Morten

,,Nad umysłem tracę kontrolę
Jest ze mną złość i samotność
Może, zostanę tylko na chwilę
Jednostajnością stała się płaczliwość
Tonę w oceanie myśli
Samotna wśród ludzi
Ludzie nóż w plecy wbili
Może ktoś i mnie z bezwładu wybudzi"

~ Stan uśpienia

Szarpię za chropowate, metalowe struny gitary, pobudzając drobinki kurzu, które zdążyły zrobić sobie z instrumentu przytulny domek przez te kilkanaście miesięcy. Krzywię się, słysząc niedostrojone dźwięki. Tak dawno nie trzymałem jej w rękach. Zawsze była taka lekka?

Wyciągam stroik z futerału i powoli, ze starannością wykonuję znane na pamięć czynności. Pierwsza struna wydaje się najbardziej napięta ze wszystkich. Przeczuwam, że zaraz pęknie, ale mimo to dokręcam klucz. Raz za razem. Jeszcze tylko jeden obrót. I trach. Część pękniętej struny rani mój kciuk. Wkładam palec do buzi, próbując wyssać piekący ból.

Znów ten sam błąd — słyszę obcy głos. Nie, nie obcy. Całkiem znajomy.

— Zamknij się — syczę, przymykając oczy. Niewiele myśląc, wyciągam z futerału pudełko z nowymi strunami. Czuję, jak moje ciało oblewa pot, a ręce trzęsą się z nerwów. Wzdycham.

No dalej, załóż tę strunę, nieudaczniku.

Wydycham powietrze nosem i rzucam gitarę na łóżko. Niemal od razu żałuję, że tak ją potraktowałem. Przepraszam, szepczę w myślach.

— Czego nie zrozumiałeś w słowach ,,zamknij się"?! — kieruję pełne złości zdanie do stojącej w kącie pokoju ciemnej postaci. Odwracam się w jej kierunku. Nigdy nie widziałem jej twarzy, pod osłoną kaptura widać jedynie kpiący uśmiech. Wycieram spocone dłonie o dżinsy, aby potem móc zacisnąć je w pięści.

Drzwi od pokoju się otwierają i wychyla się zza nich głowa mojej młodszej, jedenastoletniej siostry — Grety.

— Czemu tak nieładnie mówisz? — pyta całkiem poważnie. Czasem chciałbym być tak niewinny jak ona. Taki naiwny, taki... po prostu chciałbym być dzieckiem. Nie mieć głowy pełnej nieproszonych gości, wyobraźni wykraczającej poza przeciętne zdolności i wielu problemów, których nie mają normalne jedenastolatki.

— Ja... przepraszam, Gret. Tylko wkurzyłem się niepotrzebnie i nawrzeszczałem na kogoś — tłumaczę jej dosyć nieskładnie i siadam na łóżku. Czuję, jak do moich pleców lepi się koszulka. Człowiek jest w stanie wyprodukować dziennie około litra potu. Ja robię to z częstotliwością co najmniej dziesięć razy większą.

Siostra mruży oczy, zastanawiając się, o co mi chodzi.

Widzi w tobie wariata. Jak zresztą wszyscy. Jesteś wariatem, Morten.

Przymykam powieki i ponownie zaciskam pięści.

— Zamknij się — szepczę z wściekłością.

Greta marszczy brwi z oburzeniem i smutkiem.

— Powiem mamie.

I trzaska drzwiami. Wypuszczam powietrze, próbując się uspokoić.

No i widzisz, co zrobiłeś? Teraz powie rodzicom, jaki z ciebie dziwak. Niech tak dalej pójdzie, a wylądujesz...

Chwytam gitarę. I uderzam mocno w rozstrojone struny. Ignoruję dreszcz przebiegający po spoconym ciele. Zagłuszam głos domagający się uwagi. Już prawie się udaję, jednak postać staje przede mną i czeka. Zamykam oczy. Już nie uderzam, lecz biję w struny palcami. Ranię opuszki, kaleczę palce i łamię paznokcie, ale wciąż to słyszę. Wciąż w pokoju echem niesie się śmiech. Kpiący, pełen nienawiści i obrzydzenia. Nie. Nie w pokoju. W mojej głowie. Odbija się od potylicy i innych części czaszki, próbując obić mózg. Dźwięk się nasila, jest prawie nie do zniesienia. Zaczynam krzyczeć. Wrzeszczę, ile sił w płucach, nie przestając bić w struny.

