Rozdział 7
No i proszę! Gdyby Johnlock tego opowiadania był huśtawką, na której siedzi jakaś mała radosna dziewczynka, to ta dziewczynka właśnie płacze, ponieważ huśtawka wykonała obrót o 360 stopni. W KOŃCU coś się zadzieje!
W rozdziale czeka wycieczka po lesie, pozowanie do portretu i nocna wyprawa, podczas której można pobawić się we włamywaczy.
Ostrzegam, od tego rozdziału rozpoczynają sięrozdziały dłuuugie. Tak jakoś wyszło, dlatego nie biorę odpowiedzialności zabolące od ekranu oczy.
***
trzy dni później
Las o tej porze roku był jednym z niewielu miejsc, w których można by szukać uciechy w postaci chłodu oraz świeżości. Wiekowe sosny wznosiły się co parę kroków, na pozór stojąc same, jednak tworzyły jedną wielką rodzinę, dającą schronienie drobnym zwierzętom oraz każdemu, kto tego chciał. Ramiona boru zawsze były szeroko otwarte dla podróżujących, kusząc dobrobytem oraz ptasimi trelami.
Sherlock chodził między drzewami, rozkoszując się piękną pogodą. Ostrożnie stąpał po ziemi, uważając aby nie zniszczyć rosnących tu i ówdzie krokusów, które idealnie komponowały się z wszędobylskim mchem oraz małymi krzaczkami. Tuż za nim stąpała Molly, z zachwytem przyglądając się przyrodzie, szczególnie kwiatom.
Była jego częstym kompanem na pieszych wycieczkach, kiedy to doktor był zajęty pracom a jemu niewiarygodnie się nudziło. Zawsze mógł wtedy wyjść na targ i zabrać ze sobą dziewczynę na przechadzkę, które tak jej się podobały. Omawiał z nią również wiele kwestii (nie wszystkie, ale większość), które poddawał pewnym wątpliwościom, a ona służyła mu radą. Dziś jednak postanowił odpuścić Hooper analizy i kazał cieszyć się widokami.
- Nie kupujesz już jabłek do domu - oznajmiła nagle mało odkrywczo, unosząc nieco w górę swoją sukienkę, aby wygodniej było jej chodzić po niskich pagórkach i wystających korzeniach - A ja nadal nie potrafię rozgryźć dlaczego.
- Akurat w tym nie ma ani grama mojej winy. To doktor Watson przestał składać zamówienia. Co więcej, od czasu pierwszego szkicowania ciągle wypytuje, gdzie w ciągu dnia wychodziłem - dodał z krzywym uśmieszkiem, zastanawiając się, czy rozmówczyni zrozumie aluzję.
Od kiedy przyznał Johnowi, iż często widuje się z Molly, ten wmówił dzieciom oraz żonie, że według najnowszych badań przedawkowanie dozwolonej na tydzień liczby owoców, powoduje nadmierny porost włosów na całym ciele, czym skutecznie zraził rodzinę do kupowania owoców. Dlatego też Holmes nie miał po co chadzać na targ do dziewczyny.
Mycroftowi wcale nie przeszkadzała taka zmiana w domu, wręcz przeciwnie; kupował w hurtowych ilościach różnego rodzaju słodkie wypieki i namawiał wszystkich do ich spróbowania, po czym zjadał każdy kawałek samodzielnie ("Muszę się upewnić, czy składniki zostały dobrze wymierzone.").
- Wciąż jesteście na etapie szkicowania? - spytała Hooper, idąc z jego prawej strony. Dla równowagi wsunęła rękę pod jego ramię, aby nie potknąć się o nierówny grunt. Brunet zwolnił dla niej kroku, mocno trzymając jej delikatną kobiecą dłoń.
- Najwidoczniej mój osobisty malarz ma trudności w całkowitym oddaniu walorów mojej twarzy - zaśmiał się Sherlock, a dziewczyna skinęła głową z uśmiechem.
- Zgadzam się. Ja również miałaby problem z przeniesieniem takiego oblicza na płótno, nawet gdybym posiadała jakieś umiejętności w tej dziedzinie.
- To miał być żart - odchrząknął Holmes, a rozmówczyni wzruszyła ramionami i odwróciła głowę, obserwując udeptaną przez wcześniejszych podróżników ścieżkę przed nimi.
- W każdym dowcipie można znaleźć ziarno prawdy.
- ...istotnie.
Para przyjaciół zamilkła, w pełni oddając się podziwianiu bogactw lasu.
Poranne słońce nie nagrzało ziemi jeszcze tak silnie, dlatego przyjemny chłód orzeźwiał ich umysły i ciała, dodając otuchy i napełniając głowy przyjemnymi myślami. Nie istniał chyba lepszy sposób na rozpoczęcie dnia.
Sherlock przymknął oczy i wsłuchał się w muzykę Matki Natury, którą wygrywała za pomocą wiernych skrzydlatych pomocników, przelatujących wysoko nad ich głowami z sosny na sosnę.
Nagle na niskiej poskręcanej gałęzi drzewa, które stało na ich drodze, przysiadł potężny kruk z dziwacznie wykrzywionym w dół dziobem. Brunet przystanął na ten widok, zatrzymując tym samym pannę Hooper, która z niepokojem przyjrzała się ptaszysku.
Czarny ptak zaczął krakać, patrząc na nich jednym okiem, zagłuszając swoim nawoływaniem inne ptaki w lesie. Chodził po gałęzi i kiwał się na boki, a Holmes zacisnął zęby.
Nie bał się kruków, tym bardziej nie bał się przesądów z nimi związanych. To Molly stała jak wryta, obserwując nędzne ptaszysko.
- To zapowiedź nieszczęścia - szepnęła dziewczyna, rozglądając lękliwie wokół - Stanie się coś złego.
- Lepiej posłuchaj swojej towarzyszki, Sherlock - usłyszeli nagle obcy (dla niego nie do końca obcy) głos - Możliwe, że wie więcej od ciebie.
Holmes automatycznie schował Hooper za swoimi plecami i odwrócił się powoli, próbując wyglądać jak najspokojniej. Z największym opanowaniem na jaki było go stać, wyprostował się i zmierzył wzrokiem stojącą przed nim nielubianą postać.
