Lars
Kiedy jesteś mały, świat wokół wydaje się piękny, ogromny, pełen przygód i dobrych ludzi. Potem dorastasz i zostaje tylko „ogromny". Jego wspaniałość i kolory szarzeją, przygody stają się nieosiągalnymi marzeniami, a dobrzy ludzie...
— O, nasz pedałek idzie!
Dobrzy ludzie istnieją tylko w bajkach.
Jakiś osiłek rzucił we mnie ogryzkiem jabłka. Wylądował tuż pod moimi stopami. Jabłko zawsze było czymś złym — w Biblii grzechem, w baśni o królewnie Śnieżce śmiercią. To trochę niesprawiedliwe, by całe zło przypadało na jeden owoc, biorąc pod uwagę, że w przypadku tego pierwszego zawiniło błędne tłumaczenie.
Podniosłem ogryzek z ziemi i wrzuciłem do kosza w rogu szatni. Ignorowałem ich — te wszystkie nienawistne spojrzenia, szepty pełne obelg. Już prawie przechodziłem przez drzwi, kiedy ktoś szarpnął za moją koszulkę i skierował w swoją stronę, jakbym był szmacianą lalką. Lekką, apatyczną kukiełką, którą można do woli poniewierać. Byle tylko ulżyć nagromadzonej w środku nienawiści do świata, ale głównie samego siebie. Nie protestowałem. Moje ramię ściskał starszy o rok chłopak z rodzaju tych, co prawdopodobnie więcej czasu poświęcali wyrobieniu mięśni niż nauce czytania i prawdopodobnie byli bici przez ojca lub niekochani przez matkę. Przez cały czas wpatrywałem się w czubki czarnych tenisówek.
— Puść go, bo mu jeszcze stanie! — krzyknął ktoś z tyłu. Zacisnąłem szczękę i pięści. Od jakichś kilku lat ćwiczyłem samokontrolę, ale nigdy języka.
— Dobrze, że ma co — mruknąłem półgębkiem na tyle głośno, by mnie usłyszeli.
Oto powód, przez który z szatni zawsze wychodziłem z pamiątką — raz siniec pod okiem, a raz na brzuchu (takie małe zróżnicowanie). Czemu się nie broniłem? Bo a) przeciwko mnie stało co najmniej dziesięciu dobrze zbudowanych osłów, b) nie potrafiłem się bić i c) to ja zostałbym wyrzucony ze szkoły. Przede wszystkim jednak dlatego, że byłem gejem. Czemu nie miałem kumpli? Bo byłem gejem. Czemu nikt nie chciał mnie w drużynie? Bo byłem gejem. Czemu byłem ofiarą przemocy? Czemu uznawano mnie za worek treningowy? Bo byłem gejem.
W uszach wciąż dźwięczało mi to zdanie. Podczas ostatnich lekcji, kiedy przepychałem się przez tłum na korytarzu, podczas jazdy rowerem oraz kiedy wchodziłem do pustego domu. Nikogo nie było ani w mieszkaniu, ani przy mnie.
Słyszałem te słowa nawet nad umywalką. Powtarzałem je przed lustrem, smakowałem z żyletką w ręku. Rzucałem każdą obelgę do zapłakanej postaci przed sobą. Patrzyłem mu w czerwone oczy i widziałem ofermę. Miałem wrażenie, że go nie znam. Nie poznawałem zasmarkanego chłopca. Jeszcze dziecka tak naprawdę. Pytałem, gdzie schował tę pewność siebie, z którą obnosił się jeszcze niedawno. Gdzie, do cholery, ukrył odwagę?
Ten rytuał następował co dwa dni — co trening.
Ciąłem się. Zaczęło się zupełnie niewinnie, jeszcze przed okrzyknięciem mnie przez cały świat: homosiem, pedałem, pederastą, zboczeńcem, wynaturzeniem. Byłem ciekawy, jakie to uczucie i dlaczego wiele osób poddaje się takiemu bólowi. Jednak nic się nie wydarzyło. Nie było magicznego oczyszczenia czy zapomnienia. Może dlatego, że nie miałem, o czym zapominać? Biedny Lars nie dostąpił tego zaszczytu i nadal nie rozumiał ludzi. Jedno wiedziałem na pewno. Dusiłem w sobie tę samą nienawiść, co większość moich prześladowców. Z tą różnicą, że nagromadzony ból kierowałem na siebie i swoje ciało, nie na innych.
