Felix

Zawsze chciałem zginąć bohaterską śmiercią. To, jak skończyłem swoje życie, bardzo minęło się z celem, ale z pewnością nie był to zgon z rodzaju tych niewiarygodnie głupich i niespodziewanych jak zadławienie się winogronem podczas chilloutu na plaży. No bo tak, umarłem. Możecie mi wybaczyć spoiler, bo w tym przypadku nie liczy się zakończenie historii, a jej rozwinięcie. Chociaż wątpię, że jesteście tym jakoś bardzo zaskoczeni. To było do przewidzenia. Ktoś musiał umrzeć, aby ta opowieść przybrała właściwy bieg. W innym przypadku, jaki byłby jej sens? Można więc powiedzieć, że rzeczywiście jestem Prometeuszem. Uratowałem Bractwo Żółtych Serc. Dosłownie i w przenośni.

Nigdy nie czułem, że jestem inny. Nigdy nie miałem wrażenia, że nie pasuję. Wiodłem życie normalnego nastolatka z normalnymi problemami — i jak w przypadku prawie każdego piętnastolatka moimi zmartwieniami były: a) odrzucenie etykietki prawiczka, b) dbanie o to, by nikt nie wparował do pokoju podczas masturbacji przy akompaniamencie jednoznacznych dźwięków dobiegających z komputera, c) buntowanie się i tego typu sprawy, które tak kręcą młodzież. Nie przechodziłem kryzysów egzystencjalnych, nie wyróżniałem się ubiorem, nie ogłaszałem też wszem wobec, jak beznadziejne wiodę życie. No może był okres, kiedy eksperymentowałem z kredką do oczu (nadal uważam, że wyglądałem zajebiście), ale poza tym nie mam się czego wstydzić. A co za tym idzie — nie mam się też czym chwalić.

Nigdy nie miałem w sobie wrażliwości. Nie rozumiałem poezji, poetów i jej amatorów. Nie rozumiałem żadnego z członków bractwa i często wewnętrznie przeżywałem katusze, słuchając, co też ciekawego mają do powiedzenia. Nie potrafiłem ich zrozumieć, bo sam nie przeżyłem tego, co oni. Moim jedynym problemem był brak problemu. Potrzebowałem celu. Musiałem wypełnić tę pustkę gdzieś w środku. Od początku kopałem pod sobą grób. Z czystą premedytacją.

To nie będzie opowieść smutna czy też niosąca ze sobą jakieś szczęśliwe przesłanie egzystencjalne. Nie będziecie czuli, że dzisiaj żyjecie, jutro również będziecie i że to jest powód do radości. Pozostawię w was egzystencjalną pustkę, którą niektórzy przeżywają naprawdę rzadko, bo chowają gdzieś z tyłu tę świadomość, która sprawia, że na moment zatrzymujemy swój bieg życia — nieważne czy w danej chwili pijemy spokojnie poranną kawę, czy też opieramy zmęczone czoła o szyby autobusów. Przypomnę ją wam. Sprawię, że przez nieokreślony czas nie poczujecie zupełnie nic. A potem ogarnie was tęsknota za czymś.

***

— Fel, proszę, zajmij się małą na chwilę. Muszę zrobić coś do jedzenia, zaraz wróci ojciec. — Zmęczony głos matki oderwał mnie od nowiutkiego Sonica na konsolę. Posłałem jej zniesmaczony wzrok. Od razu odwzajemniła się groźnym spojrzeniem, które kazało mi zatrzymać grę przy akompaniamencie westchnięć i wywróceń oczami.

— Masz osiem lat, na litość boską, mógłbyś trochę pomóc, ukrywając te pełne katuszy jęki.

Podszedłem do drewnianej kołyski, w której wymachiwał łapami ten mały stwór i źródło wszelkich problemów w naszej rodzinie. To przez niego rodzice kłócili się prawie przy każdej kolacji. Przez niego tata nie grał już ze mną w piłkę jak dawniej. Przez niego musiałem teraz stać nad kołyską i puszczać karuzelę z zabawkami, która wylewała z siebie melodię przyprawiającą o mdłości. Na dodatek to coś co chwila się śliniło, jakby zapomniało, co to łykanie. Tłuste paluchy wędrowały do mokrej buzi, a ja patrzyłem na nią, moją siostrę, od której mama z tatą nie mogli oderwać oczu, z nieukrywanym obrzydzeniem. Może ich zaczarowała?

Musiała czytać mi w myślach, bo skrzywiła się i wydała ryk, a potem zaczęła płakać, a ta niewinna, tłusta głowa przybrała odcień czerwieni.

— Cicho — uciszałem ją, ale ewidentnie próbowała przywołać do siebie mamę i zrobić ze mnie bezużytecznego synka, którego można oddać do domu dziecka. Krzywiąc się z obrzydzenia przycisnąłem dłoń do uślinionej i usmarkanej buzi. Płacz teraz wydawał się stłumiony, ale jej twarz ciągle nabierała głębszego odcienia czerwieni. Zacząłem się zastanawiać, czy czasem nie eksploduje. Jej krzyki zaczynały cichnąć, a grube nogi już nie kopały powietrza. Jeszcze chwila i przestanie się drzeć. Jeszcze tylko momencik...

— Co ty wyprawiasz?!

***

I niestety z wiekiem było coraz gorzej. Nie potrafiłem pozbyć się zatruwającej moje myśli goryczy. Trwałem w przeświadczeniu, że młodsze rodzeństwo zniszczyło mi nieodwracalnie życie. Przyglądałem się rodzinnym relacjom moich znajomych i czułem smutek. Wiedziałem, że z własną siostrą nigdy tego nie poczuję. Nie będzie etapu wylewającej się słodyczy przy oglądaniu wspólnie bajek ani nawet wojen na wyzwiska. Dla mnie była intruzem.

— Feeeelix — zaświergotała mi przy uchu. Trzynastoletni ja wywróciłem oczami i ją zignorowałem. — Mnie też poczytaj — prosiła, nachalnie wtykając nos między moją głowę a komiks o Spider-Manie. Jej ciemne włosy pachniały czymś słodkim i różowym. Chyba gumą balonową. Wlepiła we mnie duże, czarne oczy. Nie miała dwóch jedynek, a reszta zębów ledwie się trzymała, wnioskując po ich kategorycznie złym wręcz stanie. Paluchy zacisnęła na krawędzi komiksu w zupełnym nieposzanowaniu tego cudu grafiki współczesnej. Wyrwałem kartki z jej uścisku i powędrowałem do pokoju, omijając małą, smutną postać. I nawet na chwilę się nie odwróciłem, nie czułem wyrzutów sumienia. Jedynym, co w tym momencie wędrowało wraz z krwią po całym moim organizmie, była niechęć.