Moriarty miał na sobie swój zwyczajowy elegancki garnitur i buty, które gryzły się z otoczeniem. Jedynie Watson mógł chodzić elegancko ubrany pośród zieleni, jednocześnie pasując do ogólnego obrazu.
Jim schował ręce do kieszeni marynarki i zaczął się cicho śmiać, co idealnie komponowało się z krzykami kruka, który zdążył zwołać swoich towarzyszy. Gałąź obsiadły czarne dostojne ptaki, a w środku stał ten wykrzywiony, przyglądając im się z zaciekawieniem.
- Co tu robisz? - spytał groźnie brunet i poczuł, jak Molly wychyla się zza jego ramienia, aby ujrzeć profesora - Myślałem, że piękno natury nie przemawia do naukowców.
- Wszystko, co nas otacza jest nauką - odparł z westchnieniem zadowolenia James, wystawiając twarz na działanie promieni porannego słońca, przebijających się przez korony sosen - Często tu razem spacerujecie?
- Jestem przekonany, że nie mieści się to w zakresie twoich interesów.
- Ależ mieści, i to jak! - zawołał mężczyzna i zwrócił spojrzenie brązowych oczu na drżącą jak liść na wietrze dziewczynę, która próbowała stwarzać pozory spokojnej i z zaciętym wyrazem twarzy obserwowała Jima - To twoja kochanka?
- Przyjaciółka - syknął Holmes, czując niezwykle silne obrzydzenie do profesora.
Jak śmiał ich nachodzić na przechadzce? W dodatku insynuował niestworzone rzeczy, całkowicie nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.
Moriarty zaśmiał się nieprzyjemnie, co wywołało pewne oburzenie wśród kraczących ptaków, które poderwały się do lotu i zaczęły krążyć po lesie, nie oddalając się od nich o krok. Na gałęzi pozostał jedynie pierwszy z kruków, który swym wykręconym dziobem zaczął uderzać w korę, ot dla urozmaicenia czasu.
- Przyjaźń to piękna rzecz, a jakże. Są to ludzie, którym ufamy, zwierzamy się i spędzamy z nimi miło czas. Nie czujemy do nich nic poza specyficznym przywiązaniem, które nie ma nic wspólnego z uczuciami o charakterze romantycznym. A przynajmniej nie powinno mieć.
- Do czego zmierzasz?
- Do tego, drogi Sherlocku, że twój pracodawca również miał przyjaciela - mówi cicho James, a jego twarz stała się podobna do kamiennego popiersia profesora - Lubili się, nieboracy. Lubili się tak bardzo, że nawet stary dobry Johnny w końcu zmiękł i się odsłonił. Był to ogromny błąd, a za błędy trzeba płacić. Doktorek robi to do teraz, za co szczerze mnie nienawidzi.
Holmes, mimo całej odrazy, jaką darzył Moriartiego, chciał dowiedzieć się choć części prawdy.
Co takiego wydarzyło się parę lat temu, co sprawiło, iż Watson był związany w tym nieszczęśliwym domu, z jawnie zdradzającą go żoną i denerwującym teściem? O czym ważnym wiedział profesor, skoro ta jedna informacja mogłaby zniszczyć blondynowi życie i reputację?
- Jak nazywał się ten przyjaciel?
Jim prychnął z rozbawieniem i odwrócił się na pięcie, chcąc już odejść bez słowa. Przemyślał jednak sytuację i zatrzymał się na krótki moment, wciąż zwrócony plecami do nich.
- James Sholto.
Mężczyzna odszedł, pogwizdując niedbale jakąś wymyśloną przez siebie melodyjkę, i ruszył dziarskim krokiem w głąb lasu, ani razu nie oglądając się za Sherlockiem i Molly.
Brunet znieruchomiał, wciąż pilnując dziewczyny za swoimi plecami, jakby obawiał się, że Moriarty w każdej chwili wróci i będzie chciał zrobić jej krzywdę.
Stado kruków, do tej pory krążące nad rozmawiającymi, odleciało, głośno oznajmiając innym ptakom w lesie swoją obecność.
Holmes spojrzał na wielkie kruczysko z krzywym dziobem, które niemal z wyższością mierzyło go wzrokiem. Zmarszczył brwi i schylił się, szukając dłonią jakiegoś patyka czy kamienia. Podniósł niewielką aczkolwiek grubą gałązkę i rzucił nią w ptaka, trafiając go w brzuch. Kruk wściekł się i odleciał, złorzecząc mu po swojemu.
Molly wzięła głęboki wdech i poprawiła fryzurę, uważnie przyglądając się Sherlockowi.
- Dlaczego go wygoniłeś?
- Chyba nie lubię tych ptaków.
***
- Powiedziałem "statyczny" ale to już przesada!
John sapnął z frustracją, krusząc delikatnie w palcach węgiel. Siedzieli w cieniu baldachimu płaczącej wierzby, gdzie promienie słońca walczyły o dostanie się na najniższy poziom przez gęste gałęzie, aż do ziemi.
Tym razem jednak Sherlock nie miał najmniejszej ochoty na podziwianie uroków przyrody. Jedyne co robił, to siedział nieruchomo na stołku przed sztalugą, wciąż wściekły po konfrontacji z profesorem.
Od razu po spacerze z Molly przeszukał pokój doktora, aby znaleźć jakiekolwiek informacje na temat jegomościa imieniem James Sholto. Niestety poszukiwania okazały się kompletnie bezowocne, w dodatku nikt ze służby nawet nie wiedział, jak ten cały Sholto miał na imię. Wyglądało na to, że cokolwiek się działo, stało się to pomiędzy gospodarzem a służącym, i nikt o niczym nie miał pojęcia.
Możliwe, że wszechwiedzący Mycroft mógłby mieć jakieś informacje na jego temat, albo nawet wiedział o całej sytuacji. Holmes wolał jednak sczeznąć niż prosić pana Morstana o pomoc. Szczególnie w świetle ostatnich wydarzeń, kiedy to "on" zniszczył prześcieradła.
Watson patrzył na niego z grymasem na twarzy, a ręce skrzyżował na piersi, przyjmując postawę defensywną. Palce jego prawej ręki były całe czarne od węgla drzewnego.
- Wyglądasz, jakbyś niedawno spotkał swojego arcy wroga, który to wcześniej zamordował ci ukochaną osobę.
