Biały miś#8


No cóż, spóźniona pierwsza część wydania walentynkowego... odrobina magii moim postaciom się przyda. Nie jest to wyrwane z kontekstu, ponieważ zazwyczaj staram się by bohaterowie żyli w tym samy czasie co ja, jednak wiele takich ciekawych wydarzeń ominąłem przez nie do końca odpowiadające warunki do tworzenia. Postaram się szybko dodać kolejną część, ale nie jest to obietnica. Życzę wszystkim wszystkiego dobrego, mimo że sam raczej nie obchodzę takiego święta, to jednak wierzę ( jak wiele osób) , że jakąś magię w sobie posiada. Trochę tandetnego różu, serduszek i kwiatów albo czekoladek na umilenie beznadziejnie długich dni oczekiwań na cokolwiek ( miłość, rodzinę, kolację, wakacje). Dajcie się porwać

Autor

**********************************

- Wyrzuciłeś go z mieszkania? – dało się usłyszeć w jego głosie mieszaninę rozbawienia jak i zdziwienia.
Stałem za blatem, czyszcząc już prawie od pół godziny jedną szklankę do whisky, dzielnie znosząc drwiny i dziwne pytania ze strony Karego. Opierał się o mały stoliczek przy oknie, wyszczerzając usta w jak najbardziej okrutnym uśmiechu. Cieszyło mnie to nawet, wolę kpinę niż bezsensowne pocieszanie i mówienie, że wszystko będzie dobrze... przecież wiem, że to nieprawda.
Lysander teatralnie chrząknął zwracając na siebie uwagę bruneta, posyłając mu tym samym ostre spojrzenie.
- Może łaskawie przeniósłbyś swój tyłeczek do biura? – syknął na niego z udawaną grzecznością.
Mężczyzna posłał mu ulotne spojrzenie, podchodząc w moim kierunku. Wyrwał mi dopieszczaną aż do bólu szklankę, by obejrzeć ją w świetle.
- Tak jak myślałem, jest czysta – uśmiechnął się kpiąco, umieszczając ją na półce – Czas na następną.
Poruszyłem zdrętwiałymi palcami lewej dłoni, które jeszcze chwilę temu zaciskały się kurczowo na ciepłym szkle, pilnując się co jakiś czas by rozluźnić ucisk w obawie przed zmiażdżeniem dość kruchej konstrukcji.
Kary podstawił mi przed nos kolejne brudne naczynie o słodkim zapachu malin. Czerwona szminka odznaczała się na brzegu, niechlujnie rozmazana, przez co łatwo było stwierdzić, że nie był to jej pierwszy drink.. kiedy myślę o słodkich alkoholach od razu na myśl przychodzi mi Nat. Strasznie nie lubi cierpkiego piwa oraz ostrej w smaku wódki. Mało który facet przyznaje się do czegoś takiego, jest to uważane za „niemęskie" co wręcz śmieszy, nie zawsze ma się ochotę na coś mocnego. Takie rozcieńczenie jest dobre na poprawę nastroju, smaku, sytuacji, nie zawsze chodzi o to by się nawalić... więc dolewałem blondynowi soku, żeby nie kwasił tak tej miny...
- Żyjesz ty tam ? – przyłożył mi do twarzy zimną szklankę, co szybko mnie rozbudziło – Gdzie tak ciągle odlatujesz? Brałeś coś? – Zapytał podejrzliwie.
Uniosłem wzrok, powoli skupiając się na konkretnych szczegółach. Zmarszczone, ciemne brwi uniosły się do góry, kiedy nasze oczy znalazły się w jednej linii.
- Żyję – mruknąłem niewyraźnie, wykrzywiając usta w coś co miało przypominać uśmiech – Jestem tylko lekko rozkojarzony...
- Lekko ? – zaśmiał się, zaciskając dłoń na moim ramieniu, jakby obawiał się, że znowu odlecę.
Nie odpowiedziałem, przewracając tylko wymownie oczami. Chwyciłem za szkło, które opornie wysunęło się z jego sporej, owłosionej dłoni.
- Staram się jak mogę – przerwałem dość oschle ciszę, która miała mnie utwierdzić na jego stanowisku. Puścił kufel, pozostawiając na nim tłuste ślady z liniami papilarnymi – I nie wyrzuciłem – dodałem kiedy odwrócił się do mnie tyłem – sam odszedł.
- W takim razie musiał mieć powód – ziewnął, posyłając mi ostatni, tajemniczy uśmiech z nieruchomymi oczami, całkowicie bez wyrazu. Zamknął się w swoim biurze.