— Feelix? — usłyszałem za sobą jej denerwujący głos. Nawet nie zwróciłem głowy w jej stronę. To małe, podłe dziecko pewnie chciało odwrócić moją uwagę od wygranej na konsoli. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, stanęła przede mną, zasłaniając mi telewizor. Miała na sobie obrzydliwie różowe ogrodniczki i uśmiechała się demonicznie. — Pobawisz się ze mną?

Nie wiem, na jaką odpowiedź liczyła, ale postanowiłem, że nie uzyska żadnej. Wstałem i wypchnąłem ją z pola widzenia, a potem w kilka sekund dokończyłem grę. Spojrzałem na siostrę z pełnym satysfakcji uśmiechem i prychnąłem. Jednak ta siedziała pod ścianą z zaczerwienionymi oczami, podkulając nogi. No jasne, teraz chciała wywołać w mamie wyrzuty sumienia, abym dostał szlaban na konsolę. Czując kotłującą się w środku nienawiść, pokazałem jej środkowy palec i wybiegłem z pokoju.

Chwilę potem słyszałem, jak mama pociesza swoje dziecko i włącza jakąś bajkę. Jednak mnie nie raczyła nawet rozmową. Tak wyglądało moje dzieciństwo — zupełna obojętność rodziców. Od chwili jej narodzin ojciec zaszczycał mnie raz na jakiś czas zrezygnowanym spojrzeniem, jakby chciał tylko oczami przekazać, jak bardzo żałuje, że musi mnie codziennie widywać. Byłem małym rozczarowaniem ich życia. Za to ona... oczko w głowie tatusia, cud na ziemi mamusi... była ich jedynym sukcesem.

Tak, dobrze zauważyliście — czas przeszły. Gdy miałem czternaście lat, zachorowała na raka.

Do samego końca podejrzewałem, że to kolejny podstęp. Że jakimś cudem wywołuje w swoim małym organizmie nowotwór tylko po to, by jeszcze bardziej oddalić ode mnie rodziców. Od momentu jej pierwszego zemdlenia przestali poświęcać mi nawet te minimum uwagi. Teraz w ich oczach zamiast obojętności czy zrezygnowania widziałem niechęć, a czasem nawet nienawiść, jakby obwiniali mnie o jej chorobę. Przez to sam wyłączyłem w sobie ten bodziec odpowiadający za jakiekolwiek uczucia do nich i siostry. Byli mi obojętni.

Informacji o jej śmierci nie odebrałem ze zdziwieniem. Mama musiała widzieć moją obojętność, bo kilka dni po pogrzebie spytała:

— Nie smuci cię śmierć siostry?

Wyglądała na bardzo zmęczoną, nie maskowała podkrążonych oczu i nie wychodziła z domu już od kilku dni. Spojrzałem jej prosto w oczy, chcąc pokazać, jak mało mnie obchodzi zarówno ona, jak i cała rodzina.

— Nie, czemu?

Tym razem w jej spojrzeniu spostrzegłem coś innego. Coś jakby... przerażenie?

***

Jestem w stanie zrozumieć problemy i bolączki romantycznych bohaterów. Sam czuję tę pustkę, szukając tego jedynego obiektu zainteresowań. Tylko może nie kobiety... ani mężczyzny, dla jasności. Chcę celu. Czegoś, czemu poświęcę swe życie. Chcę rzeźby, planu idealnego, w który niczym Pigmalion tchnę życie. Z tą różnicą, że mnie nie potrzebni są bogowie, sam sobie jestem władcą i stwórcą.

***

Stroniłem od ludzi. We wszystkich widziałem albo pasożyty chcące jedynie pożywić się moimi osiągnięciami, albo węże owijające się wokół ciała, niby chcąc przytulić, ale tak naprawdę gotowe w każdej chwili zadusić człowieka żywcem. Bo czemu mieliby być inni od mojej własnej rodziny, która powinna stanowić fundament życia, jedną z podstawowych wartości? A ja miałem przede wszystkim dosyć bycia ofiarą. Dlatego też traktowałem wszystkich ich własną bronią — kłamstwem.

To wcale nie jest takie trudne. Wystarczy przyjrzeć się bliżej ludziom, ich reakcjom i robić to, czego oczekują w zależności od łączących was relacji. Zwykły kolega z klasy nie będzie się po tobie spodziewał, że wysłuchasz jego problemów, nie będzie oczekiwał żadnych rad. Wystarczy, że czasem zaśmiejesz się z niektórych żartów i czasem powiesz, że jest idiotą aka kutasem. Przede wszystkim — nie bądź sobą. Bądź tym, kim chcą, abyś był. Ale co ja będę tłumaczył, z pewnością robisz to na co dzień, przepuszczając w kolejkach starsze osoby, ustępując im miejsc, witając znajomych czy zwyczajnie mówiąc komuś komplement (uwzględniamy przypadek, że w żadnej z podanej sytuacji wcale nie masz ochoty tak postępować). Każdy udaje, by się dostosować albo wręcz przeciwnie — udaje, by odstawać.

Aby moja niechęć do ludzi nie wydawała wam się zupełnie nieuzasadniona, muszę opowiedzieć jeszcze pewną historię. I, wierzcie mi, chcecie to przeczytać.

***

Pół roku po śmierci Amandy sytuacja w domu nie malowała się zbyt ciekawie. Mama rzadko wychodziła, nawet o zrobienie zakupów prosiła mnie albo tatę. Dniami i nocami spała czy też leżała, w każdym razie wymienialiśmy pojedyncze słowa i nie widywałem jej czasem nawet przez cały dzień. Rodzice przestali się kłócić, matka chyba nie miała na to siły, nie wiem, ale nie zachowywali się już jak małżeństwo. Ojciec starał się wracać do domu jak najpóźniej i jak najpóźniej kłaść się spać, by nie dzielić z nią łóżka (równie dobrze mógł spędzać noc na kanapie w salonie). Latem przesiadywał na małym balkoniku z widokiem na światła Kopenhagi. Mieszkaliśmy na dziesiątym piętrze, więc widoki rzeczywiście miały w sobie to coś. Na stoliku obok krzesła kładł puszkę piwa z rurką w środku. Może to pomagało mu wyobrażać sobie, że popija margaritę z różową parasolką, ale w każdym razie miał bardzo dziwny nawyk.

Letnie dnie w większości spędzałem poza domem. Szwendałem się ze znajomymi, zapełniałem dzień bezcelowymi spacerami, byle tylko być gdzieś indziej. Mogłem wrócić nawet o trzeciej nad ranem, a nikogo by to nie obeszło. Mimo to zachowałem granicę — punkt dwudziesta trzecia otwierałem drzwi do mieszkania. W drodze do pokoju widywałem siedzącego na balkonie tatę, dzień za dniem, zupełnie bez zmian. Matka w łóżku, ojciec na balkonie. Jakby w naszym domu zatrzymał się czas albo jakby oboje żyli w rzeczywistości, gdzie nie ma on żadnego znaczenia.

