Rosa

„Każde życie ma ciąg przyczynowo-skutkowy, ale nie chodzi o samo <żyjesz, bo się urodziłeś>. Tak samo jest z chorobami psychicznymi, ale w tym przypadku same w sobie są rezultatami jakichś wydarzeń. Śmierć kogoś bliskiego może spowodować depresję. Przyczyna, skutek. Teraz depresja może spowodować niechęć do życia, a w rezultacie samobójstwo. Wszystko bierze się ze swych przyczyn. Skupiając się na samych skutkach, nie pokażemy pełni obrazu, tak samo z przyczynami. To wydaje się oczywiste. A mimo to dla osób, które oceniają po zachowaniach, wyglądzie, nie do zrozumienia. Zastanawiałeś się kiedyś, czemu pewna osoba ma tendencję do poprawiania innych? Na pewno skomentowałeś jej zachowanie, ale czy postarałeś się o zrozumienie? Może w przeszłości robiła te same błędy, a potem została przez swą niepoprawność przyparta do muru i walczy z nią do teraz, może nie chce, by ciebie też to spotkało.

Mamy tendencję do oceniania ludzi po okładce, ale zdaje się, że nikt do tej pory nie rozgryzł, co jest jej przyczyną. Tylko nie usprawiedliwiajmy się naturą ludzką, bardzo proszę.
Jeśli już zmierzamy, na sam koniec, do zrozumienia, to każdy z nas może zadać sobie zasadnicze pytanie, kiedy zacznie się nad tym wszystkim zastanawiać. Czy chcę zrozumieć?".

Zamknęłam laptop i oparłam głowę o półkę na książki, których w szkolnej bibliotece było, jak wiadomo, dużo. Sama nie wiedziałam, czy lubiłam prowadzić bloga. Po pewnym czasie cotygodniowe wpisy stały się przyzwyczajeniem, obowiązkiem. Ale jedno w tym świecie pełnym niewiadomych było pewne: nie przesiadywałam w bibliotece szkolnej z braku innych miejsc. Uwielbiałam zapach starych książek, ciszę, klimat. Nawet pana bibliotekarza tolerowałam, co dziwne ze względu na moją nietolerancję względem ludzi.

Rozbrzmiał dzwonek na przerwę, wyrywając mnie z zamyślenia. Jak większość piętnastolatków nie lubiłam szkoły. Lekcje duńskiego i kultury jeszcze mogłam znieść, ale przedmiotów ścisłych szczerze nienawidziłam (bardziej niż ludzi). Na samą myśl o zbliżającej się lekcji matematyki przymknęłam oczy i wydałam jęk w głowie. Nie lubiłam się odzywać, nie przepadałam za wydawaniem jakichkolwiek dźwięków, które miałyby zwrócić na mnie uwagę. Odpowiadałam na pytania, ale ode mnie rzadko kto je słyszał. Czasem bałam się, że mowa mnie zawiedzie. Że wyrażę się niejasno, ktoś mnie źle zrozumie czy powiem za dużo. Za to byłam gadatliwa, pisząc. Wtedy mogłam długo zastanawiać się, jak ubrać w słowa to, co chcę przekazać. Mniejsze ryzyko. Często dzieliłam włos na cztery, rozpisywałam się na błahe tematy, rozgraniczałam między wieloma perspektywami, nie jedną. Dlatego wciąż uważam, że nauczyciele duńskiego mają wielkie szczęście, że nie lubię swoich przemyśleń i uwag przekazywać słownie.

Podniosłam się z ziemi i ruszyłam do wyjścia. Bibliotekarz nie zwrócił na mnie większej uwagi oprócz przypatrzenia się, czy nie wykradam jakiejś książki. Zawsze to robił wobec każdego, nawet najbardziej zaufanego ucznia. Był dosyć podejrzliwym, surowym, ale miłym człowiekiem. Jasno określał swoje zasady. Wiedział, z kim może porozmawiać, a do kogo lepiej się nie odzywać. Miał dwie córki, a ich fotografie (nieaktualne, co widać po wieku zdjęć) leżały na biurku. Co do żony nie byłam pewna. W każdym razie wiążą się z nią bolesne dla mężczyzny wspomnienia. To wszystko zdążyłam wywnioskować bez rozmowy, która, wbrew pozorom, do takich rzeczy nie jest potrzebna. Umiejętność obserwacji i uważnego słuchania zanika w dzisiejszym świecie.