Potem było gorzej — kiedy zaczęły się wyzwiska, bójki. Nawet ucieczka w poezję nie pomagała. Nie potrafiłem przelewać cierpienia na papier. Nie radziłem sobie z własnymi słabościami. Uciekałem do łazienki i przerodziło się to w uzależnienie. Najlepsze jest to, że, jak wielu może się wydawać, nie pomagało. Nigdy nie pomogło, ale za każdym razem posiadałem odrobinę nadziei, a tylko ona mi pozostała. Odzwierciedlałem na ciele rany, jakie zadawano mej duszy. Byłem słaby. Od zawsze. I byłem również tchórzem.
Wreszcie doszedłem do wniosku, że cienkie, płytkie okaleczenia na rękach mogą być za małą dawką oczyszczenia. Następny był brzuch. Potem uda. Na końcu wróciłem do rąk.
Nikomu o tym nie mówiłem. Prawdę odkrył tylko mój przyjaciel, zmusił mnie do wyznania prawdy. Widział, jak ronię przed nim łzy, jak słaby i lichy jestem, a mimo to się nie odwrócił.
— I nie przeszkadza ci, że jestem gejem? — zapytałem, gdy siedzieliśmy przed ulubioną konsolą. Przerwał na chwilę grę i zwrócił się w moją stronę zażenowany.
— Słuchaj, stary, nie obchodzi mnie, z kim sypiasz ani czy wolisz kutasy. Dopóki możemy jeść razem pizze i grać, dopóki nie muszę cię umieszczać w friendzonie, jest ok. I niech tak zostanie.
— Nie martw się, nie podobasz mi się. — Uśmiechnąłem się i wróciłem do gry, jednak ten spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Nie jestem pociągający?
Wtedy dokładnie przeleciałem wzrokiem po jego sylwetce. Po rozczochranych czarnych włosach, dużym kartoflanym nosie, fałdce brzusznej odznaczającej się pod pomarańczowym podkoszulkiem i wielkich stopach przypominających moje. Wybuchnąłem śmiechem i zaprzeczyłem ruchem głowy. Od tamtej pory ma do mnie pretensje.
Prosiłem, by nikomu nie mówił, że się tnę. Jednak widziałem, że starał się pomóc. Próbował kilka miesięcy, aż powiedziałem mu:
— Jest OK, stary. Wystarczy, że tutaj jesteś. Wszystko jest OK.
I rzeczywiście było. W dni bez obowiązkowego treningu. Mogłem prosić o zwolnienie, mogłem namówić rodziców, jednak zaczęłyby się pytania, podejrzenia. Prędzej czy później na pewno odkryliby prawdę, a była to ostatnia rzecz, której potrzebowałem. Jednak gdzieś z tyłu głowy przeczuwałem, że chodzi o coś więcej. Chyba chciałem być poniżany. Zagnieździło się we mnie przekonanie, że na to zasługuję. Niskie poczucie własnej wartości, a nawet jego brak to wredna wesz. Mała, praktycznie niezauważalna, lecz cierpliwa i bardzo szkodliwa. Zauważysz ją dopiero w towarzystwie wielopokoleniowej rodzinki, pośród lęków, pośród kłamstw, smutku i beznadziei.
Nie zrozumcie mnie źle, Dania to jeden z najbardziej tolerancyjnych krajów. Według statystyk. Powinienem cieszyć się, że nie urodziłem się w Afganistanie, Czeczeni czy Iranie, gdzie kontakty homoseksualne karane są śmiercią. Bardzo duża część społeczeństwa rzeczywiście nie rzuca we mnie kamieniami, a nawet popiera. Jednak nie żyjemy w bajkach, ludzie są różni.
Ukryłem nowe blizny pod bandażem. Jeśli ktoś spodziewał się opisów doznań, nie tędy droga.
Zazwyczaj później wracałem do pokoju, jakby nic się nie stało. Można powiedzieć, że miałem wszystko, czego pragnąłby każdy nastolatek w moim wieku. Miałem dach nad głową (i to nawet dość luksusowy), moja miska nie była nigdy pusta, mogłem wybrać każdą spośród tak wielu diet, a mimo to zapominałem o pożywieniu, czasem specjalnie. Mogłem rozwijać każdą wybraną umiejętność. I mimo to wszystko, czułem pustkę.