Pewnej nocy od niechcenia wyszedłem na balkon i oparłem się o barierki, nic nie mówiąc.

— Hej, Fel — odezwał się po chwili milczenia. Miał zmęczony głos, ale mimo wszystko zainteresowany rozmową. Odwróciłem się do niego i kiwnąłem głową, przyglądając się uważnie jego twarzy, która nawet w nikłym świetle wyglądała staro. Przez ostatnie miesiące zmienił się nie do poznania — kiedyś kruczoczarne, ostrzyżone na jeża włosy przybrały odcienie szarości, na czole pojawiły się zmarszczki i zapuścił brodę. Ogółem nieciekawy widok.

Uśmiechał się smutno, popijając piwo. Usiadłem na krześle po drugiej stronie stolika i trwaliśmy w milczeniu przez dobrą godzinę. Wpatrywałem się w niebo, starając się znaleźć gwiazdy albo w oświetlone miasto, a on wydawał się myśleć o wszystkim i o niczym. Od czasu do czasu czułem na sobie wzrok. Widziałem, że otwiera usta, aby po chwili je zamknąć, nie wiedząc, jak rozpocząć rozmowę. Nie ułatwiałem mu tego w żadnym stopniu ani nie utrudniałem. I tak pewnie byłoby to coś w stylu głupiego pytania „jak tam w szkole?". Pasowało mi milczenie.

Nie spodziewałem się, że następnego dnia również się tam znajdę. I następnego. I następnego też. Popadałem w rutynę. Po jakimś czasie ojciec zaczął czekać na mnie z kubkiem kakao na stoliku. Nadal siedzieliśmy w milczeniu, ale nie była to niezręczna cisza. Z perspektywy czasu mogę śmiało nazwać to bardzo powolnym procesem oswajania.

I w końcu się odezwał.

— W twoim wieku w wakacje jeździłem z ojcem na ryby. Wypływaliśmy na starej łodzi. — Uważnie przyglądałem się jego twarzy. Z mimiki niektórych ludzi bardzo łatwo odczytać, co mają w głowie. Oczywiście mogą udawać jak ja, a często spotyka się takie osoby, ale wątpiłem, aby mój ojciec do nich należał. Był przede wszystkim facetem, który stracił córkę, a chcąc ruszyć dalej, napotykał na opór ze strony żony, która obwiniała go o nieczułość i okrucieństwo. Więc mu uwierzyłem.

— Mieliśmy swoje własne rytuały — kontynuował. — I może przesiadywanie na balkonie to nie łowienie ryb, ale... ważne, że mamy coś wspólnego.

Och, jakże kłamałeś, tato. To był połów. A ja byłem tępą rybką.

Dużo rozmawialiśmy. Z początku głównie on mówił. Opowiadał o tym, jak z kolegami szwendali się po tych samych okolicach, co ja teraz. Z jego historii wyłapywałem ciekawe miejsca i następnego dnia je odnajdywałem. Kroczyłem jego śladami. Mówił o tym, jak się poznali z mamą — na imprezie w klubie i jak wybrali się w krótką podróż minivanem.

Po jakimś czasie dołączałem do rozmów i sam opowiadałem o kolegach, o szkole, dzieliłem się z nim własnymi myślami. Wpuściłem go do głowy, aby on potem mógł to wykorzystać.

Pewnego po południa wpadłem wcześniej do domu po słuchawki. Dobrze, że nauczyłem się niepostrzeżenie wymykać z domu i z powrotem. Przy stole w salonie rodzice rozmawiali ze sobą po raz pierwszy od wielu miesięcy. Nie chciałem im przeszkadzać ani nawet podsłuchiwać. Chciałem tylko słuchawki.

— ...nie możesz wysnuwać podobnych wniosków o własnym dziecku. Nie jesteś psychologiem — zaprzeczała mama. Mimowolnie oparłem się o ścianę i wsłuchiwałem w dalsze słowa taty, które łamały mi serce na drobne kawałki. To samo serce, które udostępniłem tylko jemu jednemu.

— Mam podstawy, by to podejrzewać. Greto, gdybyś tylko słyszała, co on wygaduje... Nie widzę innego wyjścia jak psychiatra. On się musi leczyć. I to jak najszybciej.

Zacisnąłem zęby i pięści, czując pod przymkniętymi powiekami piekące łzy złości, bólu, rozczarowania, nienawiści i chuj wie, czego jeszcze. Jakbyście czuli się na moim miejscu? Bo ja wiedziałem już, co czuje uderzona przez mężczyznę swojego życia kobieta lub pobity przez właściciela pies. Już wiedziałem, co czuł Juliusz, gdy po drugiej stronie sztyletu ujrzał Brutusa. Czułem się jak ofiara, ale przede wszystkim jak głupiec, który, wiedząc o stuprocentowym ryzyku, włożył widelec do gniazdka, aby się tylko upewnić o nieomylności tezy.

Ale dzięki ci, tato. Przynajmniej od tamtej pory miałem pewność.

Nie, żebym nie zastanawiał się, co go skłoniło do zapewnienia matki, że jestem wariatem. Zadawałem sobie przez długi czas to samo pytanie — a może naprawdę coś jest ze mną nie tak? Dlatego, gdy przy obiedzie mama delikatnie zasugerowała, że może powinienem porozmawiać z psychologiem, nie reagowałem złością, a dałem sygnał, że wezmę to pod uwagę. I wziąłem. Poszedłem na jedno spotkanie, które wystarczyło mi, by upewnić się, że to nie ze mną jest coś nie tak, a z nimi. Tak na marginesie — nie wiem, kto jest na tyle głupi, by otwierać się przed zupełnie obcą osobą z wątpliwymi papierami zapewniającymi o doświadczeniu zawodowym.

To był mój ostatni bliższy kontakt z rodzicami. A niewypite kakao stygło co wieczór na balkonie obok ponownie samotnego (z własnej winy) i ponownie obcego mi mężczyzny.

Jak się później okazało, to nie był ostatni akt pozornej chęci pomocy takiemu wariatowi jak ja. Mianowicie dostałem mailowe zaproszenie do bractwa. Każdego pewnie dziwi, że znalazły się osoby, które zareagowały na taką wiadomość i poszły na spotkanie z nieznajomymi. Jednak, możecie mi wierzyć, pokusa jest zbyt wielka. Początkowa ciekawość objawiająca się stalkerstwem ewoluuje w dręczące pytania i obgryzanie paznokci. A że ja byłem ciekawski, to odpowiedziałem niemal od razu.

Czy czułem strach? Czy podejrzewałem, że to jakiś spisek do handlu nieletnimi?