- W pewnym sensie tak jest - mruknął Sherlock, wpatrując się usilnie w jeden punkt na sztaludze, którym okazał się lśniący gwóźdź.
- Ułatwiłbyś mi pracę, gdybyś nie emanował taką wrogością. Oczy na szczęście są już skończone, ale te usta...
- Przecież nie wytnę sobie uśmiechu dla twojej artystycznej satysfakcji.
- Postaraj się chociaż nie zabijać samym spojrzeniem - poprosił błagalnym tonem doktor i wrócił do pracy, kręcąc z dezaprobatą głową - Pierwszy raz cię takim widzę.
- I oby ostatnim - szepnął brunet, mrużąc nieznacznie oczy.
Bardziej zwrócił te słowa do siebie niźli Watsona, który niczym światowej klasy malarz przygotowywał idealny i dokładny szkic swojego modela. Od czasu do czasu oblizywał usta podczas nakreślania linii, wysyłał w jego stronę kpiące uśmieszki czy złorzeczył swojej pracy, gwałtownie wycierając coś palcami.
Najwidoczniej cisza zaczęła mu ciążyć, ponieważ co chwila strzelał oczami wokół, jakby szukając tematu do rozmowy.
- Tak właściwie to co się stało? - spytał wreszcie, wydymając zabawnie wargi. Jednocześnie wpatrywał się w wykonane przez siebie kreski, krytycznie je oceniając.
- Spotkałem się z kimś.
- Z tą... Hooper?
Holmes odchrząknął, nie bez zażenowania.
Oczywiście nie wybierał się przecież z Molly na żadne sekretne schadzki, aby z nią romansować - sam pomysł zakrawał o idiotyzm. Nie był do końca pewnym, dlaczego spotkania z dziewczyną tak bardzo przeszkadzały jego towarzyszowi. Miał co prawda kilka teorii, ale żadna z nich nie wyjaśniała wszystkiego w całości.
- Owszem, z nią też. Chodzi mi jednak o kogoś innego, kogo spotkaliśmy podczas spaceru.
- Spaceru? To wy chadzacie ze sobą na spacery, tak? - wytknął blondyn, marszcząc gniewnie brwi - Mów dalej.
- John, do cholery!
Doktor zamarł, słysząc zirytowany krzyk rozmówcy. Wyprostował się i wyszedł zza sztalugi, z ułamanym kawałkiem węgla w dłoni, patrząc dużymi wystraszonymi oczami na siedzącego nieruchomo Sherlocka, który zacisnął zęby i doprowadził się z powrotem do porządku.
- Nie dajesz mi dokończyć - kontynuował wypranym z emocji głosem - Wyszedłem na przechadzkę po lesie z Molly Hooper. Tam natomiast spotkałem profesora Moriartiego, przez którego mam zły humor. Czy taka odpowiedź wydaje ci się satysfakcjonująca?
- Co on ci nagadał? - zapytał z wyczuwalnym strachem w głosie blondyn.
- Nic wielkiego. Trochę mnie postraszył i zaznaczył, że przyjaźniłeś się kiedyś z Jamesem Sholto, przez co musiałeś słono zapłacić. To tyle.
John szybko wrócił na swoje miejsce za sztalugą i zabrał się do pracy z podwójną determinacją, wciąż coś zaciekle kreśląc i cieniując. Teraz to jego twarz przypominała marmurowy posąg i definicję statyki.
On wciąż uciekał od odpowiedzi, wymigał się, jak tylko mógł. Zapewne gdyby musiał, wyłgałby się, że wcale nie nazywa się John Hamish Watson, byleby nie odpowiadać na niewygodne pytania.
Holmes poczuł, że kąciki jego ust zjechały w dół jeszcze bardziej, całkiem psując malarzowi wizję portretu. Słyszał, jak artysta wzdychał ciężko i ciągle coś poprawiał, kręcąc głową z dezaprobatą. Brunet nie chciał jednak odpuścić tak łatwo i postanowił drążyć interesujący go temat.
- Wiem, że Sholto był dla ciebie dobrym uczciwym człowiekiem oraz przyjacielem - mówi pewnie mężczyzna, wpatrując się w Watsona - Wiem też, że coś musiało zadziać się z udziałem twoim, jego i Moriartiego. Ten dżentelmen wcale nie został zamówiony przez Jima jako służba na parę dni. On został tam zaprowadzony. Podejrzewam, że w tym palce maczał Mycroft. Ostatnio macza paluchy we wszystkim, szczególnie w torbach z ciastkami. Był to ostatni dzień, kiedy ktokolwiek widział Sholto na oczy. Śledztwo zostało szybko umorzone z powodu braku dowodów oraz świadków, a jegomość przepadł jak kamień w wodzie. Teraz ty jesteś zdany na łaskę i niełaskę Moriartiego, który bezczelnie to wykorzystuje. Wiem, że twoja reputacja wisiała by na włosku, gdyby ktoś się o tym dowiedział, cokolwiek się wtedy stało. Jedyne osoby, które coś wiedzą, to bezpośredni uczestnicy wydarzenia, czyli ty i profesor. Sholto prawdopodobnie nie żyje, więc jego nie liczę.
- Brawo, mój drogi. Dochodzisz do wspaniałych wniosków - zawołał sarkastycznie John, śmiejąc się gorzko - Pragnąłbym ci przypomnieć, iż właśnie rysuję twoją szczękę, a twoje paplanie mi w tym strasznie przeszkadza.
Sherlock usłyszał w ironicznej wypowiedzi coś, czego sam doktor nie był do końca świadomy.
Gorycz.
Malarz mocno zacisnął szczęki i przestał zerkać na Holmesa, całkowicie skupiając się na poprawianiu dzieła. Wyglądał jak zwykle spokojnie i magicznie jednocześnie. Zawsze ułożone blond włosy stały w nieładzie, nadając mężczyźnie ciekawego polotu. Biała koszula rozpięta została na dwa guziki, odsłaniając szyję i kawałek barku. Krawat w paski zwisał nierówno, pogłębiając tylko nieco niechlujny wygląd.
Brunet przełknął z trudem ślinę i zacisnął na krótką chwilę usta.