W szkole nie miałam przyjaciół, nawet znajomych. Unikałam ludzi za wszelką cenę. Pewnie teraz zastanowi was fakt, czemu należę do bractwa. Przecież, ziemia do Rosy, tam też są ludzie. Możliwe, jednak są w równym stopniu normalni jak ja (czyt. ujemnym). Nawet tam za wieloma osobami nie przepadałam. Gdyby istniała większa połowa byłby to stosunek osób nielubianych do tych tolerowanych. A ściślej mówiąc — Camilla była osobą, którą w bractwie szanowałam. Miała podobny stosunek do ludzi i relacji z nimi do mnie. Czasem nawet przechodziło mi przez myśl, że jest szczęściarą, posiadając dystymię. Jednak krótko potem karciłam się w myślach. Na pewno nie jest tak pięknie, jak maluje to jej wyraz twarzy. Z jakiegoś powodu należy do bractwa, co potwierdza przebieg przyczynowo-skutkowy. Myślę, że potrafiłabym się z nią dogadać, jeśli pod pojęciem „dogadać" mamy na myśli wzajemne milczenie. Tutaj jednak sprawy się plątały — ta dziewczyna lubiła mówić albo raczej komuś ubliżać, dogadywać. Czasami do głowy przychodziło mi, że sprawia jej to satysfakcję, ale potem przypominałam sobie o jej chorobie i mieszałam się w faktach. Do tej pory do końca jej nie rozgryzłam.

Korytarz w naszej szkole był długi, a mój wolny krok wydłużał wędrówkę o jakąś połowę. Kilka sekund temu zadzwonił dzwonek, ale mimo to nie przyspieszyłam kroku. Przecież nie mogę się spóźnić dwa razy. Wpatrywałam się w podłogę, która jednostajnie jak taśma w sklepie przesuwała się w przeciwną stronę do mojej. Wyłożono ją białymi kafelkami, co było najbardziej absurdalną rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam, bo a) w szkole pełnej dzieci z brudnymi tenisówkami trudno o czystość, a posiadanie kafelek tego koloru wzmacniało przeciwny efekt, b) biały kolor kojarzy się ze szpitalem — miejscem, gdzie powinno czuć się bezpiecznie, gdzie pacjenci są leczeni, a nie narażani na wszelkie choroby psychiczne.

Zmieniłam punkt zainteresowania na swoje czerwone trampki. Przetarte, ale dosyć zadbane obuwie. Kolor czerwony nie był moim ulubionym, raczej kojarzył się z ostrością, wybuchem, temperamentem — czyli zupełnym przeciwieństwem mojej osobowości. Kochałam kontrasty bardziej niż nie lubiłam zwracania na siebie uwagi. Wyglądało na to, że moje życie składało się na pasmo wyborów między złym a gorszym.

Położyłam dłoń na klamce. W tej chwili jeszcze miałam wybór. Mogłam iść na matematykę i przez całą lekcję zajmować się wszystkim innym oprócz omawianego przedmiotu albo równie dobrze wrócić do biblioteki, odgradzając się od twierdzeń Pitagorasa, brył, wykresów i tym podobnych. Na moich ramionach nie pojawili się diabełek i aniołek jak w kreskówkach, ale słyszałam dwa głosy w głowie. Nacisnęłam klamkę i wybrałam aniołka.

Kiedy lądujesz w ostatniej ławce, sam na sam ze swoimi myślami, zaczynasz się zastanawiać nad przyziemnymi rzeczami typu „co by dzisiaj zjeść na obiad". Ale — jako że a) miałam mocną niedowagę, bulimię, a także nie lubiłam jeść, b) jak już każdy zdążył zauważyć, odstawałam od reszty — zajęłam się przypatrywaniem najbliżej siedzącym osobom. Bawiłam się w tworzenie dla nich historii na podstawie wyglądu i zachowania po napisaniu krótkiego wpisu o braku chęci zrozumienia. Pięknie, prawda?

Pierwszy z brzegu był rudowłosy, zdecydowanie niewyspany chłopak — Jan. Co chwila jego oczy na przemian zamykały się i otwierały, gdy ich właściciel się ocucił, przypominając sobie, że trwa lekcja. Rozwiązane sznurówki, potargane włosy, pomięte koszulki mogły jedynie świadczyć o niechlujności i, jak się niedługo okaże, niezdarności. No i na pewno nieobecny wyraz twarzy był rezultatem nieprzepadania za matematyką. Dostrzegłam na kantach ławki różne napisy, zdarcia, które niekoniecznie mogły zostać wykonane przez niego, gdyby nie fakt, że nagryzmolił swoją klasową ksywkę. To natomiast były oznaki chęci zwrócenia na siebie uwagi lub narobienia hałasu, szkód. Kto wie, jakie ma to podłoże?