A myślicie, że po co tam poszedłem?

Jakże się przeliczyłem. A przynajmniej na początku. Byłem porządnie zawiedziony.

Dzień był ponury — dla wielu oznaczało to gorsze nastroje, ale nie dla mnie. Pośród wiatru, szarości i mżawki czułem się jak cień — wtapiałem się w tłum, niezauważony przez nikogo. To jak noszenie maski. Z pewnością każdy kiedyś poczuł taką swobodę — brak tożsamości, brak odpowiedzialności. Halloween jest idealnym przykładem. Wystarczy zakrywający rysy twarzy makijaż klauna czy kościotrupa i przez te kilka godzin człowiek ma wrażenie, jakby wreszcie mógł zrobić wszystko bez obawy o opinię publiczną. I pomyśleć, że podobny myk można stosować i bez masek — wystarczy mieć pewność siebie. No a dla osób, które jej nie posiadają, pozostaje zawsze kamuflaż.

Kierowałem się do małej kawiarni otoczonej przez salon fryzjerski i klitkę o niezidentyfikowanej nazwie z powodu zdartego szyldu. Przez całą drogę, którą przejechałem pociągiem, autobusem, a potem przeszedłem na pieszo, zdążyłem obmyślić swoje wejście i wrażenie, jakie wywrę na kimkolwiek, kogo tam zastanę. Nie chciałem grać tajemniczego, lecz pewnego siebie nieznajomego. Tak zawsze wypadają w książkach i filmach nowi ludzie. A czy jest to jakkolwiek wiarygodnie? Otóż nie. Dlatego postawiłem się na miejscu tych osobników, którzy będą na mnie czekali w kawiarni (nie ważne z jakimi zamiarami). Czego oni oczekiwali? Co spodziewali się ujrzeć?

Odpowiedź nasuwała się sama. Musiałem okazywać wszystkie negatywne uczucia.

Kiedy tylko uchyliłem drzwi, do przestronnej sali wpadł powiew zimnego wiatru, a mnie owionęło przyjemne ciepło. Poczułem zapadający w pamięć zapach parzonej herbaty i wiórków kokosowych. W tle szumiało od różnych dźwięków, a spośród nich rozróżniałem jedynie głośne buczenie zmywarki i pobrzdąkiwanie radia, w którym prezenter próbował zabawnie skomentować piątkową pogodę (ale niekoniecznie mu to wychodziło). Pierwsze spojrzenie padło na młodą kelnerkę o ciemnych, lekko falowanych włosach sięgających ramion. Wydawała się głęboko zdziwiona moją obecnością. Skierowała nerwowy wzrok na siedzącego w kącie przy oknie blondyna.

Lars. Ach, Lars. Jak ja go nie lubiłem. Chłopak był moim przeciwieństwem. O ile ja starałem się ukryć prawdziwego siebie, tak on wywlekał swoją osobowość na wierzch z premedytacją. Ja wolałem cień, a on starał się błyszczeć w blasku dnia (wszystko oczywiście z przekąsem). Było wiele powodów, dla których nie chciałem mieć z nim bliskiego kontaktu.

Podszedłem do stolika z należytą ostrożnością. Oceniwszy, że ten wychudzony chłopak nie miałby szans mnie pokonać w żadnej walce, usiadłem naprzeciw niego. Długo mierzyliśmy się wzrokiem. Kiedy zadawałem pierwsze badawcze pytania i słyszałem wymijające odpowiedzi, wyrabiałem sobie zdanie na jego temat i czułem gdzieś w środku, że po prostu nie mówi mi prawdy albo nie mówi wszystkiego. I choć pewnie nie dałem po sobie poznać, miałem bardzo wiele podejrzeń.

Po pierwsze zagadkowe słowa Camilli (o niej słówko później), które jasno wskazywały, że nie jestem pierwszym jedenastym członkiem bractwa. Oni mieli tajemnice, których nie chcieli zdradzać. A przynajmniej nie na początku. Dlatego ja też kryłem sekrety. Udawanie, że cierpię przez utratę młodszej siostry było wygodnym i nie do końca całkowitym kłamstwem. Cierpiałem, przez wspomnienia i kłamstwa, którą po sobie pozostawiła.

Wraz z poznawaniem kolejnych członków zastanawiałem się, co ja tam, od cholery, robię. Nie byłem w żadnym stopniu do nich podobny. Bo niby byli różni, mieli różne choroby, ale tak samo się nad sobą użalali. Wszyscy z wyjątkiem Rosy, oczywiście. Ona jedna potrafiła robić to, co ja — ukrywać uczucia i siebie samego w cieniu innych. Za to ją podziwiałem. A nawet adorowałem. Wystarczyło jedno spojrzenie na jej drobną, tak odważną postać. Była piękna. Blada cera, pełne usta, mały nos i piwne oczy. Po prostu piękna.

Kolejne spotkania przynosiły coraz więcej niepewności i podejrzeń, ale postanowiłem w to brnąć. Pierwszy raz w mojej głowie zakwitła myśl, by nagiąć się do zasad zamiast uginania ich dla siebie. Wszystkie słowa członków przemawiały za tym, że według przepowiedni, doświadczeń czy czego tam jeszcze czeka mnie śmierć i szukanie prawdy. To nie brzmiało źle. Umarł, szukając prawdy. Albo lepiej: umarł, odkrywszy prawdę. I tu zaczęło się kopanie wspomnianego na samym początku grobu.

Tym sposobem wcieliłem się w postać wariata. A przynajmniej na początku, bo potem stałem się nim naprawdę.

Zacząłem od szukania odpowiedzi. Stąd wziął się między innymi mój pamiętny notes. Niestety, pokazanie jego zawartości nie było jakimś przebiegłym zabiegiem, a już z pewnością nie miałem tego na celu. Może tylko ja tak mam, ale czasem wpadam na pewną myśl, która wydaje się tak genialna, że na pewno nie do zapomnienia, a mimo to po kilku godzinach nie potrafię nawet wpaść na trop, który mnie do niej wcześniej doprowadził. Przez tę utratę świetnych pomysłów, postanowiłem mieć notes zawsze przy sobie. A nie oszukujmy się, nie byłem zauważany przez członków. Może na początku darzyli mnie nieufnością i ciekawością, ale potem do głosu doszły kłótnie, różne zabiegi kelnerki czy też romanse. Mogłem robić dosłownie wszystko, a przynajmniej do czasu.

Większość notatek dotyczyła pojedynczych członków, bo starałem się znaleźć jakąś wspólną cechę, która nas przyciągnęła do bractwa (i może coś bardziej konkretnego od „chorych psychicznie", bo w to wątpiłem — nie każdy był czubem, a już na pewno nie ja). Czy coś znalazłem? Nic, co by rozjaśniło sytuację.