Czuję czyjeś palce wbijające się w ramiona. Nie otwieram oczu. Obruszam się, przeczuwając, że to ta dziwna postać chce, abym na nią spojrzał. Potem ktoś mną potrząsa. Najpierw lekko, potem mocniej. Inne dłonie przytrzymują w mocnym uścisku moją rękę. I wszystko cichnie. Już nie uderzam w struny, nie krzyczę. Nikt się nie śmieję. Tylko mama powtarza w kółko jedno słowo. Chyba moje imię.

— Morti, Morti! Morten, ocknij się! Jesteśmy tu przy tobie, nic ci nie grozi. Co się dzieje?

Raptownie otwieram oczy. Oboje przy mnie klęczą. Tata trzyma moją dłoń, a mama kuca naprzeciwko prawie ze łzami w oczach. Dociera do mnie, co przed chwilą widzieli: wyrośniętego dzieciaka, który bez sensu maltretuje dawno nieruszaną gitarę i wrzeszczy z zamkniętymi oczami, jakby go torturowano. Nie podejmuję żadnej konkretnej decyzji tylko bez zastanowienia odpowiadam roztrzęsionym, zachrypniętym głosem:

— Tak sobie śpiewam.

Rodzicielka puszcza moje ramiona, wstaje i cofa się o krok. Tata robi praktycznie to samo, tyle że z dużym opóźnieniem. Zauważam, że ma krew na palcach. Kieruję wzrok na własne ręce, z których na instrument skapują krople krwi. Mieniące się szkarłatem struny, niektóre przerwane rażą swym widokiem z daleka. Coś spływa po moim policzku. Ale to nie łzy. Ocieram z potu czoło niezakrwawioną dłonią. Powracam spojrzeniem do rodziców, którzy mierzą się porozumiewawczo, a potem patrzą na mnie. Ze smutkiem. W drzwiach stoi Greta i przygląda się tej scenie, nic nie rozumiejąc. Za nią dostrzegam postać. Lecz tym razem jej głowy nie zakrywa już kaptur. Widzę puste oczodoły i naciąganą, bladą skórę, która marszczy się pod wpływem kpiącego uśmiechu. Słyszę szept. Kilka szeptów, o zupełnie innych barwach głosów. Słyszę myśli swoich rodziców i siostry, które nakładają się na siebie w jedno słowo:

Wariat.


Gęste, szare chmury spowijają niebo. Brudne kamienice i pastelowe domy układają się w szeregi, a o dachy bębni deszcz. Ulicą niczym gęsta, zorganizowana czarna maź parasoli poruszają się w tym samym kierunku grupki ludzi — nieznajomych, patrzących nisko pod nogi lub w ekrany telefonów. Obcasy stukające o chodnik i chlupot wody rozpryskiwanej przez samochody, oczy szybko odwracające wzrok. Stoję gdzieś na środku. Po mojej twarzy strugami spływa deszcz, który zdążył przemoczyć całe ubranie — od dżinsowej kurtki po koszulę. Przymykam i unoszę powieki. Próbuję dostrzec pod parasolami i kapturami wrogie spojrzenie, grymas, uniesione w kpieniu brwi. Jednak wszyscy mnie omijają, nie zauważają. Czarna maź rozstępuję się, rzeka rozdwaja przed nieruchomą wyspą.

Słyszę szepty. Chcę dostrzec, które usta poruszyły się nieznacznie, lecz pod tymi warstwami wszyscy wydają się jednakowi. Oszalał. Kręcę się w koło, próbując znaleźć choć jedną osobę. Czy ten dzieciak uciekł z psychiatryka? Prawdziwą osobę. Jest przemoczony od stóp do głów. Wie, co to parasol? Z tłumu wyłaniają się żółte szpilki, a za nimi smukłe nogi w czarnych rajstopach. Co te dzieci mają w głowach? Zastępuję im drogę. Pomyleniec. Kobieta robi unik w prawo, więc powtarzam ruch. Spod szarego parasola wyłania się zirytowana twarz.

