Malte
Smartfony, komputery, tablety — ogółem elektronika. Świat bardzo rozwinął się pod tym względem. Teraz rzadko kto (w tym ja) potrafi sobie wyobrazić dzień bez przejrzenia strony głównej Facebooka, obejrzenia filmiku na YouTubie czy w ogóle wkroczenia w świat Internetu. Dzieci marzą o zagraniu w Minecraft, nastolatkowie o dużej ilości „lajków" pod zdjęciem profilowym, a przecież jeszcze pół wieku temu rzadko kto miał w domu telefon o dwóch funkcjach — dzwonieniu i odbieraniu. Dlatego mówią, że tak szybki rozwój nauki ma zarówno wady jak i zalety, a jedną z wad jest ich niedostrzeganie.
Teraz dużo mówi się o uzależnieniu. Kiedyś telewizja i psychologowie szkolni mieli zajawkę na punkcie narkotyków, alkoholu, papierosów i dopalaczy, a teraz ostrzegają przed szkodliwym wpływem gier komputerowych i portali społecznościowych.
— Malti, chodź na obiad! — krzyknął z dołu tata.
Kiedyś oderwanie wzroku od ekranu komputera zajęłoby mi sporo czasu. Były dni, kiedy rodzice przynosili przestygnięty posiłek wprost pod drzwi pokoju. Jednak sporo się zmieniło, począwszy od ich podejścia.
Wstrzymałem odtwarzanie Slayers — od niedawna ulubionego Anime. Ach, tak, od anime też byłem uzależniony. Generalnie łatwo wpadałem w nałogi.
Mieszkałem w jednym domu z rodzicami i młodszą siostrą. Matka pracoholiczka utrzymywała ten ogromny dom, który sama zaprojektowała, a ojciec pełnił rolę koguta domowego. Inność naszej rodziny nie przyprawiała mnie o wstyd, a raczej o dumę, gdy widziałem tatę nucącego stare kawałki przy pieczeniu naleśników. Dogadywałem się z nim lepiej niż z mamą. Ona rzadko poświęcała nam uwagę, zawsze zrzucała ciężar rodzicielstwa na męża, tłumacząc się pracą.
Kuchnia była równie ogromna i ciemna jak cały dom, choć gospodarz starał się jak mógł, by dodać temu pomieszczeniu światła i pozytywnego nastroju. W kątach i na czarnych blatach postawił doniczki z roślinami. Na parapecie okna rosły rzodkiewka, rzeżucha i szczypiorek, a z sufitu zwisały pnącza, których tata nie starał się nigdy ograniczać nożycami. Na pustej ścianie obok lodówki obklejonej przez siostrę magnesami powiesił obrazy z motywującymi cytatami typu „Życie jest krótkie, więc najpierw zjedz deser". Najmniej zaskakujący był fakt, że zawsze panował tu porządek.
— Co na obiad? — spytałem, siadając przy czteroosobowym stole. Tata wyjmował z szafki talerze, nie zwracając uwagi na moje pytanie. Nigdy nie odpowiadał. Może czekał na moją zaskoczoną minę, a może nie chciał, bym krzywił się na dźwięk kolejnego wegańskiego dania. Jedną z wielu nieszczęsnych wad, jakie posiadają moi rodzice, jest chęć dopasowania się. Zawsze podążają za modą, biorą pod uwagę zdanie każdego człowieka. Wielu znajomych mamy przeszło na dietę wegańską, więc i ona postanowiła, tym samym zmuszając resztę rodziny do tego samego.
Tata postawił przede mną talerz z jedzeniem. Bardzo podobny był do Frejra — skandynawskiego boga natury i spokoju. Ciemne włosy przeplatane siwizną i krótka broda nadawały mu powagi, ale rekompensowały to flanelowe, kolorowe koszule i przetarte dżinsy. Z tym tylko, że skandynawskie bóstwo prawdopodobnie nie miało ciemnego koloru skóry, bo wyznawcy słynęli z bladości. Po tacie odziedziczyłem zielony kolor oczu, haczykowaty kształt nosa i włosy. Nie dostrzegałem tylko podobieństwa w charakterze, co zaskakujące, bo do mamy też nie byłem podobny. Może to Internet mnie kształtował, a nie materiał genetyczny.
Po schodach z tanecznym krokiem zeszła dziesięcioletnia diablica o anielskim wyrazie twarzy. Nie przepadaliśmy za sobą. Jedno unikało drugiego najlepiej jak mogło. Usiadła przy stole i zalała ojca falą pytań. Zawsze współczułem wszystkim rodzicom posiadania gadatliwych dzieci. Nie mieli pilotów, którymi mogli przyciszyć lub wyłączyć dźwięk, a to zdecydowanie ułatwiłoby życie.