Byłem wiernym fanem romantyzmu. Mimo że to właśnie przez tę wdzięczną miłość tyle cierpiałem. Moja mała biblioteczka składała się z samych klasyków tej epoki. W pięknie i grubo oprawionej kolekcji znajdowałem ukojenie. Werter i Dorian byli moimi bratnimi duszami, a Austen sprawiała, że zapominałem o własnych problemach.
Do Bractwa Żółtych Serc dołączyłem rok temu. Nadal nie odkryłem znaczenia tej nazwy. Czemu żółte, a nie na przykład różowe? Wydarzenie to poprzedzały bardzo dziwne zajścia. Najpierw znalazłem w szafce szkolnej karteczkę z pewnym linkiem. Znając podłość ludzi, domyślałem się, że to żart któregoś z wyzywających mnie osiłków. Nie miałem ochoty ściągać na swój komputer wirusów lub znaleźć się na stronie z pornografią dla homoseksualistów (nie żebym od niej stronił). Wyrzuciłem więc kartkę do kosza. Jednak sytuacja się powtórzyła. Tym razem na kartce było napisane również:
„Gratulacje, właśnie zostałeś członkiem Bractwa Żółtych Serc! Obyś nie zabił się zbyt szybko!"
Na środku widniał dziwny znak przypominający trójząb. Po przeszukaniu Internetu dowiedziałem się, że to symbol psychologii, co przeraziło mnie jeszcze bardziej. Ktoś musiał dowiedzieć się, że się tnę. Wykluczyłem żarty starszych uczniów — oni nie wymyśliliby czegoś tak kreatywnego. Postanowiłem sprawdzić link. Wiedziałem, że może się to wiązać z przykrymi konsekwencjami, jednak ciekawość zwyciężyła nad rozumem. Pod tajemniczym adresem znajdowała się strona bractwa. Nie miałem pojęcia, kto mnie znalazł ani kto ją założył. Jak się później okazało, inni członkowie również zadawali sobie te pytania. Na stronie nie było nic szczególnego, prócz posta o spotkaniach w kawiarni przy ulicy Gul w każdy piątek o godzinie osiemnastej. Nie zachowałem się jak stereotypowy bohater tanich thrillerów. Nie poszedłem na najbliższe spotkanie ani żadne kolejne. Nie sam.
Karteczki powielały się. Coraz częściej zaglądałem na stronę, przeszukiwałem Internet pod wieloma hasłami. W końcu powiedziałem o tym przyjacielowi. Nie trudno się domyślić, jaka była jego reakcja.
— O borze szumiący! — krzyknął, parskając śmiechem. Prawie spadł z łóżka. — Idę z tobą, chcę zobaczyć, jak działają te sekty.
— Jesteś pewien? Może to jakaś mocniej zorganizowana grupa?
— Słuchaj, Hitler też był zorganizowany. Nie ma takiej siły, co by mnie teraz zniechęciła. Poza tym: jeśli szukają ofiary, to zrezygnują, gdy tylko cię zobaczą. Jesteś kurwa jak wykałaczka.
Nie mieliśmy dopracowanego planu. Wszystko działo się na bieżąco, żaden pomysł nie był wcześniej analizowany. Dlatego wyszło, co wyszło. W piątek trzynastego listopada dwa tysiące piętnastego roku przed godziną osiemnastą wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy na spotkanie. Chciałem zawrócić, przybić sobie piątkę krzesłem w twarz, wybijając te durne pomysły z głowy, jednak coś ciągnęło mnie do tego miejsca. Była to ciekawość, a jak wiadomo: ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Wysiedliśmy na przystanku niedaleko kawiarni. Popatrzyliśmy po sobie — ja niepewnie, mój towarzysz z wyzwaniem w oczach. Miał iść pierwszy. Rozejrzeć się po pomieszczeniu, przebadać grunt, a następnie poinformować mnie przez wiadomość. Potem to ja musiałem wejść i spokojnie, jakby nigdy nic, usiąść przy umówionym stoliku obok okna. Ten plan był naprawdę idealny. Jak scenariusz do dobrze zapowiadającego się filmu. Jednak, by go odegrać, potrzebni są dobrzy aktorzy z odpowiednim doświadczeniem. Nam, niestety, brakowało i odpowiednich aktorów, i doświadczenia.