Zerknąłem na Lysandra, który przyglądał się z zaciekawieniem całej sytuacji.
- Jak chcesz to opowiadaj, jeśli nie to nie.
Zmrużyłem oczy przez nagle zapalone światło. Zimne ledy rozjaśniły ciemne pomieszczenie kojarzące mi się z burdelem.
- Chyba nie – odpowiedziałem, chowając pozostałe szklanki –Wydusiłem tyle ile potrafiłem.
- No to inaczej. Czy zrobiłeś już wszystko?
Zatrzymałem dłonie na wysokości zlewu w zamiarze opłukania ich z mało przyjemnego zapachu żelu dezynfekującego. Wpatrywałem się w nowo wymieniony kran. Był on równie brązowy jak marmurowy blat, który łączył w sobie wiele odcieni. Na pierwszy rzut oka, można byłoby stwierdzić, że tworzą jedną całość, jednak w momencie gdy dotykało się gałki, czuło się przyjemne ciepło, które nie emanowało od zawsze chłodnej lady.
- Nie mam pojęcia, nie wiem co miałbym zrobić – w końcu odezwałem się, tłumiąc swój głos letnim strumienie, który ożywił trochę zesztywniałe palce – Próbowałem już chyba wszystkiego...
- Kas – przerwał mi, rzucając szmatką do zlewu, która omal nie wylądowała na mojej twarzy – czasami tak jest, że uczucia przemijają...tracą swoją siłę – mówił z dość przejętą miną – to się zdarza... przede wszystkim wtedy, kiedy przestajesz rozmawiać ze swoją drugą połówką – dodał ciszej, spuszczając wzrok na podłogę.
Drgnąłem, zaciskając ręce na czarnym uniformie klubu. Zjechałem na ziemię. W plecy wbijała mi się plastikowa rączka, która miała sprawiać wrażenie drewnianej. Miałem ugięte kolana, stopami szturchając półki, na których poustawiane były różnego rodzaju szkła, każda do innego alkoholu. Pozycja dość niewygodna, nogi mi cierpły, ale nie było innej opcji. Miejsce gdzie poruszają się barmani są wąskie, pomieściłyby dwie osoby stojące gęsiego, ale nie jedną leżącą, ponieważ nikt nie pomyślałby, że ktoś chciałby tu siedzieć. Widoki średnie, dźwięki słabo się rozchodziły ...
- Wiesz – mówiłem wystarczająco głośno, aby mój głos mógł się przedostać przez meble i blachę mnie otaczającą – ilekroć chciałem z nim porozmawiać, wycofywał się... uciekał tłumacząc się, że jest zajęty pracą albo, że jest zmęczony – ton głosu mi opadł, jakby tracąc na basie, coraz więcej emocji się do niego wkradało, nadając mu dziwnego drżenia – ciągle na niego czekałem, jak ten idiota zamknięty w pokoju, z dala od wszystkich bliskich mi osób... bo wciąż wierzyłem, że to minie – ciągnąłem już znacznie ciszej – ale to się nie stało ...
„Mimo że wciąż wierzę" – cichy szept podsunął mi w myślach.
- I nie stanie – ostro odpowiedziała mi przestrzeń zza moim więzieniem – na pewno nie, skoro tak łatwo odpuszczasz.
Srebrne włosy wychyliły się w moim kierunku, a dwukolorowe oczy spojrzały w moje z dziwnym chłodem.
- A co miałem zrobić? Co mi jeszcze zostało?! – nawet nie zauważyłem kiedy zacząłem krzyczeć.
Chłopak nawet nie mrugnął. W końcu głośno wzdychając przeskoczył nad blatem, nachylając się nade mną.
- Kim jesteś ? – zapytał tylko i odsunął szufladę koło mojej głowy, wyciągając z niej czarny pisak – Bo ja cię nie poznaję.
Otworzyłem usta, kiedy odezwał się Kary:
- Gotowi czy nie, otwieramy Gołąbeczki – po czym zanosząc się śmiechem, szarpnął za ciężkie drzwi wejściowe.
Lysander powoli ściągnął ze mnie wzrok i uciekł, zajmując swoje miejsce przy barze.
- Ty też wstawaj koteczku, pora zabrać się za prawdziwą pracę – uśmiechnął się, dodając szeptem – Wszystko się ułoży, jeszcze zobaczysz.
Nie wiem dlaczego, ale tym razem jego oczy wydały mi się inne. Miały dziwny błysk... zarówno obcy jak i znajomy.
Kiwnąłem głową, szybko otrząsając się z niepokojącego wrażenia.