W spokoju zjedliśmy obiad i każdy zajął się sobą. Ja oglądaniem Anime, tata sprzątaniem i oglądaniem telewizji, a siostra śpiewaniem do hitów Kate Perry. Tak wyglądał typowy dzień w naszym domu. Potem przychodziła mama, spędzała z nami czas przy kolacji i wracała do gabinetu na nocną zmianę. Nawet nie wiedziałem, czy kładła się spać.
Mniej więcej pół roku temu rodzice (tata) postanowili dać mi pierwszy w życiu szlaban. Nawet nie pamiętam, czym sobie zasłużyłem. Ważne, czego dotyczył — nieużywania telefonu i komputera do odwołania. Można powiedzieć, że wtedy moje uzależnienie wykroczyło znacznie poza czerwoną linię i właśnie wtedy rodzice (tata) ten problem dostrzegli. W sumie ciężko byłoby nie dostrzec. Po odłączeniu Internetu codziennie chodziłem do kumpla posiadającego komputer, a, gdy i tego mi zabroniono, miałem napady wściekłości, płaczu, aż w końcu zamknąłem się w pokoju. Ojciec musiał wyważyć drzwi, aby nakryć mnie z garścią tabletek w ręce. Zaczęły się wizyty u psychologów i innych specjalistów.
Nie chciałem się zabić. Myślę, że nie miałem skłonności samobójczych. Chciałem zwrócić na siebie ich uwagę, pokazać, że nie mogą ot tak po prostu dać mi szlabanu bez konsekwencji. Jeśli myśleli, że wychowywanie dzieci w XXI wieku to bułka z masłem, chciałem, aby otworzyli w końcu oczy.
No i skończyłem z dwugodzinnym limitem na komputer, ograniczeniem Internetu, telefonu oraz zebraniami bractwa, które były jedynie pretekstem do użycia telefonu. No i mi pomagały... Ale chyba w najmniejszym tego słowa znaczeniu.
W porównaniu do innych członków moje problemy były błahostką. W końcu uzależnienie nie może równać się z dystymią czy schizofrenią. Jednak z ust psychologa padło kiedyś takie zdanie: „Dla każdego jego problem jest wielkim problemem i nie należy go ignorować". Dla pięciolatki problemem jest wybór koloru trampek i, choć traktujemy teraz ten dylemat jako nic ważnego, w jej wieku był to dla nas koniec świata. Moje uzależnienie też było traktowane błaho i doprowadziło do Bractwa Żółtych Serc.
Pamiętam dzień pierwszego spotkania pierwszego sierpnia i moją pierwszą myśl, kiedy usłyszałem Camille.
— Żegnam lipiec
witam sierpień
to kolejny miesiąc cierpień.
„PATOLOGIA. Już ją lubię".
Nie mam pojęcia, jak w mojej szafce szkolnej znalazła się kartka z linkiem. Bez wahania ją sprawdziłem, a gdy zobaczyłem stronę bractwa zrzeszającego osoby chore na umyśle, od razu podejrzewałem tatę spiskującego z psychologiem. Jednak ten człowiek potrafi tak umiejętnie kłamać jak ja rysować. Więc wiedziałem już, że tata nie maczał w tym palców, a więc psycholodzy również. Potem okazało się, że żaden członek bractwa nie wie, skąd i kto dowiedział się o ich problemach.
Bractwo Żółtych Serc nie znaczyło dla mnie wiele. Jednak z biegiem czasu to członkowie zastępowali mi przyjaciół, rodzinę. Każde spotkanie urozmaicone nowymi przeżyciami i nierozwiązana zagadka wisząca w powietrzu: „Kto je założył?". Czarny humor Camilli, bitwy na wiersze, pary i dramy między członkami, historie jedenastych elementów.
Jednak dla każdego z nas życie toczyło się też poza bractwem. To znaczy dla niektórych tylko egzystencja (czyt., Camilli). Jedni mieli przyjaciół, drudzy psy, a jeszcze inni (ja) elektronikę. Chęci do integracji z rówieśnikami wyparowały wraz z sensem istnienia. Bardzo spodobała mi się kiedyś sentencja znaleziona w Internecie: „Urodziłem się, by umrzeć".
Dawno temu miałem kilku znajomych, obiekt zainteresowania i perspektywy. Jednak znajomi odwrócili się, gdy potrzebowałem pomocy, do obiektu zainteresowania bałem się odezwać, a perspektywy jakoś tak magicznie zniknęły.