Czasem miał wrażenie, że najlepszą rozrywką, jaką mógł mieć, było obserwowanie doktora Watsona. Chętnie posadził by go na tym samym krześle, na którym siedział on sam, oddalił się na parę kroków, usiadł na trawie i wpatrywał w blondyna, analizując jego najmniejszy ruch warg czy palca. Był najnormalniejszym i najciekawszym człowiekiem pod słońcem. On sam był słońcem, raz zachodząc, raz wschodząc. Sherlock uwielbiał oba te słońca - poranki oraz wieczory.
- Mam smugę na policzku?
Brunet ocknął się i wrócił do świata realnego, gdzie doktor stał za sztalugą i uśmiechał niepewnie w jego kierunku.
- Nic z tych rzeczy. Dlaczego pytasz?
- Bo siedziałeś i patrzyłeś na mnie bez mrugnięcia przez parę dobrych minut - wyjaśnił rozbawiony Watson, opierając ramieniem o płótno - Zaczynałem się bać.
- Nie pozwolę, żeby profesor rządził twoim życiem - mówi nagle poważnie Holmes, wpatrując się w brązowe lśniące oczy rozmówcy - Odkryję całą zagadkę i będziesz wolny od jego wpływów.
- Sherlock...
- Jestem na dobrym tropie. Sholto nie mógł tak po prostu zniknąć. Znajdę go, żywego czy martwego.
- Nie musisz...
- Muszę. Jeśli masz być kiedykolwiek w pełni szczęśliwy, to z twojego pejzażu musi zniknąć ta kanalia Moriarty.
- Sherlock!
John uderzył ręką w ramę sztalugi, co wywołało głuche echo w okolicy.
Wiatr zagościł pod baldachimem z liści, kołysząc delikatnie gałązkami, wygrywał melodię i pisał poematy. Matka Natura z uwielbieniem otrzymywała wszelkie utwory, transformowała je, przekazywała ptakom i ludziom pod innymi postaciami.
Wszystkie te wiersze i pieśni były kompletnie niezrozumiałe dla bruneta, którego cała uwaga skupiła się na doktorze. Jakby przyroda, której częścią był blondyn, dała mu nieczytelny komunikat, który powinien w mig pojąć, ale nie potrafił.
Zacisnął dłonie na kolanach, a Watson westchnął ciężko i spojrzał na niego smutno.
- Wiesz co? Podejrzewam, że twoja ciekawość i tak nie da ci spać po nocach, ale nie mogę nic ci powiedzieć. Szczególnie teraz, gdy Moriarty wie, że spędzam z tobą czas. Nie patrz tak na mnie, to nie ja go o wszystkim informuję tylko Mycroft. Słuchaj. Jestem pewny, iż nadejdzie taki dzień, że Jim spadnie w otchłań tam, skąd przybył. Ale wiem też, że nie chcę, abyś w tym jakkolwiek uczestniczył. Chyba już ci to kiedyś mówiłem, prawda? Nie mam najmniejszej ochoty któregoś dnia wstać i dowiedzieć się od pani Hudson, że przyszedł po ciebie Moriarty z eskortą. Wytrzymam w tym domu, wytrzymam z Mary i jej dziećmi i wytrzymam z Morstanem, jeśli to zapewni twoje względne bezpieczeństwo. A teraz...
Blondyn podszedł do niego równym krokiem z szerokim uśmiechem na ustach, a Holmes nie wiedział, co mógłby powiedzieć.
Zdawał sobie sprawę, jak bardzo John musiał chcieć porzucić swoje dotychczasowe życie, które go jedynie przygnębiało i marnowało. A teraz tego nie zrobi, ponieważ Sherlock, jego służący, mógłby znaleźć się w niebezpieczeństwie. Odrzucał ideę nowego życia z powodu swojego przyjaciela.
Przyjaciela?
Mężczyzna podniósł nieznacznie głowę i ujrzał nad sobą doktora. Słońce oświetlało go od tyłu, nadając jego włosom kolor czystego złota i tworząc coś na kształt aureoli okalającej jego głowę. Ciepły uśmiech również zdawał się lśnić na swój sposób,ogrzewając zziębniętą skórę Holmesa. Wyglądał jak jeden z aniołów. Poruszał go do żywego, chcąc zaopiekować się jego lodowatą cząstką duszy.
- A teraz bądź tak miły i uśmiechnij się choć trochę, bo twoje wykrzywione w smutną podkowę usta nie są najlepszą rzeczą do szkicowania - poprosił towarzysz, na co brunet pokiwał przecząco głową bez słowa - Ach tak? Założymy się, że zaraz zmienisz minę?
- Nie zmusisz mnie, John.
- Zobaczymy.
Uśmieszek Watsona delikatnie zmalał na mocy, kiedy jego twarz zaczęła powoli zbliżać się do twarzy Holmesa.
Sherlock przestał oddychać, czując ucisk w klatce piersiowej. Przez parę sekund zdołał zaplanować całkowity plan ucieczki ze wsi, morderstwo Moriartiego i kradzież wszelkich dóbr Mycrofta; jego mózg musiał zająć się czymkolwiek, aby choć minimalnie odwrócić uwagę swojego właściciela od sceny, która rozgrywała się tu i teraz.
Wąskie usta doktora dzieliło jedynie parę centymetrów od jego własnych warg. Czuł cudowny zapach starych książek i liści herbaty, połączony z wonią dochodzącą z ogrodu.
Nagle wszystkie pieśni wiatru zaczęły mieć sens dla Sherlocka. Opowiadały o pragnieniu wolności, o krótkiej burzliwej przyjaźni i rozkwitającej miłości, która miała gorzko słodki smak młodości, deszczu i śmiechu.
Delikatna różowa skóra zaczęła wtapiać się w jego, a wietrzne sonety porwały Holmesa w krainę łąk, pól i lasów, gdzie zawsze czekał na niego ten sam niezmienny, uśmiechnięty i jedyny w swoim rodzaju doktor John Watson.
Jego ręce samoistnie zacisnęły się w pięści, jakby przygotowywał się do pobicia amanta, jednak kiedy poczuł na policzku dłoń Johna i gorące usta, wiedział już, iż przegrał i nic nie można było uczynić. Rzucono na niego czar, jakiś diabelski pomiot wlał mu coś do herbaty, kiedy nie patrzył, a teraz brunet zmuszony będzie za to płacić.