Między intensywnym myśleniem nad odpowiedziami a udawaniem wariata, co stawało się męczące, przypatrywałem się Rosie. A ona przypatrywała się mnie. Dosyć często nasze badawcze spojrzenia spotykały się. Nie chciałem odrywać wzroku od jej oczu, a ona traktowała to jak potyczkę, przez co spojrzenia trwały bardzo długo. Zdążyłem zatopić się w jej piwnych oczach, które od źrenicy zaczynały się odcieniami żółci i przechodziły w brąz, aby zakończyć się czarnymi obwódkami.

Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że i tak nikt nas nie dostrzegł. A już na pewno nie byliśmy tak widoczni jak Finn i Lars czy Morten i Camilla. A ta ostatnia osoba była niestety murem między mną a Rosą. Bo jeśli nasz Sherlock nie przyglądał się moim ruchom, to wlepiał wzrok w nią i nic na to nie mogłem poradzić. Poza tym nie przeszkadzało mi to tak, jak mógłbym się po sobie spodziewać. Rosa była obiektem mych romantycznych westchnień, a im mniej o niej wiedziałem, im bardziej była tajemnicza, tym więcej o niej myślałem. Byłem jedynie zawiedziony i zirytowany jej wyborem. Camilla nie mogła jej zaoferować niczego poza nienawiścią do świata (ale to akurat nas łączyło) i brakiem umiejętności do głębszych relacji. Mogła ją jedynie skrzywdzić. Czasem nawiedzała mnie okropna myśl, że Rosa mogłaby tego zranienia nie przeżyć.

No ale wróćmy do tego, co was ciekawi.

Na początku stroniłem od kokosowych ciastek i herbaty, którą nam serwowano. A gdy już po nie sięgnąłem, dziwnym zbiegiem okoliczności odczułem negatywne skutki tej decyzji. Zaczynało się niewinnie. Zawsze miałem wiele myśli dotyczących bezsensowności egzystencji, ale zdążyłem już do nich przywyknąć i nauczyłem się żyć w idei „carpe diem". Jednak kontemplacje zaczynały mi ciążyć, a bezsens egzystencji wydawał się nie do zniesienia. Pierwszy raz, kiedy żyję, pogrążyłem się w apatii, ale i strachu. Ciągle towarzyszył mi zdwojony stres, jakby coś na mnie czyhało na każdym kroku. Porzuciłem poszukiwania odpowiedzi i zacząłem podejrzewać najgorsze — że jakimś cudem ktokolwiek stoi za stworzeniem bractwa potrafi na nas wpływać i że czyni to nie bez powodu. Ktoś chce nas skrzywdzić, doprowadzając do ruiny nasze zdrowie psychiczne. Tu za każdym razem nasuwało się pytanie: Ale w jaki sposób? No i wreszcie kawałek po kawałku poskładałem wszystko w całość.

Cokolwiek znajdowało się w herbacie, musiałem mieć namacalny dowód poparty badaniami, bo inaczej moje podejerzenia wyglądały jak urojenia jakiegoś czubka. Z początku wątpiłem, że znajdę sposób, by dowieść swego, ale jakimś dziwnym trafem (ciężko nie brać tego za znak od sił wyższych) na mojej drodze stanął pewien profesor z zamiłowaniem do... bardzo młodych kobiet. Oczywiście informacje dostałem z pierwszej ręki — koleżanka, która najprawdopodobniej miała mnie za bliskiego przyjaciela, miała również krótki romans z nauczycielem uczącym nas przez pewien czas chemii na zastępstwie. Grzechem byłoby niewykorzystanie tak cennych wiadomości. Zdawałem sobie sprawę, że szantaż też jest karalny, ale a) byłem niepełnoletni, b) on ryzykował zdecydowanie więcej ode mnie.

Nie będę przytaczał tutaj historii spotkania z tym człowiekiem, mogę jedynie przekazać, że zastraszenie go przyniosło udane rezultaty. Przemyciłem dla niego próbkę herbaty i kawałek ciastka, jednak... nie doczekałem odpowiedzi.

Kolejne słowa mogą zabrzmieć, jak urojenia wariata, ale musicie mi uwierzyć — nie byłem chory psychicznie. Dobrze wiem, co widziałem, a tej świadomości nie zdołacie mi odebrać. Wszystkie podejrzenia co do tego, że założyciele bractwa istnieją i jeszcze żyją, okazały się prawdą. Mówię to, bo ich spotkałem. I, mimo że bardzo chciałbym, by to były urojenia, nie zmienię rzeczywistości.

Kiedy usłyszałem o pomyśle kelnerki na noc filmową, w mojej głowie narodził się inny, współistniejący plan. Od jakiegoś czasu podejrzewałem, że nasze czyny muszą być przez nich monitorowane. W kawiarni mogli to robić przez kamery czy podsłuch, ale co z życiem każdego z nas poza spotkaniami? Musieli nas obserwować osobiście (lub przez pośredników). Wystarczyło zabawić się w zwiadowcę i uczynić to samo.

Obok kawiarni, ale nie przylegle do niej, znajdował się pewien zaułek, który wypatrzyłem od razu po spotkaniu. Tam obserwatorzy nie widzieliby wnętrza kawiarni, więc nie mogli się tam skryć, co z kolei dawało mi szansę na niejakie bezpieczeństwo (o ile nie napadłby mnie od tyłu jakiś pijak czy narkoman). Mogłem swobodnie widzieć przestrzeń przed kawiarnią, gdzie mogli skryć się nasi tajemniczy oprawcy.

Bałem się. I to cholernie. Ale czułem też dreszczyk adrenaliny, którego brakowało mi od dłuższego czasu... właściwie przez całe życie. W dzieciństwie czytywałem o superbohaterach i złoczyńcach, żadne z nich nigdy nie okazywało strachu. Mieli jedynie cel, którego trzymali się bez względu na emocje (no, chyba że to emocje kierowały celami). I zastanawiałem się, jak oni to robią. Może ignorują uczucia tak jak ja?


Przycupnąłem na mokrym betonie. Deszcz lekko kropił, ale nie zniechęcał mnie do obserwacji. Było przeszywająco mroźnie. Czułem jak moje zmarznięte, czerwone ręce drżą przy każdym ruchu, ale wolałem nie zgadywać, czy to przez temperaturę, czy strach. Przyszedłem godzinę przed spotkaniem. Słońce już zaszło za horyzont i zaświeciły uliczne lampy. Widziałem, jak kelnerka wraz z Finnem otwierają kawiarnię. Spokojnie przyglądałem się jak kolejni członkowie przybywają, by pomóc w ostatnich przygotowaniach. Za każdym razem, gdy ktoś zbliżał się do mojej kryjówki, naciągałem mocniej kaptur i opuszczałem głowę. Specjalnie do okazji ubrałem się na czarno (nie no, żart, ubieram się tak codziennie), czyniąc swą postać niewidzialną dla nieuważnego wzroku. Nasuwała mi się myśl, że byłbym geniuszem zbrodni. Nigdy dotąd nie myślałem o zabijaniu ani o tym, czy dawałoby mi to radość, ale tam, w ciszy i samotności, w ciemnym zaułku wyobrażałem sobie siebie po zupełnie innej stronie — ze strony oprawcy, nie ofiary. I wiedziałem, że właśnie to sprawiałoby mi przyjemność — kontrola nad życiem innych, a więc i swoim.

