Tekla

Myślę, że życie toczy się w teatrze. Może nie wszystkich, ale moje na pewno. W teatrze niewidzialnego sponsora i reżysera, który z pewnością jest pisarzem, bo nikt tak bardzo nie kocha unieszczęśliwiać swoich bohaterów. W teatrze, gdzie serca widowni piszą własne nuty inspirowane Vivaldim i Mozartem. Na scenie, gdzie gram główną rolę w czymś, co zapewne jest dramatem pokroju „Romea i Julii", ale klasykiem. I czuję się jak marionetka. Czuję, jak ktoś pociąga za sznurki. Czuję, jak moją rękę coś ciągnie do góry przy tak rutynowych czynnościach jak mycie zębów czy czesanie włosów. Czuję, że gram tylko role. Recytuję kwestie zabarwiane emocjonalnie. Próbuję wśród tych wszystkich scenariuszy znaleźć siebie, tę prawdziwą, nie graną. Szukam. Ale czego? Jeśli udawałam już tak wiele osób, to czy istnieje w ogóle moje „ja"? Co jeśli potrafię tylko grać? Co jeśli emocje, które we mnie buzują, domagają uwagi i wydają się takie prawdziwe, takie moje, są tylko idealną grą aktorską? Co jeśli jestem po prostu dobrą aktorką?

Zazwyczaj bezdusznie topię wszystkie myśli wraz ze łzami w kieliszku, potem dwóch, trzech, pięciu, całej butelce wina. Nie wódce, nie piwie, nie whisky. Tylko w czerwonym winie. A kiedy i ono się kończy, a problemów wcale nie ubywa, zaczynam krzyczeć. Przypomina to wyliczankę. Na kogo padnie, na tego... bęc. Miś, poduszka, pies, dziewczyna — bez różnicy.

Słyszę dźwięk otwieranych drzwi, a potem trzask. Szelest w korytarzu. Do salonu wchodzi Pia. Rozgląda się. Oczami wyobraźni widzę to, co ona: stolik, a na nim przewrócona pusta butelka, kieliszek, również puste pudełko czekoladek, półprzytomna i półnaga, śmiejąca się do siebie dziewczyna.

Przymykam oczy. Nie mogę skupić wzroku na jej twarzy. Wszystko wiruje. Salon, dom, świat zlewa się w jedno. Wszystko wiruje we mnie. Ponoć nie czujemy, że Ziemia się obraca i porusza. Ja wręcz przeciwnie. Salon, dom, świat. Czuję wstręt. I wściekłość. Czystą nienawiść. Do siebie, do niej, do świata. Do całego pierdolonego kosmosu.

— Przewaga negatywnych uczuć. Lęk przed porzuceniem. Niespójność „ja". Niestabilne związki emocjonalne. Lęk przed bliskością. Podejmowanie niebezpiecznych działań. Autodestrukcja i próby samobójcze — wyliczam z pamięci. Nie otwieram oczu, boje się, że zwrócę zaraz zawartość żołądka. Uśmiecham się. Coś spada na podłogę. Czyjś zimny dotyk mrozi moje policzki. Nie mogę otworzyć oczu, nie mogę, nie mogę, nie otworzę oczu.

— Spójrz na mnie.
I otwieram oczy.

— Te słowa cię nie definiują. Jedyne, które opisują twój stan, wypowiem w tej chwili. Jesteś pijana. Znowu.
Śmieję się.

— Skłonność do popadania w uzależnienia — dokańczam i wtedy scena się kończy, uwieńczona spektakularnym zwrotem zawartości żołądka.