Lekcja skończyła się kolejnym dzwonkiem, nadchodziły ostatnie zajęcia — język duński. Zebrałam wszystkie zeszyty do plecaka, ale wciąż przypatrywałam się Janowi, który, jeśli się nie mylę, zaraz rozłoży się na podłodze. Chłopak, śmiejąc się z żartu znajomych o nauczycielce matematyki, pośpiesznie wycofał się z ławki. Na jego nieszczęście, a moje proroctwo, nadepnął na jedną ze sznurówek i wywrócił się do tyłu. W klasie zapanował chaos — wszyscy wybuchali śmiechem i rzucali uwagami na przemian. Nie powiem, że nie był to satysfakcjonujący widok. W końcu jeszcze miałam uczucia. Do tego chłopaka żywiłam urazę od wczesnych lat szkoły, kiedy bardziej przypominałam dwudrzwiową szafę niż bieliźniarkę. Tak, rude jest wredne, mimo że jestem przeciwna stereotypom.

Wyszłam z klasy, uśmiechając się i, przy okazji, upominając. Nie powinnam śmiać się z innych. Nikt nie powinien, a przynajmniej, jeśli to może sprawić drugiemu człowiekowi ból. Ten chłopak nie zważał na to, przezywając mnie i obrażając kilka lat temu. Nasze klasy były liczne, więc pewnie nawet mnie nie pamiętał, a na pewno nie po tej „metamorfozie", którą przeszłam.

— Em, Rosa? — zaczepił mnie jakiś chłopak, który ze stylu ubierania się i uczesania przypominał młodego Elvisa Presleya. Znałam go, prowadził gazetkę szkolną, zwaną wśród uczniów „E, ty, daj mi to, podetrę sobie tyłek!". Był średniego wzrostu, ale i tak przewyższał mnie o głowę. To prawda, mogłabym startować o tytuł najwyższego skrzata.
Chłopak nerwowo przeczesywał ciemne, ulizane włosy. Jak już wspominałam — nie lubiłam kontaktu z ludźmi. Minęłam go po prostu, spodziewając się, że nachalna odmiana Elvisa zaraz za mną pobiegnie. To jego prawie codzienny rytuał (nie był sumienny). Tak też się stało, ale tym razem stanął przede mną, gdyby nie moja niechęć do rozmowy i zwracania na siebie uwagi, pewnie krzyknęłabym: „Sprytnie!".

— Proszę cię, daj mi szansę. Napisz jeden artykuł do gazetki. Jeden! Może być anonimowo! — nalegał, składając ręce jak do modlitwy. Widziałam zbyt delikatną cerę, niezniszczoną, żadnych stwardnień na dłoniach. To wyprowadzało mnie niemal z równowagi. Ten chłopak nie zasługiwał na uznanie, jakim obdarzało go grono nauczycielskie. Do „jego gazetki" pisało mnóstwo „anonimowych chętnych", których prace sobie przywłaszczał. Moje teksty traktowałam jako prywatność. Największy krok, jaki udało mi się zrobić, to wstawianie niektórych na bloga. Na pewno nie chciałam, by jeden z nich zastąpił papier toaletowy w toaletach.

— Nie.
Ominęłam go i przyspieszyłam kroku. Na szczęście sobie odpuścił.
Zadzwonił dzwonek na lekcje, pobudzając masę uczniowską. I tym razem się nie spieszyłam. Jednak nie weszłam do klasy ostatnia, co uczyniło mnie małym zwycięzcą. Tamtego dnia omawialiśmy kolejny wiersz z podręcznika. Jako że zazwyczaj miałam o wiele ciekawsze teorie, nie zawracałam sobie głowy udzielaniem się na lekcji. Głównie nauczyciele brali pod uwagę, że jestem cicha. Taka „szara myszka", ale, spokojnie, nie mam zamiaru zakochać się w szkolnym łobuzie i wyjść ze zbudowanej przez siebie otoczki szarości. Jednak nauczyciel duńskiego nie zwracał na to uwagi. Kiedy chciał zadać pytanie, zadawał je. Kiedy chciał usłyszeć odpowiedź, uzyskiwał ją. Był to dosyć prosty człowiek.