Po jakimś czasie, gdy ustała fala bezdomnych i starszych, mogłem już się ułożyć swobodniej. Jednak wtedy, jak na znak, spadła zupełnie niespodziewana ulewa. Przekląłem w myślach kilka razy. Starałem nie skupiać się na warstwach przemakających ubrań, które w tym tempie dosięgną w końcu zmarzniętego ciała. Wpatrywałem się w ciemność przed sobą, przyzwyczajając wzrok. I w końcu coś dostrzegłem. Ruch w oknie kwiaciarni, zamkniętej już od kilku godzin.

Sparaliżowany ledwie zdołałem włożyć ręce do kieszeni płaszcza. Zmrużyłem oczy, wypatrując kolejnego ruchu. Moje oczy dostrzegły zarys trzech postaci, ledwie widocznych w ciemnym budynku. Zacisnąłem zęby i próbowałem opanować bicie serca, które czułem w gardle. Miałem dziwne wrażenie, że jestem obserwowany.

Wtedy usłyszałem za sobą szelest i gwałtownie odwróciłem głowę, prawie się wywracając. Szybko przeczesałem wzrokiem zaułek i dostrzegłem coś małego przebiegającego z jednego kosza do drugiego.

Kot.

Czarny kot.

Wypuściłem powietrze z ulgą i powróciłem do obserwacji okna. Jednak coś było nie tak. Czułem to w kościach.

W oknie zostały tylko dwie osoby.

Gdzie ten trzeci?

Powoli uniosłem się do pozycji stojącej, gotów do ucieczki. Ktoś szedł w moją stronę. Cały w czerni. Dosłownie wysunął się z ciemności. Moje nogi poderwały się do biegu. Deszcz skapywał z płaszcza, a kaptur spadł mi z głowy. Czułem mokre kosmyki przyklejające się do twarzy. Oprócz plusku wody słyszałem też bieg tego trzeciego. Już byłem blisko drzwi kawiarni. Jeszcze tylko...

Ktoś szarpnął mnie za ramię. Moje rozbiegane oczy powędrowały wzdłuż białej, kobiecej dłoni i zatrzymały się na wytatuowanym żółtym sercu.

— Jedenasty musi umrzeć.

Zwolniła uchwyt i zanim zdążyłem się dobrze przyjrzeć połowie jej twarzy zakrytej kapturem, pobiegła w przeciwną stronę. Nie zastanawiając się długo, wpadłem do kawiarni.

Okłamałem ich w kilku rzeczach. Mimo że moje ciało odmawiało mi posłuszeństwa i apogeum strachu nie pozwalało przemyśleć niektórych słów, potrafiłem kłamać w odruchu.

Powtarzałem tę scenę w pamięci jakieś kilkaset razy, byle tylko upewnić się, że to nie sen. Strach, który mnie ogarnął był zbyt rzeczywisty. Chyba każdy śnił nie raz tak mocno, że po obudzeniu zastanawiał się, czy to czasem nie zdarzyło się naprawdę. Myślałem, że tak było też ze mną. Tylko w takim razie, gdzie moja pobudka?

W ciągu sześciu dni do następnego spotkania zdążyłem upewnić się w przekonaniu, że to nie był koszmar. Pogodziłem się z rzeczywistością i wreszcie zyskałem cel. Musiałem ich zdemaskować, kimkolwiek były osoby kryjące się pod czarnymi płaszczami, i odkryć wszystkie tajemnice. Nie musiałem za to już nikogo grać, co przyniosło ulgę, jakiej się po sobie nie spodziewałem. Wreszcie odetchnąłem. Przpominałem starego dziadka, który po trudach życia wreszcie poznał sekret szczęścia, pijąc piwo i wpatrując się w zachodzące za morze słońce. I w sumie czułem się jak on, jakbym przeżył już swoje, mimo siedemnastu lat na karku. Teraz musiałem się tylko poświęcić ze spokojem wyższym celom.

I tutaj nareszcie dochodzimy do kulminacji wszystkich problemów, do początku katharsis — do mojego kairos. Do urodzin Mortena.

Przyznaję, że mimo wszystko czułem sympatię do tego olbrzyma. Na początku dużo udawałem (między innymi, że lubię ten zespół, który tak entuzjastycznie wychwalał, a ja nawet go nie znałem). Chciałem zyskać zaufanie, by dowiedzieć się czegoś więcej o bractwie, a przy tak otwartej osobie o nie nie trudno. Dlatego, że go polubiłem, nie mogłem po prostu nie zjawić się na tych urodzinach, a w szczególności po tamtej krótkiej opowieści z życia. Wiedziałem dokładnie, co czuł, ale tylko ja zdawałem sobie sprawę, że z naszej dwójki to on miał szczęście, bo dostał od rodziców coś, czego sam nigdy nie doznałem — wsparcie i akceptację.

Nigdy dużo nie imprezowałem. Myślę, że w normie — na tyle, by nie być ani imprezowiczem, ani outsiderem, ale akceptowalnym ziomkiem do zabawy. Byłem zdecydowanie biernym uczestnikiem — wolałem alkohol i gry od tańczenia, za którym nigdy nie przepadałem. Jednak tamtej nocy coś się zmieniło. Nie wiem, po prostu zapomniałem o wszystkich potencjalnych rolach, które mógłbym bądź powinienem odgrywać i skupiłem się, z początku, na Rosie. Chciałem pokazać jej jakąś jasną stronę siebie, ale nie do końca wiedziałem, czy taką posiadam ani, czy w ogóle mam „siebie". Starałem się robić to, co chciałem, ale co jeśli chciałem po prostu być przez nią lubiany? Czy to oznaczało, że wtedy znów wróciłem do punktu wyjścia, czyli grania roli? Tego typu pytania przestały mnie męczyć, gdy tylko wypiłem odpowiednią ilość alkoholu (nie pytajcie jak ani czemu, skoro jestem niepełnoletni, bo to nie jest opowieść edukacyjna, ale po prostu realistyczna).