— Przepraszam — rzuca wrogo i przeciska się obok mnie. Jeszcze pod nosem mruczy jedno słowo, którego brzmienia już nigdy nie zapomnę. — Wariat.

Stoję tak jeszcze kilka minut, aż w końcu upadam na kolana, zalewając się łzami. Czuję, jak grawitacja zrzuca na mnie cały swój ciężar. I te szepty, oceniające spojrzenia. Wszystko miesza się z terkotem samochodów i szumem deszczu. Czy ja naprawdę tu jestem? Czy to tylko sen? Chwytam leżący na ziemi odłamek mokrego, zielonego szkła i przejeżdżam nim po otwartej dłoni, z której kropla z kroplą krew miesza się z deszczem i łzami. Co ten chory chłopak wyprawia? Piekący ból paraliżuje palce. Ktoś się ode mnie odbija i wytrąca kawałek z ręki. Przez łzy już nic nie dostrzegam, obraz staje się niewyraźny. Czuję, że ktoś potrząsa mym ramieniem. Nie reaguję. Jakby mózg nie przesyłał informacji do mięśni. Zamykam oczy i upadam. Moje ciało przeszywa lodowate zimno w zderzeniu z kałużą. A po tym już nic nie czuję.

I oprócz szeptów i krzyków w mojej głowie wszystko cichnie.


— Co bierzesz? — słyszę czyjeś pytanie.

Siedzę na stołówce. Sam przy jednym stoliku. A przynajmniej tak było do tej pory. Naprzeciw mojej tacy leży jeszcze jedna z hot dogiem i wodą gazowaną, a jej właściciel opiera ręce o stół i wpatruje się we mnie bez mrugnięcia okiem. Claus Rasmussen — znany z czerwonych oczu, wielu nieobecności i kilku wpadek dotyczących bliskich kontaktów z trawką.

Mrugam kilka razy.

— Słucham?

W tym jednym pytaniu spróbowałem zawrzeć: Claus, tak? Claus Rasmussen przy moim stoliku? Jakiś ćpun pyta, co biorę? Ja? Biorę? Czy ja biorę? Chłopak unosi brwi i opada na oparcie krzesła, zakładając ręce na piersi. Podłużną twarz okalają proste blond włosy do ramion, a na głowie spoczywa czarna smerfetka z białym napisem ,,fuck off". Na chudych, długich ramionach wisi czerwona koszula w kratkę, a spod niej wystaje biała bluzka. Wygląda jak terrorysta z jakiejś amerykańskiej szkoły. Bez stereotypów oczywiście, ale po takim człowieku można spodziewać się podobnych rzeczy.

Przez dłuższą chwilę tylko mierzy mnie jasnymi, niebieskimi oczami, aż w końcu kiwa głową i się śmieje.

— Wstawaj, byku, idziemy zapalić.

Chwyta butelkę z wodą w jedną rękę, a hot doga w drugą i kieruje się do drzwi wyjściowych. Nie ruszam się z miejsca. Siedzę jak wmurowany i patrzę, jak wychodzi. Nie ogląda się za siebie, nie zatrzymuje. Rozglądam się, szukając ciekawskich wzroków, ale wszyscy zajęci są własnymi sprawami. Wzdycham i kieruję spojrzenie na przepocone dłonie. Co ten świr sobie myśli? Że tak po prostu za nim pójdę? Przecież ja nawet nie palę.

Jasne, idź za nim. Towarzystwo ćpuna dobrze ci zrobi — słyszę ten egoistyczny, sarkastyczny głos i znów zaciskam pięści. Kiedy to się skończy?

Jeszcze raz mierzę badawczym wzrokiem wszystkich wokół i powoli, z ociąganiem wstaję. Od razu mój rozsądek atakuje wszystkie mięśnie. Co ty wyprawiasz? Zaciskam dłonie, przymykam oczy i wydycham nosem powietrze. Zdecydowanym ruchem zgarniam puszkę z gazowanym napojem. Jebać.