— Jakiej płci jest podmiot liryczny? — Rozejrzał się po klasie, szukając nieistniejących ochotników do odpowiedzi na pytanie. Jego wzrok zatrzymał się na mnie, a po chwili na pooraną zmarszczkami twarz wpełzł uśmiech — ni wredny, ni miły. — Rosa?
Westchnęłam cicho w myślach i zacisnęłam pięści. Przez szparki patrzyły na mnie pomalowane na czerwono paznokcie. Zastanawialiście się, czemu dziewczyny malują paznokcie? Żeby ładnie wyglądać, mieć na co patrzeć na lekcjach matematyki, ukrywać pod długimi tipsami ściągi. Znowu się wyróżniałam. Malowałam je, by ukryć białe plamy na zniszczonych i bardzo łatwo łamiących się paznokciach.

— Na pewno jest to wiersz adresowany do... mężczyzny. A co do podmiotu lirycznego — nie mamy o tym zielonego pojęcia. — Nauczyciel uniósł krzaczaste brwi i spojrzał na mnie spod okularów.

— Nie mamy? To wiersz miłosny.
Powstrzymałam się przed zmierzeniem nauczyciela protekcjonalnym wzrokiem.

— Jest gdzieś napisane, że podmiot liryczny nie mógł być gejem?
Mężczyzna zaśmiał się krótko i podrapał po prawie że łysej głowie. Dziewczyny z klasy zmierzyły mnie pełnym pogardy, rozbawionym wzrokiem. Przedstawiciele płci męskiej skupiali się na zupełnie innym temacie.

— Jak wiemy mężczyźni nie są tak wrażliwi jak kobiety, które dzielą włos na cztery. A podmiot liryczny tak robi.

— Jeśli poeci, którzy z wrażliwości słyną, to już inna płeć, zgodzę się z pana stwierdzeniem — rzuciłam. Na tym skończyła się nasza rozmowa. Ale, oczywiście, postawiono na łatwiejszą wersję.

Lubiłam wracać do domu tylko wtedy, kiedy nie myślałam o powrocie do niego. Mogłam w spokoju przejść spory kawałek drogi, włożyć do uszu słuchawki i pogrążyć się w tworzonym przez dany zespół świecie. Nie lubowałam się w określonym gatunku ani zespole. Słuchałam czegoś, co wpadnie w moje krytyczne ucho i wyjdzie z niego niepozbawione tej magii. Tym razem w słuchawkach leciało Goodbye Agony zespołu Black Veil Brides. Jednak nie było mi przeznaczone spokojnie wrócić. Pomyślałam o czekającym w domu obiedzie — to wystarczyło. Za każdym razem oszukiwałam rodziców, całą swoją rodzinę. Ale oszustwo w moim przypadku nigdy nie stanie się przyzwyczajeniem. Starałam się odciągnąć myśli od tego tematu. Ale nagle wkroczyły niekontrolowanie na jeszcze gorszy tor.

To zdarzyło się mniej niż rok temu. Wiem, że tuż przede mną był Lars, który zdążył przejąć jakby pieczę nad bractwem. Nadawał się do tego najlepiej — przychodził najwcześniej, miał gadane. Pamiętam ze szczegółami dzień, w którym pierwszy raz przyszłam na spotkanie. Nieco gorzej sprawuje się moja pamięć w przypadku okoliczności, kiedy dostałam do bractwa zaproszenie.
Miałam wiele sposobów na zwracanie pożywienia poprzez wymiotowanie. Pod łóżkiem chowałam trzy słoiki, a kiedy każdy był pełen, musiałam się w dyskretny sposób ich zawartości pozbyć. Wymykałam się w nocy, kiedy każdy domownik pogrążony był w głębokim śnie. Zazwyczaj następował typowy rytuał — po zjedzeniu kolacji rodzice siadali w salonie i oglądali telewizję, a ja i siostra wracałyśmy do pokojów. Inga kładła się najwcześniej, później mama, poganiając tatę. Ten, jeśli nie licząc mnie, szedł do łóżka ostatni, wyłączywszy telewizor tuż przed północą. Wtedy przychodziła kolej na mnie. Obok okna, na całe szczęście, rosło pokaźnej objętości drzewo. Nie ważyłam wiele, więc bez problemu schodziłam na ziemie bezpiecznie. I tutaj, mili państwo, widać było kolejny szczegół, który odróżniał mnie od „zwykłych" nastolatków. Na dole nie czekał na mnie Romeo, nie biegłam na kolejną imprezę organizowaną przez kolegę z klasy ani nie taszczyłam w plecaku sprejów, by malować po ścianach starych kamienic. W reklamówce trzymałam trzy słoiki pełne wymiocin i szłam z nimi do pobliskiego gaju. Za każdym razem przeszywał mnie ogromny strach urozmaicany dobrze rozwiniętą wyobraźnią. I pewnego dnia moje wyobrażenia prawie się ziściły.