Watson odsunął się po chwili i oparł swoje czoło o czoło towarzysza, który wciąż zaciskał powieki.
Nie chodziło o to, że bał się patrzeć. Bał się tego, co można by odnaleźć w jego spojrzeniu. Przywiązanie, uwielbienie, bezbronność, otwartość i całkowite oddanie drugiej osobie. A wszystko to przez delikatny pocałunek. To muśnięcie jednych warg o drugie, na pozór nic nie znaczące, a przecież krzyczało tak wiele. Wcale nie było obrzydliwe, jak zawsze się tego spodziewał. Było... jedyne w swoim rodzaju.
Straszne.
- Sherlock, otwórz oczy.
Mężczyzna uniósł powieki i ujrzał twarz osoby, której jako pierwszej się bał.
Bał się jej (co o nim może pomyśleć, co mu zrobić) i o nią (a jeśli Moriarty coś mu zrobi, jeśli Mycroft coś wykombinuje).
W spojrzeniu blondyna widział iskierki rozbawienia i mnóstwo innych uczuć, których nie był w stanie wymienić z nazwy (troska?, opieka?, dobroć?, pożądanie?, uczucie?).
- I jak? Teraz się uśmiechniesz? - spytał zawadiacko John, unosząc brwi.
- Nie. Musisz to zrobić jeszcze raz - mówi szybko Sherlock i przyciągnął do siebie doktora, zmieniając subtelne muśnięcie warg w pełny namiętny pocałunek, tak bardzo spragniony i tak bardzo zakazany.
Czy to, co robili, było złe?
Według społeczeństwa tak.
Czy Holmesa to w jakikolwiek sposób interesowało?
Bynajmniej.
***
- Jesteś brudny.
Rosie wskazała palcem na Sherlocka bez żadnego wyrazu na szlachetnym obliczu. Miała na sobie jedynie zwiewną piżamę, obszytą delikatną białą koronką.
Stali na korytarzu na parterze. Dochodziła późna godzina, jednak dopiero teraz Holmes wrócił do domu z ogrodu, każąc doktorowi iść przodem, czyli wcześniej o jakieś dwie godziny. Stwierdził, że chciałby spędzić trochę czasu w ogrodzie wieczorem, aby podziwiać udającą się na spoczynek przyrodę.
Była to jedynie część prawdy. Jego decyzja miała drugie dno, którym była chęć ochłonięcia po ostatnich wydarzeniach. Musiał wszystko dokładnie przemyśleć i głęboko się zastanowić nad dziwaczną relacją, jaka rozwinęła się między nim a doktorem Watsonem.
Po dwóch godzinach doszedł do wniosku, że póki nie rozwiąże zagadki Jamesa Sholto, nie może nic przedsięwziąć, choćby nie wiadomo jak tego chciał.
Zmarszczył zdziwiony brwi i przejechał dłonią po policzku, jakby szukając zauważonej przez dziecko skazy.
- Lewa strona - wytknęła dziewczynka - Wyglądasz, jakbyś otarł się twarzą o osmalony komin. Albo wziął węgiel i zaczął wcierać w twarz. Co robiłeś?
- Bawiłem się z twoim tatą - odpowiedział zgodnie z prawdą rozmówca. Na tę wiadomość Rosie uśmiechnęła się, pokiwała mu rączką na pożegnanie i pobiegła na górę, zapewne do swojej sypialni, którą dzieliła z dwoma siostrami.
Mężczyzna mimowolnie zerknął na drzwi pralni ( Anderson ostatnio urządził sobie samotną popijawę), upewniając się, że nagle nie wyskoczy z niej podchmielony Philip, chcący bić się z pierwszą lepszą osobą. Ostatnim razem natrafił on na Mycrofta, który niemal przebił go swoją parasolką (specjalnie czy też nie).
Nagle Pani Hudson wyszła z kuchni i zmierzyła go wzrokiem, zatrzymując się trochę dłużej na twarzy. Ona również ubrana była w kompletny strój do spania.
- Gdzieś się włóczył? Już prawie północ.
- Zgubiłem się w lesie - skłamał błyskawicznie brunet, idąc powoli aczkolwiek konsekwentnie w kierunku schodów - Idę się zgłosić do doktora, chyba złapałem jakąś wysypkę.
- Dobry Boże, chyba się niczym nie zatrułeś?!
- Skądże. Warto jednak sprawdzić, co to jest.
I zniknął na piętrze, unikając kolejnych niewygodnych pytań. Oparł się z bijącym głośno sercem o ścianę, wyczekując upragnionego spokoju. Usłyszał jak starsza kobieta sprawdziła wszystkie drzwi i okna na parterze, następnie zdmuchnęła wszelkie tlące się jeszcze świece i wróciła do siebie, zostawiając cały dom w ponurym nastroju.
Zewsząd otoczony był przez półmrok i niemal wibrującą ciszę, co mu kompletnie nie przeszkadzało. Odetchnął z ulgą i osunął się na podłogę, wyczuwając pod sobą leżący na korytarzu czerwony dywan w tureckie wzory. Oparł głowę o ścianę i przymknął oczy.
Rewelacje dzisiejszego dnia niesamowicie namieszały mu w głowie, konsekwentnie robiąc z niego głupca. Nie potrafił nad tym zapanować, tak po prostu się działo - jakby zapisano to w jego procesach myślowych, wypalono gorącym żelazem i odlano miedzią.
Po niezwykle grzesznym i przecudownym pocałunku, zainicjowanym przez Watsona, oboje udali, jak gdyby było to czymś zgoła normalnym i potrzebnym. Doktor wrócił do szkicowania a on do pozowania. Od czasu do czasu wymienili swoje spostrzeżenia na różne tematy, takie jak na przykład polityka czy praca.
Prowadzili normalną konwersację jak para dobrych przyjaciół. Ale czy po takiej pieszczocie wszystko powinno być normalne? Co powinno się zmienić? Czy w ogóle powinno?
Nikt nie uczył go, jak radzić sobie w podobnych sytuacjach. Prawdę powiedziawszy nigdy nie sądził, że będzie zmuszony zmierzyć się z obszernym tematem, jakim jest pałanie uczuciem do drugiej osoby.