Wychodzę na świeże powietrze, a moje mokre ciało owiewa przyjemnie ciepły wiaterek. Tak ładnych dni w Danii nie spotyka się często. Kieruję się do zaułka za szkołą, miejsca spotkań wszystkich palaczy — zarówno spośród uczniów, jak i nauczycieli. Teraz stoi tam tylko Claus. Albo przed jego przyjściem już tu nikogo nie było, albo odstraszył ludzi swoją obecnością. Przez dobrą chwilę stoję kilka metrów dalej i mu się przypatruję. Opiera plecy o ścianę, a jego patykowata dłoń co chwila podnosi się w stronę ust wraz z papierosem. W końcu patrzy na mnie i unosi kąciki ust. W całkiem miły sposób. Ten widok wyprowadza mnie z wewnętrznej równowagi. Przecież to dupek, który potrafiłby pobić młodszego o kilka lat chłopaka, gdyby ten nie zszedł mu z drogi na korytarzu. A co jeśli to podstęp i będzie próbował mnie w coś wrobić? Albo szantażować? Moje ciało zalewa kolejna fala potu. Cholera, trzeba było zostać przy stoliku.

— Albo jesteś porządnie przyćpany, albo niezdrowo porypany. Więc która z opcji? — odzywa się i patrzy na mnie z wciąż uniesionymi brwiami. Przestępuję z nogi na nogę nerwowo.

— Raczej to drugie.

Rasmussen kiwa głową i zaciąga się papierosem, powstrzymując parsknięcie.

— Tak myślałem. Nie wyglądasz na ćpuna.

Wyciąga w moją stronę papierosa. Zaprzeczam ruchem głowy i podchodzę bliżej. Claus wzrusza ramionami.

— Więc... — zaczynam, próbując zebrać w miarę składnie wszystkie myśli. — Czemu ze mną w ogóle rozmawiasz?

Chłopak znów unosi i opuszcza ramiona.

— Chyba lubię niezdrowo porypanych.

Wstrzymuję powietrze. No dobra, tego się nie spodziewałem. Drapię się nerwowo po głowie.

— Och, wybacz, ale... nie gustuję w...

Przerywa mi głośnym śmiechem. Widzę, jak kuli się, łapiąc za brzuch i prawie krztusząc dymem papierosowym.

— Ty przyjebie, nie jestem gejem.

— Och.

Jeszcze przez kilkanaście sekund dusi się powietrzem i własnym śmiechem, a ja stoję, nie wiedząc, czy powinienem przeprosić, uciekać czy może raczej się przedstawić. Wreszcie to on robi pierwszy krok i wyciąga w moją stronę dłoń. Zanim ją uścisnę, zdążam zauważyć kilka metalowych pierścionków na długich palcach i bransoletek na kościstych nadgarstkach. A spod koszuli nieznacznie wyłaniają się świeże strupy po niegłębokich ranach zadanych zapewne żyletką. Szybko uciekam wzrokiem i zostawiam go na jego twarzy.

— Claus Rasmussen. Dla znajomych Claus Rasmussen.

Waham się chwilę przed wypowiedzeniem na głos własnego imienia, ale w końcu przełykam ślinę i wymuszam uśmiech.

— Morten, dla znajomych Morti.

Chłopak znowu parska niekontrolowanym śmiechem.

— Och, wybacz, ale chyba tylko dla własnej matki.

Mimowolnie na moją twarz wpływa uśmiech i opuszczam głowę, kiwając na potwierdzenie.

— Dzięki Anubisowi, że nie jesteś ćpunem. Mam dość własnego towarzystwa. — I przegryza te słowa hot dogiem.

Claus stał się moim przyjacielem. Jedynym. Wytrzymuje moje towarzystwo nawet wtedy, gdy musi co chwila zapewniać, że nie słyszy żadnych obgadujących mnie szeptów i nie widzi, aby ktoś się dziwnie gapił.

— Oni wszyscy myślą, że jestem wariatem. Nie widzisz, jak na mnie patrzą? Jakbym uciekł z psychiatryka — mówię po raz setny. Claus przekręca oczami i wzdycha z rozdrażnieniem.