Graliśmy w karty. Nawet nie pamiętam już nazw ani kolejności gier. W pamięci widzę jedynie Rosę, która przestawała się zasłaniać pokerową twarzą, a ukazywała swoje prawdziwe oblicze. Była uparta i dumna, to muszę przyznać. W przypływie śmiałości mówiła bez ogródek, co myśli. I po prostu okazywała emocje. Jak człowiek. Z krwi i kości. Gdy była bliska wygranej, zadzierała nos i patrzyła na każdego z graczy z pewnym błyskiem w oczach. Gdy przegrywała, starała się tłumić poirytowanie i w rezultacie przez dłuższy czas milczała z powagą i determinacją do rewanżu. Odmawiała alkoholu, wypiła chyba jedynie jednego drinka na rozluźnienie i chyba nawet wiem, czemu. Nie chciała się upić, a nie chciała też jeść. Jeśli nie chciała drugiego, musiała odmówić pierwszemu. Dlatego też nie namawiałem jej i stawiałem czoła ludziom, którzy to robili, za co była mi wdzięczna.

W przerwach między grami siadaliśmy przy barze albo osobnych stolikach i rozmawialiśmy. Nie mogę dokładnie przypomnieć sobie o czym. Po prostu, gadaliśmy. O wszystkim i o niczym. Żartowaliśmy z członków bractwa, komentowaliśmy sytuacje, kłóciliśmy się (albo raczej niewinnie sprzeczaliśmy).

— Tekla czasem nie miała dziewczyny? — rzuciła głośno, bym usłyszał, ale nie oczekiwała odpowiedzi. Spojrzałem w tym samym kierunku, co ona. Uniosłem brwi, widząc, jak wspomniana dziewczyna tańczy z wysokim, czarnoskórym mężczyzną, ale ciężko było doszukiwać się między nimi pustej przestrzeni. Wymieniliśmy spojrzenia i parsknęliśmy niemal jednocześnie. Gdy tak patrzyłem na jej twarz, rozchylone lekko, czerwone usta i badawczy wzrok, którym ponownie przeczesywała całą salę, czułem, że spotkałem wreszcie bratnią duszę. Po wielu trudach, po wielu pustych osobach, które przeszły przez moje życie, nie zostawiając nawet śladu, nareszcie odnalazłem choć jedną, która potrafiła mnie zrozumieć. A wiem, że rozumiała. Przy niej potrafiłem zapomnieć o poświęceniu się dla reszty, o szukaniu odpowiedzi na pytania z niewiadomych przyczyn zaprzątających mi głowę. Przy niej po prostu byłem, a to bycie nie było równie męczące co zawsze.

Tuż przed naszymi nosami przeleciały długie włosy wraz z ich właścicielką, która krzyknęła pośpiesznie:

— Łazienka zajęta, Linn się pogodzili.

Kątem oka widziałem uśmiech Rosy, która podążyła wzrokiem za Camillą. Jaka ona była nią zauroczona... Chcąc odwrócić jej uwagę, zaproponowałem kolejną grę.

— Zaczyna mnie nudzić gra bez nagród. Teraz zagramy na wyzwanie — odpowiedziała i spojrzała na mnie z pewnym siebie uśmieszkiem. Uniosłem brwi, ale nie potrafiłem powstrzymać wyszczerzu.

— O co chcesz grać?

Nie odwracając spojrzenia, rzuciła:

— Kto przegra, pije żółty napój.

No i chyba wiecie, że się zgodziłem. Nie mogłem ot tak odmówić. Poza tym bardzo ciekawiło mnie, czemu Finn tak nas przed tym drinkiem ostrzegał. No i musicie pamiętać, nie myślałem trzeźwo — trochę wypiłem, miałem obok siebie dziewczynę, która mi się podobała, była prawie trzecia godzina, a wokół wirowali ludzie przy wtórze głośnej muzyki. Sam nie wiedziałem, czego się spodziewać. Niebezpiecznej mieszanki alkoholów, a może narkotyków? W każdym razie nie mogłem okazać przed Rosą słabości.


— Jestem bardzo ciekawa, o co chodzi z tym kolorem żółtym — zagadnęła Rosa przy stole.

W ogóle nie wyglądała na przejętą niebezpieczeństwem tej gry. Ja też starałem się nie okazywać strachu, ale nie umiałem tak po prostu zignorować tonu bio-chema. On znał ten klub, tych ludzi. Wiedział, komu ufać, co pić, a czego nie. Z drugiej strony cały ten klub był podejrzany. Razem z właścicielem parodiującym Hiszpana. Stawianie drinków na jego koszt? Albo był mafiozo, albo bogaczem, który w ramach kieszonkowego dostaje spadek od dalekiej ciotki. Te myśli sparaliżowały mnie na tyle, że przestałem się opanowywać, a Rosa musiała to dostrzec, bo zmierzyła mnie zaniepokojonym wzrokiem.

— Nie musimy grać, jeśli nie chcesz.

Zaprzeczyłem szybko i skupiłem się na jej twarzy, oczach, a potem grze. I przegrywałem, ale nie napawało mnie to przerażeniem. Wolałem przyjąć cios za Rosę. Jeśli ten drink krył w sobie coś niebezpiecznego, dobrze, że to ja miałem go wypić — przede wszystkim też dlatego, że na nią zadziałałby dwa razy gorzej. I dopiero wtedy dostrzegłem beznadziejność swojego położenia. Zagoniłem się w ślepy zaułek.

Rosa wygrała i z niemałym uśmiechem poszła po drink, który zgodnie z umową musiałem wypić. Czułem jak serce łopocze w mojej klatce piersiowej, a muzyka dudni w uszach, ale jakby przytłumiona. Wszystko widziałem jak za mgłą: ludzi, kolorowe światła mieszające się konwulsyjnie, moje spojrzenie nie mogło się skupić nawet na dłoniach, choć drżały. Próbowałem się opanować, z całych sił skupiłem się na równomiernym oddychaniu. Głęboki wdech. Długi wydech. Przez to nie zauważyłem Rosy, która stanęła obok i przypatrywała mi się z lekkim niezdecydowaniem.

— To chyba nie był jednak dobry pomysł... — powiedziała, trzymając szklankę z żółtym napojem przy piersi. Z cieczy wystawała czarna parasolka. Zaprzeczyłem szybko ruchem głowy. Widziałem na jej twarzy te zażenowanie i zawód.

Głęboki wdech. Długi wydech.

Zanim jakakolwiek wątpliwość znów zagościła w mojej głowie, wyrwałem jej drink z dłoni i wypiłem jednym haustem. Pierwsze wrażeniem czuciowym był posmak cytryny, mango i każdego owocu, który przychodzi na myśl pod tym kolorem. Potem poczułem na języku lekko gorzką i musową nutę. Po dodaniu tego do siebie, stwierdziłem, że przerażający napój był całkiem smaczny. Zupełnie odpychał myśl o niebezpieczeństwie. Uśmiechnąłem się z ulgą i zwróciłem wzrok na przygryzającą w napięciu wargi Rosę.