Czasem, choć i tak zbyt często, zastanawiam się, kim tak naprawdę jestem. „Niespójność ja". Kiedy Pia jest w pracy, kiedy dom jest pusty, zastanawiam się, czy ja też w środku jestem taka... pusta. Gdy na ustawionym w rogu pokoju gramofonie nakładam płytę pełną tego, co najpiękniejsze w muzyce, tworzonej przez najwybitniejszych kompozytorów, próbuję w nutach odnaleźć siebie. Leżąc na podłodze, wpatruję się w rozwieszone nad sufitem lampki, swoim ciepłym kolorem przenoszące do beztroskich lat dzieciństwa. Fioletowy gramofon kupiła mi babcia. Zawsze zachwycała mnie opowieściami o młodości, kiedy przy gramofonie tańczyła pierwszego walca z dziadkiem. Kiedy przy gramofonie spędzała czas z rodzicami, a jej kwiecista, kremowa sukienka wirowała, gdy tańczyła piruety w kuchni. Kiedy jej mama gotowała, podśpiewując. Prababcia nie była Dunką. Już nie pamiętam, skąd pochodziła, ale wojna domowa zmusiła ją i babcię do opuszczenia kraju, po tym jak pochowała męża.
Babcia zmarła, gdy miałam piętnaście lat i zostawiła po sobie zabytek rodzinny — odnowiony, pomalowany na mój ulubiony kolor gramofon. Myślę, że wraz ze śmiercią babci, umarło coś jeszcze. Moje „ja".

— Tekla?! Jesteś w domu? — słyszę głos dziewczyny.

— Tak — odpowiadam.
Gdzie mam indziej być, dodaję już w myślach. A, no tak. Mamy piątek. Normalni ludzie wychodzą na spotkania ze znajomymi. Ja też, z małą różnicą. Nie jestem normalna.

Pia wchodzi do salonu i opada ciężko na kanapę. Dmuchnięciem odgarnia czarny lok z czoła. Jej duże i pełne czerwone usta wykrzywia grymas, gdy rozgląda się po pomieszczeniu, które zdecydowanie wymaga wielogodzinnego sprzątania. Piwne oczy kieruje na mnie, a wraz z nimi cała głowa przechyla się protekcjonalnie na bok. Nic nie mówi. Wzdycha i wyciąga z torebki butelkę mojego ulubionego wina.

— Wypijemy je razem — dodaje, patrząc mi w oczy.
Uśmiecham się i podnoszę z kanapy.

Powinnam była posprzątać. Jednak cały dzień leżałam pod kocem i oglądałam serial. Nie miałam siły wstać. Zmusiłam się tylko do wyjścia na spotkanie bractwa. Terapeutka poleciła mi odciągać się od najgorszych myśli, więc to robiłam. Uciszałam je prostackim poczuciem humoru i spotkaniami z osobami równie dziwnymi, co nienormalnymi. A mogłam posprzątać. Pia tak ciężko pracuje... A ja nic nie robię. Nawet nie potrafię utrzymać mieszkania w dobrym stanie. Ona nie ma powodu, by ze mną być. Powinna znaleźć sobie kogoś lepszego, kogoś, kto nie będzie obarczał jej swoimi problemami. To tylko kwestia czasu.

Przynoszę do salonu dwa kieliszki. Dziewczyna zdążyła już rozebrać się z marynarki i przebrać w luźniejsze ubrania. Teraz siedzi pod kocem ze związanymi w kok włosami. Wpatruje się w przestrzeń bez słowa.

— Pia, ja przepraszam. Powinnam była coś zrobić. — Dziewczyna otrząsa się z letargu i potrząsa głową, odrzucając te słowa.

— Daj spokój, to tylko mały burdel. Posprzątasz jutro.
Siadam obok, a ona obdarowuje mnie czułym pocałunkiem i przykrywa kocem. Potem wlewa nam obu wina i opowiada, jakich nadętych i wrednych klientów dzisiejszego dnia spotkała. Gdy kończy, zapada cisza.

— A jak było na spotkaniu?
Wie o wszystkim. Nie kłamię. Nie znoszę oszustwa.