Z opowieści przyjaciela wiem, że od początku członkowie bractwa wydawali mu się dziwni, oderwani od rzeczywistości. A jakoś w ogóle od nich nie odstawałem.
Wiadomość przyszła po piętnastu minutach wpatrywania się w wyświetlacz. Nie miałem rękawiczek, więc palce prawie przymarzły mi do telefonu.
Chyba czysto.
Zirytowany przewróciłem oczami i włożyłem telefon do kurtki. Nie ma to jak liczyć na pomoc od przyjaciela. Wolnym krokiem ruszyłem w stronę kawiarni. Nie oglądałem się za siebie, wzrok miałem wbity w ziemię. Wtapiałem się w tłum, w krajobraz uroczych domków kontrastujących z ponurą ulicą. Jednak w środku cały się trząsłem. Moje serce przypominało młot pneumatyczny w ruchu, a żołądek podchodził do gardła. Bałem się. Ale nie był to strach jak przed wyjściem na scenę. Czułem się jak wtedy — gdy jeszcze wierzyłem w ludzi i ich dobro.
Tym samym wolnym krokiem zmierzałem w stronę szatni. To samo serce, jednak bardziej naiwne, obijało się o moje żebra. Chciałem przestać okłamywać samego siebie, uciekać od tego, co mam w środku. W tej samej szatni siedziała moja pierwsza miłość i to wcale nie był zbieg okoliczności. Planowałem nasze spotkanie od kilku dni, a nawet tygodni. W głowie układałem nieklejące się wywody, a za każdym razem kończyły się wyśmianiem. Nawet za tym prawdziwym nie było inaczej. Wtedy właśnie miałem swój własny, bardzo mało przypominający filmowe, comingout. I mimo że do tej pory powtarzam w myślach: byłeś głupi i niedojrzały, teraz postąpiłbyś inaczej, to wiem, że wciąż jestem tym samym Larsem — naiwnym, wierzącym w dobro Larsem. No i wciąż jestem gejem.
Kiedy wszedłem do kawiarni, pierwszym elementem, jaki dojrzałem, była ogromna, tekturowa filiżanka kawy. Potem kolejno: zawzięcie kichający chłopak przy stoliku obok lady, który okazał się być moim przyjacielem, uśmiechnięta kelnerka rozdająca gorące napoje i duża grupka osób cisnąca się przy stoliku pod oknem. Było ich sześcioro. Miałem ochotę szybkim krokiem wyjść z budynku, jednak powstrzymała mnie stająca obok kobieta.
— Zaproponować panu stolik? — Musiałem naprawdę długo stać jak wmurowany, ponieważ żadna normalna kelnerka nie zadaje takich pytań. Pamiętam, że nabrałem wtedy głęboko powietrza, aż zapiekły mnie płuca.
— Nie, ja do konkretnego — odpowiedziałem i się uśmiechnąłem. Nie zanosiłem tego — wymuszania uśmiechu dla nieznajomych. A mimo to dokonywałem tego zabiegu odruchowo. Jakby ktoś w dzieciństwie wpoił mi, że dla każdego człowieka muszę zachować odrobinę uśmiechu. Ruszyłem w stronę zbiorowiska i przystanąłem przed nimi. Jak na znak wszyscy skierowali na mnie wzrok. To była naprawdę niezręczna sytuacja. Na szczęście, dzięki wieloletniemu doświadczeniu, nauczyłem się z niej wybrnąć.
— Hej, jestem Lars. Bardzo chcę żyć i nie wiem, czemu się tu znalazłem, ale jestem i miło mi was poznać, o ile w ogóle mamy zamiar się poznać.
A to wieloletnie doświadczenie zacząłem nabierać właśnie tamtego dnia. W końcu uczymy się na błędach. Przeleciałem wzrokiem po kolejnych twarzach i, przynajmniej wtedy, wydawało mi się, że nie wypadłem najgorzej.