— I co? — spytała niecierpliwie. Wzruszyłem lekko ramionami.

— Jak soczek.

Roześmiała się nerwowo, jakby rozładowując napięcie. Jej śmiech zachwycał mnie za każdym razem, może dlatego, że słyszałem go bardzo rzadko, a może po prostu był jedyny w swoim rodzaju.

— Chodźmy z nimi potańczyć — powiedziałem i zanim Rosa wydobyła z siebie odmowną odpowiedź, pociągnąłem ją na parkiet do Camilli, Mortena, Tatiany, tego mafioza i Lone. Czułem w sobie mnóstwo energii, którą musiałem gdzieś wypuścić, bo inaczej zacząłbym wariować. Wszystko wydawało się wyraźne, jakieś ostrzejsze, żywsze, kolorowsze. Dotyk Rosy nie czułem na skórze, lecz w kościach, w szpiku. Rozchodził się niczym prąd po całym moim ciele. Aż do mózgu.

Czułem, jakbym nie wypił kolejnej szklanki alkoholu, lecz dzbanek mocnej, ciemnej i gęstej duńskiej kawy. Zacząłem doceniać uroki muzyki, którą tam puszczali — starej, ale jedynej takiej, przy której bawiły się pokolenia.

Pamiętam, że leciało Footloose. Pamiętam, że nie zważając na resztę towarzystwa, tańczyłem z Rosą. Albo raczej skakałem, jakbym dostał padaczki. Pamiętam też, że bardzo dużo osób otoczyło nas wkoło, co niekoniecznie podobało się Rosie, ale skutecznie odwracałem jej uwagę od reszty świata. Potem nasz okrąg trochę się przerzedził, a w międzyczasie ktoś pytał nas o godzinę i był dosyć spanikowany, ale nie zwróciłem na to uwagi.

Potem pamiętam tylko przebłyski: Finn, który wpadł na mnie, złapał za koszulę, wściekłość i jednoczesne zmartwienie. Kurwa, kurwa, kurwa. Rosa próbująca go ode mnie odciągnąć. Krzyk. Finn krzyczał coś o mefie albo amfie, ale nie nie wiem, czy do mnie, czy do Rosy. Głęboki oddech. Jego pięść, która prawie sięgnęła mojej twarzy, ale zsunęła się wzdłuż ciała. Wykrzyczał coś po norwesku, nienawistny wzrok skierowany na mnie. Potem zniknął, a w polu widzenia stanęła przerażona Rosa. Gdzieś mnie pociągnęła. Chyba za tę kotarę, bo nagle wszystko ucichło. Płacz. Znowu krzyki, ale paniczne, spazmy. Jens wił się pod ścianą, a dziewczyny przemawiały spokojnym głosem. Coś mnie wtedy rozbawiło, więc się zaśmiałem. Lars popatrzył na mnie jak na idiotę. Potem siedziałem pod ścianą. Chyba rzygałem. Rosa siedziała obok i trzymała mnie za dłoń. Płakała. Pytałem, czemu płacze, ale nie odpowiadała. Nagle pojawił się Finn z Luną, kłócili się. Finn wciskał mi szklankę z przeźroczystą cieczą. Spojrzałem na niego podejrzliwie. Odepchnąłem szybko jego dłoń i trochę napoju wylało się na nasze buty. Między krzyczeniem na tego z mafii schylił się i gwałtownie (boleśnie) pociągnął mnie za włosy do tyłu i wlał do ust coś, co w smaku przypominało wodę. Chciałem wstać i się na niego rzucić. Co on do cholery mi dał? Czego dosypał? Jednak byłem zbyt zmęczony. Bardzo zmęczony. Powieki mi opadały.

Nagle Luna chlusnął mi resztkami tej cieczy w twarz, krzycząc, bym nie odpływał. Na chwilę odzyskałem świadomość. Jens przytulał się do kelnerki. A w korytarzu do wyjścia widziałem cienie.

Trzy cienie.

Ktoś mnie uniósł do pozycji stojącej i zasłonił widok na wyjście. Szarpnąłem się, ale byłem zbyt wyczerpany. Cienie zniknęły.

Kurwa kurwa kurwa.

Próbowałem powiedzieć Rosie. Ona jedyna by zrozumiała, ale kiwała na boki głową i kazała mi siedzieć cicho. Zmarszczyłem brwi, a w mojej głowie zapaliła się lampka. Gdzie oni mnie prowadzą? Gdzie do cholery idziemy? Próbowałem się wyrywać, ale ci dwaj, chyba Finn i Morten, byli zbyt silni. Czułem nierówne i szybkie bicie serca. W głowie pulsowało bólem. Słyszałem obok kojący, ale przerażony głos Rosy. O co chodzi? Może oni mnie gdzieś prowadzą, a ją zmuszają, by mnie uciszyła? Trzy cienie... Musiałem mieć siłę, by się wyrwać... Gdybym tylko napił się jeszcze raz tego żółtego drinka. Gdybym tylko łyknął, mógłbym się uratować. Włożyłem resztki wysiłku, by wyszarpnąć się z ramion Mortena, a gdy poczułem luz, zacząłem biec. Przed siebie.

Na końcu tunelu stały trzy zakapturzone postacie. Padłem na kolana z wycieńczenia. Ktoś do mnie podbiegł. Rosa padła obok i coś krzyczała z płaczem. Jakiś grubszy facet nachylił się i pytał, co się dzieje. Trzy postacie się zbliżały. Powoli. Krok za krokiem. Błagałem Rosę, by uciekała, ale ona wciąż płakała, prawie się krztusiła. Byli dwa metry od nas. Ten z przodu wyciągnął dłoń z żółtym sercem wytatuowanym na nadgarstku.

Metr od nas.

Chciałem wstać, gotów bronić siebie i Rosy. Za nami ktoś krzyczał i biegł. W wyciągniętej dłoni tego pośrodku pojawił się nóż. Chciałem wstać z kolan, ale brakowało mi sił, a świat kręcił się wokół. Chyba-ochroniarz krzyczał coś o nożu. Wyciągał coś zza pasa. A tamci się zbliżali. Nie. Stali. Nade mną. O krok.

A potem poczułem już tylko ból. Gdzieś w okolicy serca. Zamknąłem oczy. Słyszałem wrzask i krzyki. Dotknąłem piersi i poczułem na dłoni coś lepkiego. Coś ciepłego. Uchyliłem powieki. Krew. Nóż. Twarz Rosy. A potem już tylko ciemność. Upadłem. Nic nie czułem. Spadałem. Zapadałem się w ziemię. Rozpływałem. Rozpadałem. Ale opanował mnie spokój. Odnalazłem odpowiedzi.

Jedenasty musi umrzeć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top