— To, co zawsze... Lars próbował zbliżyć się do Finna, który go ignorował, Camilla popisywała się głupotą, a zaślepiony uczuciami Morten chciał się jej przypodobać obszerną wiedzą na temat Star Wars". Pomagał mu Malte, nie spuszczając wzroku z telefonu. Lone siedziała i uśmiechała się głupio jak zawsze, Jens... nigdy nie wiem, co on robi. Tatiana patrzyła na mnie przez całe spotkanie, jakby chciała mnie udusić. Mam wrażenie, że mnie nie zauważają. Gdy się odezwę, widzę na ich twarzach takie zmieszanie i rozkojarzenie, jakby próbowali przypomnieć sobie, kim jestem i od kiedy należę do bractwa. To w sumie smutne, ale ma swoje zalety. Kocham robić sceny. Uważają mnie za królową dramatu, wiesz?
Pia parska.

— Wiem i rozumiem ich pobudki.
Daję jej kuksańca w ramię.

Chyba nie jestem aż tak nienormalna... Czasem czuję się, jak zwykła laska bez pracy, z zainteresowaniami, dziewczyną i dachem nad głową. Z gustem muzycznym, nie tylko do klasyki. W pokoju trzymam płyty kilku zespołów o mocnych brzmieniach — Fall Out Boy czy The Script. Ale to tylko złudzenie. Otoczka przed prawdą. Nauczyłam się dobrze grać normalną osobę.
Jestem z Pią od ponad dwóch lat. Brzmi jak stabilny związek? Stabilny związek, który nie przetrwałby nawet kilku miesięcy gdyby nie cierpliwość i wyrozumiałość Pii.

Zdradziłam ją. Dwa razy. Pierwszy raz na imprezie. Upiłam się. Nie myślałam nad tym, co robię. Poryw chwili. Nie zastanawiałam się nad konsekwencjami, nie myślałam o tym, że mam dziewczynę. Jakiś całkiem przystojny osiłek postawił mi drinka. Dokładnie pamiętam jego kolor. Żółty. Niczym trucizna wlewająca się do serca. Żółty to kolor zdrady. Na wielu obrazach to właśnie w tym kolorze przedstawiano Judasza, który w zamian za sumkę pieniędzy wydał Jezusa. Najciekawsze jest to, że to nie osiłek zaciągnął mnie do łóżka. To byłam ja.

Drugi raz wydarzył się po spotkaniu Kółka Wzajemnej Adoracji, czyli koła wsparcia. Może to tylko zbieg okoliczności, ale miałam na sobie żółtą bluzkę. Nie byłam upita ani naćpana. Z pełną świadomością swoich czynów zrobiłam to ze starszym o co najmniej dziesięć lat facetem na podłodze w kręgu ułożonym z krzeseł.

Od tego razu przestałam nosić żółte ubrania i odseparowałam się od tego koloru całkowicie. Nie licząc bractwa.

Pia jest cudowną kobietą. Nie wiem, jak mogłam zrobić jej coś takiego jeden, a co dopiero dwa razy. Chciałabym cofnąć czas do momentu naszego pierwszego spotkania. Nie przyszłabym. Nie zmarnowałabym jej życia. Zawsze na końcu języka mam propozycję, by mnie zostawiła, by znalazła sobie kogoś lepszego, ale przełykam te słowa wraz ze śliną, bo wiem, że bez niej to nie ja byłabym „tą ocalałą w bractwie".

Co do bractwa — chciałabym, aby rzeczywiście były to spotkania osób chorych psychicznie. Takie kolejne kółeczko wzajemnej adoracji. Niestety, tak jak wiele stowarzyszeń i bractw, to też powstało w jakimś celu. Okrutnym.

— Wiesz po co zostało stworzone bractwo? — zapytała mnie kiedyś Rosa. Przy stoliku siedział oprócz nas jeszcze Lars. Na te słowa oderwał wzrok od książki i skierował go na mnie. Pamiętam, że miał na sobie żółty golf (cóż za niesamowity zbieg okoliczności). Powstrzymałam usta przed wygięciem w niebezpieczny dla mojej pozycji uśmiech. Zrobiłam to w głębi duszy. Dla nich byłam teraz tą starszą, doświadczoną koleżanką i akurat ta rola mi się podobała. Wczułam się. Zachowując więc pokerową minę i patrząc prosto w oczy tej drobnej szatynce, odparłam:

— Aby zadbać o selekcję naturalną. — Lars uniósł brwi drwiąco. — Przez współczesną medycynę nawet słabi przedstawiciele gatunku mogą przetrwać. W stadzie nigdy nie wracają po rannego kojota. Skazują go na straty. My jesteśmy rannymi kojotami, ale dostajemy pomoc od psychologów. No... przynajmniej niektórzy.