— Może dlatego, że patrzysz na nich, jakbyś chciał kogoś zabić wzrokiem? Zastanów się. Skoro widzisz te spojrzenia, to musisz się tym ludziom przypatrywać. Jak reagujesz na gościa, który patrzy na ciebie jak przyjeb? Właśnie tak. Jebana karuzela.

Po części jego słowa mnie przekonują, ale po części zostaje podejrzliwość. No i te ciągłe głosy w głowie. Przecież ich sobie nie wymyśliłem. Nawet gdy nikogo nie ma w tym samym pomieszczeniu, słyszę komentujący mnie głos. Staram się go ignorować, ale przecież nie da się nie odbierać własnych myśli.

— Jebana karuzela — powtarzam.

Często widzę, jak na mnie patrzy. Ze zmartwieniem, ale jednocześnie kpiną. Jakby nie wiedział, czy powinien wierzyć w te wszystkie słowa i czy to nie jest jakiś hermetyczny dowcip. I często ja żałuję, że tamtego dnia w stołówce po prostu nie zostałem przy stoliku. Przynajmniej nie musiałby brać w tym udziału. Ale po czasie dostrzegam, że to on bardziej potrzebuje mnie niż ja jego. Potrzebuje kogoś, kto nie będzie utożsamiał go z tymi dziwactwami. Tak jak on nie utożsamia mnie z moimi.


Siedzimy przy stole w jadalni. Greta dłubie widelcem w pieczonym kurczaku, a rodzice rozmawiają na typowe dla nich tematy — czyli mieszanka o pracy i polityce. Spoglądam na swój talerz. Pełen, nic nie ruszyłem. Czekam, aż mama zwróci mi uwagę i ze stresu aż trzęsą mi się dłonie. Co mam jej powiedzieć? Że myślę, że to jedzenie jest zatrute? A właśnie ta natrętna myśl mnie zżera od środka. Greta już zjadła i jakoś nie wygląda na zatrutą, rodzice zresztą też. A jednak...

— Morti? Czemu nic nie jesz? Przecież już wystygło.

No i się doczekałem. Nie podnoszę wzroku znad palców, którymi bawię się pod stołem. Spoconych jak zawsze. Czemu ja nie mogę zachowywać się jak normalny nastolatek?

Bo nie jesteś normalny — słyszę kobiecy głos.

— Co? — pytam, patrząc na mamę. Kobieta mruży oczy.

— Pytam, czemu nic nie zjadłeś.

Wzruszam ramionami w odpowiedzi, czując zdezorientowanie. Podnoszę widelec i wbijam go w mięso. Odrywam mały kawałek i kieruję do ust.

Nie jedz tego! Nie jedz. Słyszysz? Nie jedz tego!

W głowie jeszcze dudnią mi te słowa, kiedy upuszczam sztuciec na stół. W ciszy echem roznosi się brzęk. Pulsujący ból nagle atakuje mój mózg. Chwytam kosmyki włosów i za nie ciągnę.

— Nie mogę... — jęczę na skraju płaczu. Podrywam się z krzesła. — Przepraszam.

Nawet na nich nie patrzę. Biegnę do swojego pokoju, nie słuchając krzyków, które z pewnością się rozległy.

Zatrzaskuję za sobą drzwi i zsuwam się po nich na podłogę.

Udana kolacja?

Podnoszę wzrok na zakapturzoną postać siedzącą na łóżku. Wbijam zęby w dolną wargę, powstrzymując się od płaczu. Zaciskam pięści i powieki. Jednak to nic nie daje, już czuję łzy spływające po moich policzkach.

— Boże, błagam, niech to się już skończy... — szlocham jak małe dziecko.

Chcesz to skończyć? Bóg wcale nie jest ci potrzebny.

Zaciskam dłoń na zielonym odłamku szkła, który zachowałem od tamtego dnia. Otwieram oczy. W pokoju jest ciemno, ale z okna dachowego wpada strumień światła księżyca. Oddycham płytko. W głowie wciąż pulsuje ból mieszany z szeptami powtarzającymi w kółko te dwa słowa:

Skończ to.

Rozlega się pukanie do drzwi.

— Synku, kochanie? Wszystko w porządku?