I pal to licho, gdyby osoba ta była kobietą. Jego przypadek był cięższy, trudniejszy do zmagania się. Wiedział również jednak, że nie czułby się ani trochę szczęśliwszy, gdyby Watson był kobietą - wręcz przeciwnie.
Westchnął i schował uradowaną twarz w dłoniach, nie chcąc pokazywać nikomu, jak bardzo cieszył się z takiego obrotu spraw. Nikt nie mógł o tym wiedzieć, w szczególności Mycroft, ponieważ (w swej głupocie) od razu opowiedziałby o dziwnym zachowaniu Holmesa Moriartiemu, co miałoby opłakane skutki.
Nagle drzwi, niedaleko których siedział, otworzyły się powoli, wpuszczając słabą strużkę światła świecy na korytarz. Stanął nad nim John, uśmiechając krzywo do mężczyzny. On jeszcze nie zdążył przebrać się w piżamę.
- Masz zamiar spać dziś na korytarzu? Czy może pilnujesz domu przed złodziejami?
- Wszystkie odpowiedzi są błędne.
- No cóż, chyba nie chce mi się zgadywać. Jest za późno na takie gierki.
Blondyn złapał go za ramiona i bez trudu uniósł w górę, podnosząc do pozycji stojącej. Teraz dotyk nie sprawiał żadnej niedogodności.
Sherlock odchrząknął, poprawił kamizelkę i wszedł do gabinetu gospodarza, który cicho zamknął za nim drzwi. Następnie wyjął z kieszeni spodni białą chusteczkę z wyszytym na nim swoim inicjałem i rzucił nią w zaskoczonego Holmesa.
- Masz czarne prawie pół twarzy - zaśmiał się Watson, krzyżując ręce na piersi - Dobrze, że za dużo osób cię nie widziało. Przestraszyłbyś ludzi na śmierć. Czemu tak długo nie wracałeś? Już myślałem, że tam zemdlałeś. Lewa strona... Trzyj mocniej. Dobra, zostaw to!
John zirytował się niezgrabnymi ruchami bruneta, który nie miał tak naprawdę zielonego pojęcia, gdzie znajdowała się cała smuga, tak silnie odznaczająca się na jego białej skórze.
Doktor wyrwał mu chustę z dłoni, lewą rękę umiejscowił na linii żuchwy, palcami głaszcząc jego szyję, a prawą złapał bawełnianą tkaninę i zaczął łagodnie ścierać czarne ślady z jego oblicza. Sherlock musiał się specjalnie pochylić, aby gospodarz miał dobry dostęp do całej twarzy mężczyzny.
Znów miał okazję na głębsze poznanie oczu blondyna, które ze skupieniem wyszukiwały najmniejszych skaz na licu Holmesa. Nie byli tak blisko siebie jak wtedy w ogrodzie, ale wystarczająco, aby poczuł znów zapach doktora (książki, herbata, John, pranie). Na szyi czuł ciepło dłoni Watsona, a na policzku niemal filigranowe pociągnięcia chusteczki po skórze.
Było dobrze.
Czuł, jakby tak po prostu powinno być. Zaczął nawet wygrażać w myślach Mary, chcąc zająć jej miejsce u boku szanowanego doktora.
Wreszcie John spojrzał mu w oczy i przestał wycierać brud, zerkając co chwilę na jego nieruchome usta.
Znowu to zrobią? Znowu złamią wszelkie zasady?
- Chcę ci coś pokazać, Sherlock - powiedział cicho i odsunął się od bruneta, który wreszcie nabrał porządnego wdechu w płuca. Ubrudzoną węglem chusteczkę (Holmes domyślił się od czego musiał mieć owe ślady - Watson miał brudne ręce, kiedy pierwszy raz się do siebie tak zbliżyli) odłożył na biurko i wyszedł z pomieszczenia, ruchem ręki każąc towarzyszowi podążać za nim.
Mężczyźni przeszli szybko przez korytarz, starając się wydawać jak najmniej odgłosów (co było niezwykle trudnym zadaniem, ponieważ nagle wystarczył krzywy uśmieszek jednego, a im obu zbierało się na śmiech), i doszli na sam koniec korytarza, gdzie znajdowały się lśniące bielą nowe drzwi.
John sięgnął za siebie dłonią, zapewne aby wyjąć klucz, kiedy wpadł na jakiś pomysł, uśmiechnął się chytrze i cofnął rękę.
- Mógłbyś mi podać klucz?
- Gdzie się znajduje?
- W tylnej kieszeni moich spodni.
Holmes zmierzył wzrokiem, najwyraźniej świetnie bawiącego się Johna, który wzruszył ramionami, jakby nie uznawał owej propozycji za dwuznaczną czy chociażby dziwną. Ot czynność podobna do "Podaj mi sól, proszę."
Westchnął ciężko, pokazując ile wysiłku ten czyn będzie go kosztować, i wyciągnął lśniącą w ciemności dłoń w kierunku dolnych partii blondyna. Po omacku zaczął wędrować ręką po spodniach towarzysza, modląc się w myślach aby nie natrafił na nic, na co nie powinien. Poczuł, że właściciel poszukiwanego klucza wstrzymał oddech.
Jego umysł zaczął analizować odbierane bodźce, jednak tory myślowe wciąż skłaniały się do podejmowania jednego tematu (Boże, oby dobrze trafił!).
Wreszcie natrafił na otwór w tkaninie i wsunął tam spokojnie palce, natrafiając na metalowy przedmiot, którego kształt zgadzał się z tym od klucza. Z wyższością wymalowaną na twarzy spojrzał na Watsona znacząco ("Cóż niby chciałeś tym osiągnąć, John?") i wcisnął kluczyk w wyciągniętą rękę uśmiechniętego szeroko doktora.
Drzwi otworzyły się w przeciągu paru sekund, wpuszczając skradających się ludzi do pomieszczenia i zapewniają względne bezpieczeństwo.
Zastała ich bezksiężycowa noc, co doskonale było widać przez duże okna oraz balkon, wychodzący na tyły domu. Drzwi od wyjścia na balkon zostały otwarte na oścież, wpuszczając orzeźwiające chłodne powietrze nocy, zmieszane z zapachem kwiatów. Różne owady brzęczały, a jakieś zagubione ptaki nawoływały swoich pobratymców w okolicy.
Sherlock zmarszczył brwi i postawił parę chwiejnych kroków dalej.