Idealnie udając, że nic mnie to nie obchodzi, upiłam łyk herbaty, którą przyniosła kelnerka kilka minut temu. Uświadamiając sobie, że w tej chwili bawię się w Camille, odstawiłam filiżankę z ukrywanym obrzydzeniem. Tymczasem Rosa uśmiechała się do siebie, nie wierząc własnym uszom. Lars wpatrywał się we mnie ze smutkiem. Jak miał w zwyczaju, nie skomentował tego ani nie stanął też w swojej obronie. I on ma problemy z agresją? Śmieszne.

— Myślisz, że nie zasługujemy na ratunek? — spytała, a jej ton wskazywał na to, że miała własne zdanie na ten temat, którego nikt nie zmieni, ale ona może wpłynąć na zdanie innych. Udałam zastanowienie, robiąc teatralną pauzę i wzruszyłam ramionami. Świetnie mi to wychodziło.

— Z punktu widzenia biologii jesteśmy tylko ciężarem dla społeczeństwa.
Rosa parsknęła śmiechem i popatrzyła na mnie z pobłażaniem. Na sam koniec opuściła powoli głowę, kręcąc nią na boki i przygryzając popękane usta, które próbowała zatuszować czerwoną szminką. Jej śmiałość i pewność siebie nie raz mnie zadziwiała. Była bardzo interesującym stworzeniem.

— Pozwól, że ci coś rozjaśnię. Nazywasz nas ciężarem dla społeczeństwa, mimo że mamy te same potrzeby i kilka dodatkowych, które nakręcają rynek. Wizyty u psychologów, psychiatrów, terapia farmakologiczna. Niezły ciężar. Napędzamy gospodarkę, piszą o nas w gazetach, mówią w wiadomościach, uwzględniają w statystykach... Grono, a nawet całe skupiska ludzi na całym świecie czerpią zysk z naszych problemów psychicznych. Jasne, że u zwierząt jest inaczej. Bo one nie układają się w społeczeństwa. Ale stada. Nie porównuj więc ludzi do kojotów, bo jedyne, co nas łączy, to natura.

— A więc nie uważasz się za ciężar dla rodziców, którzy za to wszystko muszą płacić? Którzy muszą codziennie znosić twoje dziwne zachowanie, którzy zastanawiają się, gdzie popełnili błąd i czy to ich wina, że nią jesteś?

— Nią, czyli kim? — podniosła nieco głos, Lars też to wyczuł, bo popatrzył na mnie z niepokojem, jakby bał się, że wypowiem to słowo. Zapanowała pełna napięcia cisza. Drobna dziewczyna gromiła mnie wzrokiem. Prawie dostrzegałam iskry pełzające od jej głowy aż do czerwonych, wbitych w stolik paznokci. Wiedziałam, że pożałuję tego, co zaraz powiem. „Podejmowanie niebezpiecznych działań".

— Wariatką.
I wyciągnęłam zawleczkę z pomalowanego na czerwień granatu.
Rosa rzuciła się na mnie przez stół. Lars krzyczał i próbował ją odciągnąć, a ja zachowałam niewzruszoną minę, nawet gdy wbijała mi paznokcie w ramiona i syczała prosto w twarz.

— Nikt. Nigdy. Nie. Będzie. Nazywał. Mnie. Wariatką. Odszczekaj to. — Wypluwała słowo za słowem. Widziałam furię w jej oczach. Nigdy w życiu tego nie zapomnę. Jakby ktoś rozjuszył trenowanego, torturowanego i faszerowanego uspokajaczami od dzieciństwa lwa. Obudził więzioną bestię.