Zaciskam zęby. Czuję wielki ciężar w piersi, który chciałbym uwolnić. Duszę się powietrzem i łzami. Rzucam odłamkiem w postać, a z mojego gardła wyrywa się głośny szloch. Szarpię za włosy, próbując wygonić z głowy te szepty i obrazy.

— Ty płaczesz? Morten? Otwórz te drzwi, proszę.

Wstaję z podłogi i bez zastanowienia je uchylam, wpadając rodzicielce w objęcia. Nie hamuję potoku słów, który się ze mnie wylewa jak kipiąca zupa z garnka. Opowiadam jej o głosach, o postaciach, o bezsensownych, natrętnych myślach, a ona czeka, aż skończę i ciągle mocno mnie przytula i głaszcze po mokrych plecach. Wszystkiemu przysłuchuje się tata, a gdy milknę, dołącza do nas i tkwimy w uścisku, aż nie uspokoję oddechu.


Leczę się już od dwóch lat. Diagnoza zaskoczyła wszystkich, łącznie ze mną. Schizofrenia paranoidalna. Czyli jedno wielkie gówno, z którego wydostaje się jakieś dziesięć procent chorych. Co oznacza, że nie warto liczyć na magiczne uzdrowienie, a choroba będzie towarzyszyć mi już do końca życia. Posiadanie uleczalnej choroby psychicznej to dno, człowiek czuje się słaby, bezwartościowy, niepotrzebny, ale posiadanie w dziewięćdziesięciu procentach nieuleczalnego schorzenia można porównać do rzekomej czarnej dziury istniejącej w naszej galaktyce — spadasz, spadasz i spadasz, nie wiedząc, czy kiedykolwiek z tym dnem się spotkasz i czy w ogóle istnieje. Czujesz pustkę, beznadzieję i bezsensowność wszystkiego, co robisz. Na dodatek to choroba cię zamyka w swojej klatce. Odwiedzający widzi najpierw kraty, potem ciebie. I ma już obraz — więźnia. Każdemu, kto się do ciebie zbliży, prędzej czy później będziesz musiał powiedzieć: to nie jest coś, co minie.

Pierwsze tygodnie leczenia są jak zderzenie z lodowatą wodą. Najpierw zimno mrozi wszystkie nerwy po same dendryty, a potem nie czujesz już nic, prócz odrętwienia. Twoje ciało przykrywa tafla, możesz oddychać, ale twoje płuca wypełnia woda, co nie ma żadnego sensu. Kreatywne myślenie? Tylko wymuszone reakcje na otoczenie, ciągła otępiałość i senność. Godzinami leżysz na łóżku, wpatrując się w sufit i czując pustkę. Nie możesz spać, mimo zmęczenia. I już sam nie wiesz, czy nie lepsze od tego są głosy w głowie.

— Jak się czujesz? — pyta terapeuta na cokilkudniowym spotkaniu. Terapia nie powinna nazywać się terapią, bo sama nazwa przywodzi na myśl troskę, leczenie, a te spotkania to rytualne pytania: jak się czujesz, słyszysz głosy, widzisz postacie, co czujesz po lekach, pojawiają się jakieś natrętne myśli?

— Jakbym spadał — odpowiadam, wpatrując się w przestrzeń. Wyobrażam sobie, jak doktor Skygge poprawia okulary, oblizuje wargi i zapisuje coś w tym swoim notatniku.

— Sprecyzuj.

— Zna pan to uczucie, jak czasem, leżąc w łóżku, zamyka pan oczy i czuje, jakby pana łóżko spadało z dwudziestego piętra jakiegoś wieżowca? Tak właśnie się czuję. Jakbym nie miał kontroli nad tym wszystkim, co się dzieje i tylko spadał.

Przez chwilę słyszę tylko skrobanie długopisa o kartkę, a gdy dźwięk ustaje, terapeuta odpowiada:

— To minie.

Tak jak schizofrenia?

Jednak minęło. Doktor powtarzał, że ważne, aby przetrwać ten początkowy etap zażywania leków. Dużo chorych zaprzestaje farmakoterapii, podejmując się leczenia na własną rękę, wmawiając sobie i otoczeniu, że wytrzyma z głosami, że będzie je ignorować i w końcu znikną. Ale schizofrenia to nie podejście do życia. Schizofrenia to niezależne od nich i ode mnie reakcje mózgu.