Były rozbawione miny, uniesione brwi, parsknięcia śmiechem i jedna obojętna mina, którą zdążyłem znienawidzić już przy pierwszym spotkaniu.
— O proszę, wygląda na to, że przynajmniej w jednym się zgadzamy: też nie wiemy, czemu się tu znalazłeś — odrzekła posiadaczka obojętnej miny. Camilla, jak się później okazało.
Miałem ochotę na głos wyrzucić wszystkie swoje myśli:
No nie wiem, może to dlatego, że przez brak akceptacji ze strony społeczeństwa się tnę, może dlatego, że moim jedynym przyjacielem jest idiota, który teraz udaje szpiega z tanich filmów akcji i obserwuje nas zza gazety, może dlatego, że praktycznie nie sypiam, a jeśli już, to po środkach nasennych, może nie potrafię pisać o swoich problemach, a aktualnie to z nich składa się całe moje życie.
Jednak przemilczałem to i do tej pory nie wiem, jakim cudem tego dokonałem.
Nieco przyjaźniej nastawiony chłopak skarcił ją wzrokiem i uśmiechnął się do mnie szeroko.
— Wybacz zachowanie tej tutaj, Camil. Nam też jest cię miło poznać. Zgarnij krzesło od innego stolika i usiądź z nami.
Wyżej wspomniana dziewczyna o bardzo długich, prostych i ciemnych włosach spojrzała na mnie ostrzegawczo.
— Jeśli nazwiesz mnie Camil, znajdziesz w swej kolekcji kolejną niewiadomą: nie wiem, czy chcę żyć, czy wolałbym umrzeć.
— Ja jakoś jej nie mam — rzucił ten drugi.
— Bo ty znasz odpowiedź na to pytanie.
Zrobiłem, o co prosił i usiadłem obok nich. Nie potrafiłem skupić wzroku na jednej konkretnej twarzy, więc wpatrywałem się w jedyną osobę, która okazała mi dzisiaj życzliwość. Chłopak był masywny, miał szerokie ramiona i prawdopodobnie był wysoki. Na jego prostokątnej twarzy widniał szeroki uśmiech, który dodawał mi odrobiny otuchy.
— A teraz możesz już powiedzieć kumplowi, że wcale nie jesteśmy mordercami i nie musi nas obserwować — rzucił chłopak w okularach z aureolą ciemnych loków.
Moje serce stanęło. Zdążyłem obmyślić najgorsze scenariusze: wiedzą, gdzie mieszkam, obserwowali mnie.
Dopiero po kilku minutach, a może sekundach odkryłem, co skłoniło ich do tak trafnej dedukcji. Spojrzałem na tego osła i miałem ochotę tym razem jemu przybić piątkę krzesłem. Chłopak nieudolnie udawał, że czyta gazetę, a wskazywały na to a) odwrócone do góry nogami strony, b) jego morderczy wzrok, który był skierowany na ten stolik i c) stojąca od pół godziny w tym samym miejscu filiżanka. Mogła ich też zastanawiać obecność kogokolwiek o tak późnej porze w kawiarni.
A jako że wtedy jeszcze nie opanowałem umiejętności wybrnięcia z niezręcznych sytuacji, zsunąłem się jak najniżej z krzesła, próbując ukryć rumieńce. Przyjaciel, zaalarmowany moim wzrokiem, podszedł do stolika i zrobił najgłupszą rzecz, na jaką było go stać, a której, oczywiście, nie było w planach.
— Cześć, jestem Jonas, chłopak Larsa.
Pomachał do nich ręką i skierował się w moją stronę. Chciałem zsunąć się aż pod stolik, ale uniemożliwiały mi to przydługie nogi. I wydawać by się mogło, że ten chłopak już nie może zrobić głupszej rzeczy, ale czekało nas bardzo niemiłe zaskoczenie. On po prostu kochał zaskakiwać ludzi.
Zrobił kilka kroków, nachylił się i mnie pocałował. W usta.
Tak właśnie zostałem okrzyknięty gejem po raz drugi.
— To. Było. Dziwne — odezwała się Camilla.
— To. Było. Bardzo. Dziwne — dodał chłopak w okularach.
— Oo, jak słodko... — stwierdził jedyny życzliwy.