Ludzie jeszcze długo się nie zbierali, dopiero kiedy słońce zaszło zaczęli schodzić się pierwsi goście, którzy z wielkim uśmiechem zwracali się do Lysa, zaczynając dziwne opowieści. Chłopak uśmiechał się, zgadzając się lub dogryzając panom, którzy byli zmęczeni życiem. Zwracali na mnie uwagę, trochę kąśliwie komentując moją postawę i fakt małomówności.
- Dlaczego tak marszczysz to czoło? – pytanie wydało mi się dobiegać znikąd. Starsi panowie już mieli rozmarzone, maślane oczy. Młodzież siadała na czerwonych pufach w kątach lokalu, po kolei wymieniając się podrobionymi dowodami. Gdzie nie gdzie przewijały się blond grzywy, ściskając mój żołądek coraz mocniejszym węzłem. Jednak to oczy mnie zwodziły, bo nigdzie w tym lokalu nie było jego, tego jedynego blasku, który mógłbym na dłużej przyciągnąć mój wzrok.
Panował pół mrok, słabe ledy rzucały delikatne kielichy na bordowych ścianach, tworząc dziwne przejścia ciemnego w jasne, co mogło denerwować przy długi wpatrywaniu się, jednak ludziom podobał się ten niestandardowy wystrój.
- Słyszysz mnie wielkoludzie?
Spojrzałem na zarumienioną twarzyczkę, ukrywającą szał alkoholowy. Blond, kręcone włosy widocznie dokręcane lokówką. Długie rzęsy na opadających, śpiących powiekach spod których wyglądały błękitne, znane mi oczy.
- Co ty tu robisz? – zapytałem zaskoczony, szturchając półleżącą dziewczynę.
Obcisła, biała bokserka, mocno ściskała piersi, uwydatniając je odrobinę za bardzo, ale jednak mieściło się to w dobrym smaku.
- Przychodzę tu co piątek, więc to ja powinnam zapytać co tu robisz – uśmiechnęła się z namysły kokieteryjnie, a w wykonaniu udało podnieść się jej tylko jeden kącik ust, ukazując tym samym kawałek mięty lub innego zielska wystającego spomiędzy jedynek.
- Pracuję tu od niedawna – uciąłem, gdy ta pociągnęła za czarny guzik koszuli przy moim rękawie – Sama tu przyszłaś? – postanowiłem pociągnąć rozmowę, widząc jak Lysander zerka na mnie zdziwiony.
- Nieee ... - ziewnęła przeciągle, lokując podbródek na podpartych dłoniach – Dziś jest wyjątek, miałam ochotę wypić sama ... albo poznać kogoś – dodała po zawahaniu, wzruszając ramionami.
- I jak ci idzie ? – nie mogłem powstrzymać ironicznego uśmieszku.
- Nie najlepiej jak widać ... - parsknęła, ręką wskazując mi, że chciałabym piwa – z sokiem malinowym poproszę.
Uniosłem zdziwiony brew, jednak wykonałem polecenie, kiedy wyłożyła na blat pomięty banknot.
- Amber? – omal wypuściłem kielich, słysząc tuż przy uchu głos srebrnowłosego – Karego dzisiaj nie ma – poinformował ją dość oschle, zabierając szmatkę, leżącą przy moim kranie i wrócił się.
Zagwizdałem, śmiejąc się po cichu z zaistniałej sytuacji. Dziewczyna spiorunowała wąskie plecy barmana.
- Wiem o tym – syknęła groźnie, wyrywając piwo z mojej dłoni, które zapieniło się i wylało na wiecznie czyszczony przeze mnie blat.
Zakląłem cicho pod nosem, tym razem sam zmuszony podejść do chłopaka, by zabrać z powrotem swoją własność.
- Od kiedy spotykasz się z babiarzem?
Ciecz zrobiła się klejąca, budząc we mnie pewnego rodzaju obrzydzenie.
„Dlaczego za każdym razem kiedy wracam, wszystko musi kleić się od tego pierdolonego alkoholu?" – głos rozbrzmiał w mojej głowie, stawiając mi przed oczami wściekłą minę Nathaniela. Dużo piłem, na pewno wtedy gdy nie wiedziałem co dalej. Postanowiłem zrezygnować ze studiów, nie potrafiłem się tam odnaleźć, tak jak i w późniejszym okresie. Balowałem, grałem z ekipą, wciągając i pijąc wszystko co było możliwe. Powiedziałbym, że to właśnie w tym momencie zaczęło nam się nie układać, jednak problem sięgał dalszych etapów naszego wchodzenia w dorosłość. Nie zrzucę winy na studia, ale jednak różne otoczenie zmieniło nas, a przede wszystkim podgląd na świat. Ja wolałem żyć „wolny", bez jakichkolwiek zasad, a Nat chciał porządku ... tak mi się przynajmniej wydaje.