Coś było nie tak.
Ach, tak! Zapach.
Wyczuwał zbliżającą się nieuchronnie katastrofę, a John popchnął go lekko do przodu, każąc wejść głębiej jako pierwszemu. Drzwi od pomieszczenia zamknęły się za nimi, odcinając potencjalną drogę ucieczki, a Holmes wziął głęboki wdech, nabierając w płuca dominująca w pokoju woń.
Bez wątpienia, to był on.
- Jest tutaj - szepnął cicho Sherlock do blondyna, który zmarszczył ze zdziwieniem brwi. Jego twarz wyrażała jedno pytanie "Kto?".
- Panowie szukają czegoś konkretnego?
Watson potknął się o własne nogi i upadł z jękiem (bólu po upadku, i strachu z powodu głosu, który usłyszał) na ziemię, rozglądając po otaczających ich ciemnościach. Brunet natomiast, z największym spokojem na jaki było go stać, wyjął z kieszeni pudełko zapałek i spojrzał na nieokreśloną plamę, znajdującą się w kącie pokoju.
- Gdzie trzyma pan świecznik? - spytał głucho.
- Biurko. Dwa kroki na zachód, nie można nie trafić - mówi z wyczuwalnym w głosie rozbawieniem mężczyzna - Możesz już wstać, John. Chyba, że moja podłoga jest wygodniejsza od fotela.
Doktor podniósł się z ziemi, a Sherlock zapalił świecznik, oświetlając gabinet pana Morstana.
Stał przy mosiężnym ciemnym biurku, zapełnionym zapisanymi dokumentami i listami od różnych osób. Tuż obok leżało pióro oraz kałamarz. Za nim znajdowała się biblioteczka z pozycjami o prawie, dokumentacją policyjną oraz paroma atlasami. Podłoga wyściełana była podobnym tureckim dywanem, który leżał na korytarzu, a ściany pomalowano na ciemny odcień beżu. Wszystkie meble były surowe i ciemne, pasowały do charakteru właściciela gabinetu.
Mycroft siedział wyprostowany na skórzanej brązowej sofie, stojącej w kącie pokoju, zwróconej w stronę okien. Oparł nogę o nogę, a w dłoniach trzymał czarną parasolkę, wymachując nią delikatnie na boki.
Patrzył uważnie to na bruneta, to na Watsona, który stanął obok służącego w lekkim rozkroku i z zaciśniętymi pięściami.
- Co ty tu, do cholery, robisz? - warknął z wyrzutem gospodarz do Morstana - Podobno miałeś nocować u tego sierżanta!
- Nie tego sierżanta, tylko u pana Lestrade - poprawił kwaśno rozmówca - A poza tym to ja powinienem zapytać, co tu robicie. Ty, jak i twój... przyjaciel - zawahał się - Włamaliście się do mojego gabinetu, chociaż ciągle ostrzegam, że może to mieć poważne konsekwencje. W dodatku pod osłoną nocy, kiedy myślałeś, że nie będzie mnie w domu. Cóż mógłbym wywnioskować?
- Nie sądzisz chyba, że skradaliśmy się pod twoimi drzwiami po to, aby zabrać jakieś nic nie warte papiery? - prychnął blondyn, na co usta jegomościa wykrzywił nieszczery uśmiech.
- Oczywiście, że nie. Macie lepsze zajęcia. Przed chwilą słyszałem na przykład, jak to dzielnie odnaleźliście klucz w czeluściach tylnej kieszeni. Holmes, zapewne trudno było się tam dostać, czyż nie?
- Czy ty coś insynu...
- Zapewniam pana - wtrącił się niekulturalnie Sherlock, stając przy lewym ramieniu rozgniewanego doktora, po którym widać było, jak wielką miał ochotę podyskutować z teściem - że John wcale nie jest tak prostym przeciwnikiem, jak pan sądzi. Uważam, że nie można go porównywać do Grega Lestrade.
Mycroft przestał się głupio uśmiechać, zreflektował nieco i odchrząknął.
- Nie mam zielonego pojęcia, o co panu chodzi.
- A ja mam zamiar upierać się przy mojej, jakże dla pana absurdalnej, teorii - zawołał sarkastycznie brunet, wrócił na chwilę do biurka i wyłowił palcami jedną z wielu kartek, piętrzących się na blacie - Jestem człowiekiem wielu talentów, drogi panie, a jednym z nich jest doskonała umiejętność odczytywania pism do góry nogami. Dlatego odwrócony list adresowany do tego dżentelmena nie był dla mnie żadnym wyzwaniem. W szczególności, kiedy pewne zwroty oraz zdania są tak krzykliwe.
Pan Morstan zacisnął zęby, ku zaskoczeniu Watsona, i odłożył swoją parasolkę na bok.
- Pismo nic nie znaczy, panie Holmes. Korzystamy z szyfru, aby tajne informacje nie wyciekły poza wyznaczony obręb. List sam w sobie jest bezużyteczny. Równie dobrze mógłby pan wywnioskować z jego treści, iż Lestrade ma gorączkę, a ja muszę kupić dla niego marchewki.
- Ciekawe, bo dokładnie to jest tutaj zapisane - uśmiechnął się krzywo Sherlock - Oczywiście w liście od samego Lestrade. Czy informacja o odwołaniu, że się tak kolokwialnie wyrażę, "nocnej schadzki", również jest fałszywa? Ona akurat znajduje się w liście napisanym przez pana. Patrząc na to z perspektywy czasu, odbyłaby się ona jutro. Nie wysłał pan jeszcze wiadomości, więc pismo musi być nowe. John - zwrócił się do uważnie słuchającego doktora - Czy twój teść miał na jutro umówione spotkanie?
- Zastrzegł, że nie będzie go na kolacji.
- Dodam jeszcze od siebie, że oczy zapalają się ludziom tylko wtedy, kiedy wybierają się do osób, które darzone są czymś więcej niż szacunkiem i przyjaźnią. Pana oczy doskonale oddawały obraz "lśniących", rzekłbym nawet rozpalonych. Wątpię, aby łączyły was wspólne zainteresowania czy nawet praca - pan zasiada w rządzie a on jest tylko wiejskim sierżantem. Nie, łączą was sprawy osobiste. Jednak z przyjacielem czy znajomym nie trzeba się spotykać po kryjomu, w dodatku w nocy, w odosobnionych miejscach. Dlatego założenie, że to pański kochanek jest logiczne i jak najbardziej trafne.