Wtedy po raz pierwszy prawie doszło do rękoczynu między mną a Jonasem. Zdążyłem poznać imiona wszystkich zgromadzonych, zapomnieć je, wytłumaczyć, że to wcale nie mój chłopak, uspokoić się, kiedy wreszcie mogłem szarżować salwą pytań.
— Kto jest założycielem tego czegoś? Komu to ma służyć i czemu? Dlaczego wy tutaj trafiliście? To nie sekta? Czemu „żółtych" serc? Skąd o mnie wiedzieli?
— Nie wiemy. Nie wiemy. Z różnych powodów. Nie, chyba nie. Bo nie różowych. Ktoś cię wydał.
Jak się okazało, każdy członek posiada swą kolekcję niewiadomych.
Wszystko prawie rozumiałem, dopóki nie zaczęli recytować przysięgi.
— „Będziemy jak rodzina — tą samą krwią połączona. A nasza krew niczym struktura analogiczna — do tych samych celów stworzona. Byliśmy, jesteśmy, będziemy, z prochów powstaliśmy i w proch się obrócimy. W tej różanej herbacie zatopimy smutki, z talerzy zbierzemy ostatnie okruszki. Bo płynie w nas ta sama krew — żółta krew pompowana przez żółte serca. I, możesz mi wierzyć, choć inni jesteśmy, w jednym calu podobni — wszyscy chcemy umrzeć".
Tak właśnie dołączyłem do Bractwa Żółtych Serc. I do tej pory nie zmniejszyłem swej kolekcji niewiadomych.
***
Tamtego dnia nie było treningu. Wstałem z normalną dla siebie dawką energii (albo raczej jej brakiem) i powlokłem za nogami swe ciało. Następował codzienny rytuał, który był równie rozwinięty jak rolka papieru toaletowego. Nikogo nie interesował, nawet mnie, wykonawcy czynności. Rodziców spotkałem w kuchni. Nie odzywali się słowem. Tata pił kawę, wpatrując się w ekran miniatury laptopa, a mama robiła dla wszystkich śniadanie. Byłem jedynakiem. Wielu może się wydawać, że rozpieszczonym jedynakiem. Tata skinął mi głową na przywitanie, a mama odwróciła się i uśmiechnęła. Kochałem ich oboje — drobną kobietę o farbowanych blond włosach i ciepłych oczach, które okalały zmarszczki i mężczyznę z kozią bródką — i między innymi dlatego im nie powiedziałem. Nie chciałem niszczyć tej nikłej atmosfery, która towarzyszyła śniadaniom każdego poranka.
Usiedliśmy do stołu, a mama postawiła na środku talerz z kanapkami. Spokojnie włożyłem i zjadłem swoją porcję, a wtedy oboje spojrzeli na mnie z powagą. Przez myśl przeszło mi, że się dowiedzieli. Że niedokładnie zakryłem bandaż na ręce albo że niedokładnie posprzątałem łazienkę.
— Myśleliśmy o przeprowadzce — zaczął tata, poprawiając okulary na nosie. Rodzicielka spojrzała na mnie czule.
— Oczywiście chcemy to najpierw uzgodnić z tobą. Zdajemy sobie sprawę, że masz tutaj przyjaciół, treningi...
— ...ale przeprowadzka umożliwiłaby rozwój naszej kariery i firmy.
Uniosłem brwi. Mogłem się domyślić, że chodzi o pracę. Zawsze o nią chodziło. Czemu nie spędzaliśmy razem świąt? Bo w pracy było dużo do załatwienia, skoro połowa pracowników je obchodzi. Czemu widywaliśmy się tylko rano i zjadaliśmy wspólnie tylko jeden posiłek? Dlaczego jeszcze się nie domyślili?
— Uważamy, że to ułatwi ci start w przyszłość.
Jeśli do jakiejkolwiek przyszłości dojdzie, skomentowałem w myślach. Nieważne, jak brzmiałaby moja odpowiedź. Już postanowili. Widziałem to w ich oczach. Pozostawało mi wydukać słowa, jakich ode mnie oczekiwali, a potem dogłębnie rozważyć plusy i minusy tego zdarzenia.
— Gdzie? — spytałem krótko i opadłem na oparcie krzesła. Obstawiałem jakieś większe miasta. Może nawet samą stolicę.