- Nie spotykam się, prosi mnie czasami o pomoc przy dekorowaniu wnętrz. A od czasu do czasu pijemy, a on zwierza mi się z nieudanych związków – wzruszyła ramionami.
Zastanowiły mnie jej słowa. Kary i jakieś związki ? Nie zdążyłem o to zapytać, bo zaczęła się zbierać, a ja miałem jedno nurtujące mnie pytanie.
- Wiesz może czy Nathaniel wrócił do domu? – słowa ledwo wydobyły się przez moje usta, niemal dławiąc mnie tak jak wzrok blondynki.
Wpatrywała się we mnie dość długo i dziwnie, jakby wahała się przed udzieleniem mi odpowiedzi.
- W dalszym ciągu marszczysz czoło – powiedziała tylko, zabierając brązową torebkę ozdobioną jakimiś niebieskimi paskami i z doczepioną kuleczką czegoś puszystego, odeszła chwiejnym krokiem.
Jej spojrzenie i reakcja mogły oznaczać wszystko. Zawahała się, bo blondyn wrócił do domy czy nie wrócił i nie wiedziała o co chodzi? Zapytanie jej o to było głupie, nie mieli dobrego kontaktu ze sobą, nic by jej nie powiedział.

Reszta wieczoru minęłaspokojnie, bez żadnych dziwnych zdarzeń. Koło dwudziestej drugiej przyszedłDavid, inny barman. Niski o mysich włosach i dziecinnej twarzy, zdjął mnie zezmiany. Nie znałem go zbyt dobrze, rozmawiałem z nim może trzy razy, podczasmojego aktywnego działania w zespole. Jest starszy ode mnie, tylko tylewiedziałem.
Bez słowa skinął do mnie głową, prawie wypychając zza lady. Zaskoczonyschowałem się do szatni pracowników. Sięgnąłem do tylnej kieszeni wygrzebujączielony kluczyk do mojej szafki. Wyciągnąłem z niej czarne spodnie, szarą bluzęi tego samego koloru kurtkę, słysząc przy tym skrzypnięcie drzwi.
- Dlaczego David przyszedł tak wcześnie? – zapytałem, gdy mocny zapach wodykolońskiej wbił mi się w nozdrza – Przecież mówiłem, że mogę zostać na dwiezmiany.
Rozpiąłem spodnie, nie odwracając się przodem do przybysza. Zamieniłem koszulęna coś wygodniejszego, z oporem zabierając się za dół stroju, czując jak Karyprzypatruje się z kąta.
- Dziś są walentynki, ludzie biją się o wolne w ten dzień – powiedział takjakby było to oczywiste, okazując, że nie potrzebnie zmuszałem go do otwieraniaust.
Wrzuciłem ciuchy robocze do sportowej torby, która towarzyszyła mi długi czas. Byławygodna i poręczna, poza tym miałem z nią związanych wiele wspomnień.
- Jak to? Przecież mamy piątek a nie wtorek ... - zacząłem, przypominając sobiesłowa Amber.
„Przychodzę tu tylko w piątki". Przed oczami pojawiły mi się jej zarumienionepoliczki i nieobecne oczy.
- Ślepy jesteś czy co ? – parsknął bez odrobiny wesołości, jakby z obowiązku –Na swoim uniformie masz przypięte serduszko z imiennie na piersi, sam jeprzyklejałem przed otwarciem – uniósł brwi do góry – różowe światła na scenie,muszki na szyi w tym samym kolorze, nastrojowa muzyka ... Czy ty na pewno dzisiajbyłeś?
Różowe światła, nie białe. Ścisk na gardle, muszki? Przypinki z imieniem ... niechęć do dzisiejszego dnia. Starsi panowie narzekający na samotne życie.
- Byłem, ale nie zwróciłem na to jakoś uwagi – broniłem się zgodnie z prawdą.
Nie kojarzyłem momentu, kiedy zapiął mi muszkę na szyi, ani zaczepieniabadziewia do piersi. Po głębszym zastanowieniu, Lysander trzymał w dłoni coś comogło przypominać strzałę kupidyna, którą mieszał drinki.
- Więc tym bardziej przyda ci się przerwa – westchnął – Idź do domu, wyśpij sięlub rób co chcesz, po prostu wyjdź – dodał jeszcze po zobaczeniu mojegoproszącego wzroku – nie potrzebuję pracowników odstraszających mi klientów –zmrużył oczy.
- Nie wytrzymam długo w domu ...