Miała czarne oczy i czerwone, czasem bordowe, włosy. Ubierała się naprawdę zwyczajnie — dżinsy, proste podkoszulki, może dresy. Jej drobna figura i niski wzrost czasem uniemożliwiały kontakt wzrokowy (którego, bądźmy szczerzy, i tak nie było) wśród tłumu. Często widywałem ją w bibliotece i na korytarzach, niezmiennie z książką. Zakładała też słuchawki, jakby bała się, że jakiś natręt zapyta o tytuł. Wydawała się zwyczajną dziewczyną, której w ogóle nie znałem. Więc skąd „obiekt zainteresowań"? Szczegół w tym, że nie czytała powieści dla młodzieży, a instrukcje obsługi różnych maszyn. Tak, instrukcje.
Spędzałem wszystkie przerwy na wypatrywaniu jej na korytarzach. Patrzyłem, jak czyta, jak zakłada czerwone włosy za ucho. Jak ze skupieniem czyta lub jak kiwa lekko głową w rytm muzyki.
— Zagadaj do niej — zaproponował kiedyś kumpel. Popatrzyłem na niego z politowaniem. — No co? Jest tak samo pojebana jak ty. Dogadacie się.
Już wtedy wiedziałem, że to niemożliwe.
— I co mam jej niby powiedzieć?
— No nie wiem, zapytaj o coś.
I wtedy ostatni raz posłuchałem czyjejś rady.
Podszedłem do niej na ostatniej przerwie, usiadłem obok bez słowa. Przysięgam, byłem zlany potem, a po plecach przechodziły mnie dreszcze. Dziewczyna oderwała wzrok od lektury instrukcji obsługiwania pralki i na mnie spojrzała. W głowie miałem tak wiele tekstów, pytań ułożonych podczas lekcji, a mimo to zabrakło mi słów. Nawet nie patrzyłem w stronę kolegi, który na pewno zalewał się śmiechem na drugim końcu korytarza. W jej czarne oczy też nie patrzyłem. W tamtej chwili zbyt interesujące wydawały się spocone dłonie.
— A więc do jakiej szkoły chodzisz?
To był ostatni raz, kiedy posłuchałem kumpla, ostatni raz, kiedy patrzyłem na nią z tak bliska i ostatni raz, kiedy tak bardzo się upokorzyłem.
— Żałosne. Żałosne. ŻAŁOSNE — słyszałem przez resztę znajomości, która trwała kilka dni. Potem to Internet zastąpił mi przyjaciół. No i bractwo.
Do pokoju wszedł tata. Najpierw tradycyjnie trzykrotnie zapukał, uchylił drzwi, przez szparę zajrzał do środka, a następnie w całości znalazł się w moim królestwie. Dla niego zawsze panował tu bałagan.
— Posprzątałbyś tu w końcu.
Usiadł na łóżku i spojrzał na mnie badawczo. Obdarzał mnie tym wzrokiem tylko wtedy, gdy działo się coś poważnego. Ostatni raz coś takiego miało miejsce po mojej próbie samobójczej.
Czekałem cierpliwie, aż wydusi z siebie, co mu leży na sercu. W pewnym momencie otwierał usta, ale je zamykał, rozmyślając się. Przez to panowała niezręczna cisza. Wpatrywałem się w swoje stopy wystukujące jakiś rytm. Tata odchrząknął.
— Jak tam w szkole? — spytał, niezręcznie unikając prawdziwego powodu, dla którego tu przyszedł. Wzruszyłem ramionami.
— Jak zawsze.
I znów zapadła cisza. Tata podniósł się z łóżka.
— No to... nie siedź za długo, pamiętaj.
Już kierował się do drzwi, gdy się zawahał i odwrócił. Znów otworzył usta, zamknął je, pokiwał głową i wyszedł. Zachowanie taty dziwiło mnie za każdym razem. Wyglądało na to, że jeszcze nie zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Nie znałem dobrze swego ojca. Wiedziałem, że kocha gotować, a kuchnia wegańska jedynie pozwala mu eksperymentować. Wiedziałem, że ma polskie korzenie i czasem nucił jakieś stare piosenki, których nie znałem. Wiedziałem, że gdy kocha, robi to całym sercem. No i wiedziałem, że lepiej dogaduje się z młodszym diabłem niż ze mną.
Odkąd dołączyłem do bractwa, badałem ich stronę internetową. Jednak nie dowiedziałem się niczego pożytecznego. Nie potrafiłem nawet wybadać, kiedy została założona. Niektórych informacji nie dało się wyciągnąć od najstarszych członków bractwa. Każdy z nas miał tajemnice, a wspólne kryliśmy jeszcze bardziej.
Chciałbym móc powiedzieć, że są to niewinne sekrety, ale za każdym z nich stoją osoby z problemami psychicznymi. Szanse na happy end wyparowały jak sens istnienia, a dla niektórych nigdy ich nie było.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top