Jesteś irytujący!

- Uparty – sprostowałem zadowolony, że sama zaczęła ze mną rozmowę. – To moja największa zaleta.

- Zaleta? – Powtórzyła niedowierzająco. – Jeżeli to nazywasz zaletą, strach pomyśleć o twoich wadach.

- Nathanielowi to nie przeszkadzało – upomniałem marszcząc brwi.

- Musisz być naprawdę dobry w TYCH sprawach – westchnęła kręcąc głową. - Nie widzę innego wyjaśnienia. 

- No cóż, nigdy nie wychodził niezadowolony – przyznałem dumnie.

- Idź do diabła – prychnęła odchodząc z miną przepełnioną obrzydzeniem. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top