Nie pamiętam, czy wracałam do domu, czy dopiero się wymykałam. Spomiędzy drzew wyłoniła się postać z kapturem na głowie. Nie zobaczyłam jej od razu, póki nie chwyciła mnie za dłoń. Nie piszczałam. Zamknęłam oczy sparaliżowana strachem. Jej uścisk upewniał mnie w przekonaniu, że to mężczyzna. Włożył mi do ręki kawałek kartki i zniknął. Oglądając się za siebie, widziałam tylko uciekający cień. Stałam wmurowana dobre kilkanaście minut. Potem włożyłam kartkę do kieszeni bluzy i wróciłam do domu. Dopiero potem zobaczyłam, że na niej znajduje się link. Niemal od razu rzuciłam się na laptop. Przeszło mi przez myśl, że może to być jakiś hak, jednak mimo to byłam ciekawa, a komputer nie wyszukiwał niebezpieczeństwa. Wtedy znalazłam się na stronie bractwa.

Przez kolejny dzień rozważałam wszelkie za i przeciw udania się na to spotkanie. Kiedy odkryłam, że był remis, zdałam się na podpowiedzi małego serca. Kazało mi iść na spotkanie. Nie spodziewałam się czegoś wielkiego, a na pewno nie tak wielkiej ilości osób. Było nas dziesięcioro. Nie zostałam okradziona, nie porwano mnie, nie zamordowano i ogólnie nie uczyniono jakichś ciekawszych rzeczy niż całe popołudnie wzajemnego wpatrywania się w nieznajome twarze.

— Nie jesteś zbyt rozmowna — zauważył Lars, wysilając całą swoją inteligencję. Już wtedy za nim nie przepadałam. Blondynek, który wie lepiej, co każdy myśli i robi niż osoba wykonująca te czynności.

— Spostrzegawczy jesteś — wypaliła Camilla, bębniąc palcami w blat stolika. Wtedy pomyślałam, że staje w mojej obronie, jednak teraz, z perspektywy czasu, uświadomiłam sobie, że równie dobrze mógł to być cios w moją stronę. A może jednocześnie? Zasięg pocisków tej dziewczyny był nieograniczony. Wydaję mi się, że potrafiłaby przycisnąć zarówno Hitlera, jak i Stalina.

Lars, jak to Lars, nie zwrócił na nią uwagi. Jego reakcje były dziwne. Jak sam opowiadał na wielu spotkaniach, nie potrafi często powstrzymać języka. Przy Camilli było inaczej, nie potrafił się jej odgryźć. Może odstraszała go jej obojętna, bezuczuciowa mina? Po Camilli można było się spodziewać, że, gdyby, nie daj Boże, została dogłębnie zraniona, udusiłaby człowieka swoimi długimi włosami z zimną krwią. Była jeszcze jedna osoba, której ten chłopak nie potrafił czegoś wytknąć — konkretniej okularnik z kręconymi, ciemnymi włosami. Jednak tutaj jego brak reakcji składał się na podłoże sercowe.
Przez kilka miesięcy byłam ostatnim członkiem, który zdążył dołączyć do bractwa. Aż do Jedenastki.

Myślę, że jeśli chodzi o akceptację swego ciała miałam dwie fazy: albo się nienawidziłam, albo ledwie tolerowałam. Kiedy rozbierałam się z wszystkich warstw ubrań i stawałam przed lustrem, przemierzałam wzrokiem swoje ciało od góry do dołu. Z obrzydzeniem. Na udach widziałam cellulit. Z miejsca, gdzie powinien znajdować się brzuch, zwisały fałdy skóry. Przedramiona ledwie obejmowałam dłońmi. Dodatkowo moją skórę na plecach, szyi i barkach pokrywała dziwna wysypka. Na twarzy miałam trądzik lub blizny, a brakowało mi sił, by to kryć.
Byłam i pozostanę odrażająca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top