- Więc gdzieś wyjdź – przerwał mi ostro, wychodząc.
Wypuszczając głośno powietrze z płuc, uśmiechnąłem się. Pierwszy raz widziałemtakie wydanie Karego. Nigdy wcześniej nie mówił do mnie takim tonem.
Trzasnąłem szafką, drżącą ręką trafiając kluczem. Ścisnąłem mocno rączkęsportowej torby, stojąc chwilę przed drzwiami. Ktoś przykleił na nich małą,samoprzylepną, żółtą karteczkę z uśmiechniętą buźką i proszącą o to samo.
Wyszczerzyłem się, wystawiając zęby jak tylko mogłem na zewnątrz, akurat kiedyLysander chciał wejść do środka. Czując nagły gorąc na twarzy, przecisnąłem sięobok niego i jak najszybciej wybiegłem z klubu.
Zimny wiatr przywitał mnie z otwartymi ramionami. Księżyc chował się wśródchmur, ale za to lampy dobrze pełniły swoją funkcję, rozświetlając prawie każdyzakamarek uliczek i drogi.
Wspiąłem się po schodkach, mocno wdychając powietrze do skurczonych i zapchanychsmrodem środków dezynfekujących płuc. Dłoń sama powędrowała do kieszeni,szukając znajomego, prostokątnego kształtu, którego jednak nie znalazła. Topiękna noc, spokojna. Pary przytulone do siebie przechodziły przez miasto,gruchając do siebie słodko. One miały w prawych dłoniach od jednej do parukrwistoczerwonych róż, pozbawionych kolców, albo białego misia, do któregowtulały nosy i zaciskały palce na miękkim futerku. Oni za to w ukryciu płakalinad bolącymi portfelami, szczerząc się w głupkowaty sposób. Ich wybrankarumieniła się, kiedy szeptali im do uszka, kradnąc pojedyncze pocałunki dlapodgrzania atmosfery... tak jakby zimno było. Dość ironiczne.
Dla niektórych to słodkie, urocze. Jednak dla singli lub ludzi w skomplikowanymzwiązku, raczej upierdliwe.
Nawet nie potrafię stwierdzić jaki mam status... czy jestem sam, a może to zwykłasprzeczka?
„Wyrzuciłeś go z mieszkania?"
- Nie chciałem tego – mruknąłem, maszerując pustoszejącymi chodnikami, bez konkretnegokierunku.
Mijałem udekorowane słodyczą wystawy sklepowe, które próbowały namówićprzechodniów do zakupu właśnie u nich.
„Kupujcie, kupujcie. Misiaczki i słodziutkie poduszeczki po taniości! Zaniecałe 200 złoty" – ironicznie odczytałem nikły przekaz manekinów odzianych wróżowe sukienki, postawione misie dookoła nich oraz sztuczne kwiatki.
Tylko jeden sklep był o tej porze czynny. Niewielki spożywczak na rogu.Wszedłem do niego w poszukiwaniu czegoś co mógłbym zjeść na kolację, ponieważmoja lodówka świeciła pustkami.
Kiedy stanąłem przy regale z jedzeniem w proszku zauważyłem maskotki postawionetrochę wyżej. Tylko jeden przykuł moją uwagę, przynajmniej mniejszy od całejreszty, niecałe dwadzieścia centymetrów. Jako jedyny uśmiechał się ściskającserduszko z wyszywanym „Kocham Cię". Wszystkie pozostałe miały czarne koralikina oczach, kiedy ten miał złote, łudząco przypominając tęczówkę. Miałemwrażenie, że do mnie przemawia... pewnie dlatego wybrałem go zamiast kolacji.
Rozczarowany sam sobą, powędrowałem do domu, zastanawiając się po drodze, comiałbym niby zrobić z maskotką? Nie jestem dzieckiem, nie wydaje mi sięzachęcające spanie z miśkiem niewiele większym od mojej dłoni.
- Wiem kto by się ucieszył z takiego prezentu – uśmiechnąłem się smutno, czującże znowu zbiera mi się na rozczulanie.
Schowałem go do torby, widząc że już jestem przy bloku. Nie chciałem wchodzićdo mieszkania, nie kiedy jest tam tyle rzeczy przypominających mi o nim. Nieraz siedziałem sam, ale teraz to było co innego. Poczucie, że on już nie wrócii nie przytuli się do mnie podczas snu, było demotywujące.
- To upokarzające – westchnąłem, odwracając się na pięcie.
- Co takiego?
- To, że mam zamiar iść do niego – odpowiedziałem bez namysły, czując drugi raztego dnia gorąc na twarzy i okropne Déjà vu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top