— Do Kopenhagi.
Trafiony.
To nie tak daleko. Na spotkania bractwa mógłbym spokojnie dojeżdżać autobusem.
— Okej — odpowiedziałem, a rodzice uśmiechnęli się szeroko. — Tylko jeden warunek — wypaliłem, mało zastanawiając się nad tym, co robię — żadnych treningów.
Była jedna jedyna rzecz, którą lubiłem w swoich rodzicach — nie pytali. Jeśli miałoby to w jakiś sposób zagrozić ich pozycji, woleli nie naciskać. Tak było i tym razem. Może pomyśleli, że ciężko będzie mi dołączyć do nowej drużyny. Jednak w tamtej chwili było to najmniej ważne. Przeprowadzaliśmy się.
Nowa szkoła, nowe osoby, nowe znajomości, nowy start. Może to będzie dobry krok w przyszłość. Może taka nadejdzie. Nie ujawnię swojej orientacji i wszystko będzie do zniesienia. Albo ujawnię odpowiednim osobom. Może w nowej szkole znajdę kółko literackie.
I widziałem tylko jeden minus: szybszy dojazd na spotkania bractwa. Lubiłem długie podróże na spotkania. Zazwyczaj ulice już ogarniał mrok. Rozpalały się lampy w oknach i na zewnątrz. Było cicho, spokojnie.
W szkole tryskałem energią i radością, zauważył to nawet Jonas.
— Starzy kupili ci nową konsolę czy przyszła ta książka, o której tyle mówiłeś? — zgadywał, podążając za mną w stronę szkoły. Mieliśmy po siedemnaście lat, a ten nadal uważał, że nowa konsola może mnie doprowadzić do takiego stanu. Świeża dostawa książek to zupełnie inna para kaloszy...
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
I wtedy stanąłem w miejscu jak wmurowany. Moje serce wybiło ostatni rytm i zaczęło zwalniać. Spojrzałem na swojego przyjaciela, który zastanawiał się, czy dzwonić na pogotowie, czy uciekać. I ujrzałem przed sobą kolejny minus.
— Przeprowadzamy się.
Chłopakowi zrzedła mina i opuścił ręce. Poczułem silny ucisk w żołądku i przez chwilę miałem ochotę pobiec w stronę krzewu przy samotnym drzewie i zwymiotować.
— Gdzie? — spytał, pusto wpatrując się w przestrzeń. Nie tylko ja miałem jednego przyjaciela w naszym towarzystwie.
— Kopenhaga.
Szybciej odzyskał równowagę ode mnie.
— Ale nadal będziemy się widywać. Stary, ja ci nie odpuszczę. Przynajmniej raz w tygodniu spotkania. Ktoś wynalazł pociągi i trzeba przyznać, że gościu miał łeb na karku.
Uśmiechnąłem się lekko, miałem ochotę go uścisnąć. Jednak powstrzymałem się i jedynie pokiwałem głową. Ruszyliśmy dalej.
— Wiesz chociaż kiedy?
Zaprzeczyłem.
— Znając moich rodziców, pewnie nastąpi to dosyć szybko.
Jon wlepił wzrok w czubki swych butów.
— Ale kicha.
Średni nastrój towarzyszył mi przez resztę lekcji. Na języku duńskim pokłóciłem się z nauczycielką o interpretację wiersza. Nienawidziłem, gdy ktoś narzucał odbiorcom swoją interpretację. Jako że sam byłem poetą-amatorem, znałem po części prawdę. Nauczyciele doszukują się drugiego, trzeciego, dziesiątego dna, podczas gdy istnieje na przykład jedno. Przez resztę popołudnia myślałem o bractwie. To nie było tak, że te spotkania pomagały mi wyjść z autoagresji. Jednak przeżywaliśmy wspólną, dosyć egoistyczną terapię. Człowiek w jakiś sposób chory psychicznie czuje się lepiej, gdy widzi, że nie jest na tym świecie sam, że inni też mają problemy. Na przykładzie oblanego egzaminu: czujemy się okropnie, ale gdy kumpel oznajmia, że również nie zdał, napełnia nas dziwne ciepło i śmiejemy się ze wspólnej porażki. Z członkami bractwa czułem podobną więź i na pewno nie chciałem tego stracić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top