Mycroft uśmiechnął się pod nosem i zmierzył wzrokiem zadowolonego z siebie mężczyznę, który świetnie się czuł, wytykając ludziom ich małe sekrety, w dodatku przy publiczności w postaci przyjaciela.
- Szkoda, że nie jesteś moim bratem, Holmes - stwierdził lekko rozmówca, powoli wstając z sofy - Mógłbym ci wtedy porządnie naubliżać. Nie mogę cię też wyrzucić, ponieważ prawdopodobnym jest, iż mój wykształcony zięć dolałby mi za to cykutę do herbaty. Mimo wszystko jestem człowiekiem honorowym, dlatego proponuję ugodę, być może dziecinną, ale starą jak świat.
- Jaką? - zainteresował się brunet, mnąc w palcach niewysłany do Lestrade list.
- Sekret za sekret.
Watson zaśmiał się sztucznie i skrzyżował ręce na piersi, patrząc wyzywająco na zdegustowanego jego zachowaniem Mycrofta.
- Jaki "sekret za sekret"?! Nic na nas nie masz!
- Owszem, mam. Równie ważny i podobny sekret.
Morstan spojrzał znacząco na Sherlocka a ten zmrużył oczy.
Był doskonale świadomy faktu, że Mycroft wiedział. Zdawał sobie sprawę z charakteru relacji między nim a doktorem, mimowolnie porównując ją do swojej relacji z sierżantem.
Oboje wpadli i oboje mieli zamiar wygrzebać się z owego bagna, jednocześnie pomagając i nie przepadając za sobą nawzajem.
Skinął głową i potrząsnął wyciągniętą w jego kierunku ręką.
Mieli niepisaną umowę. Mycroft nie powie nic Moriartiemu, Holmes nie powie nic nikomu. Widać było, że postawionemu wysoko w rządzie człowiekowi, niespecjalnie zależało na opinii "gołębiego serca" oraz homoseksualisty.
Pan Morstan spojrzał jeszcze raz na doktora i westchnął ciężko, jakby godząc się z całą sytuacją.
- Moja córka nie może wiedzieć, dlatego macie się pilnować - zastrzegł - To samo dotyczy dzieci i służby. Nie powiem, że jest mi to na rękę, bo nie jest. Jestem jednak zmuszony dać wam swoje błogosławieństwo, przynajmniej na tą chwilę. Mój drogi zięciu, nie bądź zdziwiony. Tylko ślepiec nie zauważyłby, jak cieszyłeś się w obecności Holmesa. No cóż, prawdę powiedziawszy tylko ja w tym domu to odnotowałem. Wracając. Wszystko będzie odbywać się tak, jak dotychczas. Nadal możecie chadzać sobie na artystyczne sesje poza obręb ogrodu i kąpać się w promieniach słońca. John, twoja oburzona mina zaczyna mnie irytować. Pilnujcie tylko, aby nikt was nie zauważył. Inaczej to będzie koniec. Sherlocku - Mycroft po raz pierwszy zwrócił się do bruneta po imieniu. Spojrzał na niego poważnie i przełknął z trudem ślinę, o czym świadczył nagły skok grdyki rozmówcy - Nie wiem, jak długo będę w stanie okłamywać profesora Moriartiego. Wiem, że zainteresowałeś się sprawą zniknięcia Jamesa Sholto, a po nędznym pokazie, który dzisiaj dałeś, ufam, iż twoje umiejętności okażą się więcej niż wystarczające do rozwikłania sprawy. Rad byłbym ci zdradzić cały plan, jednak wiąże mnie przysięga milczenia. Ta sprawa sięga głębiej, o wiele głębiej. Mogę jednak zapewnić, że wspomogę cię, jak tylko będę mógł, oraz iż jestem oddany sprawie ciałem i duszą. Ten diabeł musi stanąć przed sądem.
- Myślałem, że jesteś nastawiony przeciwko mnie razem z Jimem - mówi zaskoczony (jak zawsze) Watson, a Mycroft pokiwał przecząco głową.
- Jesteś naiwny, John. Rzeczy wcale nie są tymi, na jakie wyglądają. Miej na uwadze, że cokolwiek zrobiłem i cokolwiek zrobię, ma to na celu usidlenie Jamesa Moriartiego. Wiem też o twojej sytuacji. Nienawidzę córki za to, czego się dopuściła, ale nic z tym nie zrobię. Te dzieci to wciąż moja rodzina. Teraz radziłbym panowie, abyście udali się spać. Oddzielnie - zaznaczył. Skinął do nich głową i wyszedł z gabinetu, kierując kroki do swojej sypialni.
Usłyszeli trzask drzwi i spojrzeli po sobie.
- Jeśli masz jakieś pytania, to lepiej zadaj je teraz, ponieważ za parę minut mój umysł będzie analizował naprawdę ogromną liczbę informacji i trudno będzie prowadzić ze mną konwersację - mówi szybko Holmes.
- Czy chcesz, żebym opowiedział ci o Sholto?
- Nie - odpowiedział, ku konsternacji Watsona - Teraz mam zamiar sam do tego dojść. Jedna noc powinna mi wystarczyć. Dobranoc, John.
I zanim doktor zdążył jakkolwiek zaoponować, brunet szedł już po schodach na dół, zmierzając do drzwi wejściowych domu.
Wolał kontemplować w ogrodzie, tam najlepiej się myśli.
***
Nawet podoba mi się ten nie-taki-zły-bo-znają-jego-brudny-sekrecik Mycroft. W ogóle lubię Mycrofta. I czarne parasolki. Ekhem, wracając...
Nareszcie się pocałowali! Trochę to trwało, ale taki też był zamysł. Nie rzucamy się na niedawno poznaną osobę z otwartymi w oczekiwaniu ustami, chcąc dać jej na powitanie głębokiego ślimaka. W każdym razie w moich kręgach nie praktykuje się podobnych działań. Ufam, że w innych też.
Kolejny rozdział opowie nam, jak to Sherlock Holmes pojechał na wycieczkę do Londynu i dostał po ryju. W dodatku wynajął sobie grupę prostytutek. Taka zabawa!
Do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top