Kiedy wszystko się ustabilizowało, postanowiłem znaleźć Clausa i mu o wszystkim opowiedzieć. Od diagnozy nie odzywałem się do niego ani on do mnie. Ale okazało się, że jedna z najmniej fikcyjnych rzeczy, prawdziwa przyjaźń z prawdziwym człowiekiem, była tylko jednym z urojeń. Nie było żadnego Clausa. Nie było żadnego ćpuna wyglądającego na terrorystę bez karabinu. Byłem ja i schizofrenia. Doktor Skygge stwierdził, że (oprócz tego, że jest to bardzo ciekawy przypadek) mogła to być reakcja na samotność i brak zrozumienia siebie. Kiedy kazał mi opowiedzieć o Clausie, nie wiedziałem, jakich słów użyć, aby dokładnie go opisać.

— On... — Zastanawiałem się, czy powienienem użyć teraźniejszej, czy przeszłej formy. — Był moim jedynym przyjacielem. Brał narkotyki i ciął się i myślę, że dlatego jako jedyny rozumiał te dziwactwa, które wymyślałem. A może raczej po prostu tolerował, bo ciężko coś takiego zrozumieć. Lubił Gwiezdne Wojny tak jak ja. — Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. — Często rozmawialiśmy na ten temat.

Terapeuta długo zastanawiał się nad odpowiedzią, aż w końcu rzekł:

— Myślę, że Claus był twoim alter ego. Tylko w formie, do której przywykło społeczeństwo. To znaczy: uzależnienie od narkotyków było twoją schizofrenią, jego wygląd to twoje postrzeganie siebie, czyli jakbyś patrzył na siebie jako on, a autoagresja... sam przyznałeś, że miałeś kilka podobnych sytuacji.

Zareagowałem na te słowa dosyć gniewnie, jeśli mogę być ze sobą szczery. Nakrzyczałem na doktora, twierdząc, że nic tak naprawdę o mnie nie wie ani o Clausie. Jednak wnikanie w ten temat pomogło mi zrozumieć, co mężczyzna miał na myśli. Widziałem w sobie wariata, bo tak podpowiadały mi głosy, widziałem niezrównoważoną psychicznie osobę, która zachowywała się nie raz jak ćpun.

Uświadomienie sobie, że Claus Rasmussen to tylko wytwór mojej choroby było jak zachłyśnięcie się powietrzem pod lodowatą wodą. Przez chwilę tonąłem. Rodzice nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Każdej nocy albo płakałem, albo krzyczałem. Odizolowałem się od świata. Nawet nie pamiętam, co wtedy robiłem. Byli bezradni. Widziałem kiedyś, jak mama szlocha w ramionach taty i w mojej głowy narodziła się myśl, że nie jestem samotny w tonięciu. Ciągnę ich za sobą.

I tak jest w przypadku każdej choroby, nie tylko schizofrenii. Tak jest w przypadku każdego problemu.

Dlatego postanowili kupić mi psa. Lila była moim kołem ratunkowym. Dzięki niej unoszę się na powierzchni wody. Biorąc pod uwagę te wszystkie metafory, stwierdzenie, że Camilla jest moją kotwicą, nabiera nowego znaczenia. Jest ciężarem, który wciąga mnie coraz głębiej.

Oj, nie pierdol, Morten.

_________________
Halo, halo, tu Noli! Ile to już minęło? Miesiąc? Mam nadzieję, że rozdział Wam to wynagrodził.
Kilka słów ode mnie na ten temat: schizofrenia to choroba, której nie da się przedstawić odpowiednio dobrze w jednym rozdziale. Na to potrzeba czasu. Mnóstwo czasu. Rozwój choroby jest ciekawy. Ja przeskakiwałam tylko ze sceny na scenę, aby jakoś, po łebkach, ale jakoś pokazać Wam, jak to wygląda. Dużo sama się dowiedziałam i jestem dumna z researchu. Wypowiadajcie się na ten temat, dzielcie przemyśleniami, wytykajcie błędy!
Do następnego! Macie tu kilka memików autorstwa znajomego:

Ten kocham.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top