— ROSA, uspokój się! — jęczał blondynek, łapiąc ją za ramiona i odciągając. Nie wymykała się. Powiedziała to, co miała powiedzieć. Czekała, aż jej odpowiem. Strzepała z siebie dłonie chłopaka i już opanowana, jakby nigdy nic się nie wydarzyło, usiadła na krześle. Kelnerka przyglądała się tej sytuacji z otwartymi ustami zza lady, trzymając w dłoniach dwie szklanki.
Skierowałam dłoń do szyi, gdzie czułam mocne pieczenie, po tym jak uwolniona bestia drasnęła mnie pazurem. Czując na palcach krew, uśmiechnęłam się.

— Nieźle jak na tak kruche i słabe paznokcie tak drobnej i słabej dziewczyny. Dobrze, że je zakrywasz. Ich wygląd nie dałby takiego efektu jak czerwony lakier.

Prowokowałam ją i najwidoczniej to zauważyła, bo nie ruszyła się z miejsca. Patrzyła mi prosto w oczy. Bez wściekłości, bez smutku. Bez uczuć. Przekrzywiłam głowę z zaciekawieniem. Z nią już skończyłam. Za to ten wieszak na żółty golf wpatrywał się we mnie z nieukrywaną złością. Skierowałam na niego pytający wzrok. Otworzył usta, nabierając powietrza.

— Wiesz co, Tekla? Nie wiem, jak bardzo ktoś cię skrzywdził. Nie wiem, czy to uraz z dzieciństwa, czy rodzice cię nie kochali, może wcale ich nie miałaś... Ale nie rań innych. Nie przelewaj ukrywanego pod pozorem jakiejś królowej dram i chaosu bólu na innych ludzi. Nie przelewaj go na nas, bo mamy wystarczająco dużo cierni we własnym ciele. Schowaj jad dla ludzi, którzy cię skrzywdzili, a zostaw tych, którzy potrzebują surowicy.

Do kawiarni wszedł Finn, czym zwrócił uwagę Larsa (kogóż by innego). Przerwał jego poetycki monolog i zakończył dyskusję.

Dzisiaj żałuję słów, które wypowiedziałam. Lars miał rację. Kryję ból pod pozorem królowej dram i chaosu. Taka moja rola. Nie jestem reżyserem we własnym filmie. Jestem jedynie marionetką i częścią czegoś większego. Sama nie znaczę nic, ale utrudniając pracę reszty, znaczę bardzo wiele.

___________________________

Witam po tak długiej przerwie!

Uwaga, szykuję długi monolog niczym Lars.
Starałam się, jak mogłam oddać postać i chorobę Tekli. Borderline to chujnia, ale starałam się i poświęciłam jej chyba najwięcej czasu. Oglądałam ten sam film i czytałam te same artykuły po kilka razy, by spamiętać. Specjalnie podałam w tekście objawy, bo to opowiadanie pełni między innymi funkcję dydaktyczną dla mnie i dla Was. Z chęcią przyjmę krytykę, poprawki i uwagi co do przedstawienia tego wątku.
Kiedyś, w sumie niedawno, spotkałam się z wypowiedzią, że niektórzy wstydzą się komentować i wypowiadać na Wattpadzie. Moi drodzy, nie ma czego! Naprawdę Was zachęcam. Każdy komentarz, który w jakiś sposób odnosi się do całego opowiadania, postaci, a nie tylko fragmentów i odpowiedzi na żarciki, może mi pomóc. Ja wciąż wierzę w funkcję dydaktyczną Wattpada!

Tutaj macie obrazek, którym, jeśli macie taką chęć i wolę, możecie się zainspirować, komentując ten rozdział jak i na koniec całe opowiadanie.

Jeszcze nie skończyłam.

Dziękuję cudownej @jennhills za przepiękną okładkę. Cudna, prawda? Tu jest też baner. Och, marzy mi się kiedyś coś takiego na półce...


Okej, skończyłam.

Noli

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top