Rozdział 4
Mamy imprezkę! Imprezkę, na której wychodzi kolejny brudny (i duży) sekret doktorka. Wreszcie mamy śladowe ilości Johnlocka, w końcu całe opowiadanie powstało aby opowiedzieć o relacji między Johnem a Sherlockiem, a ja mam wrażenie, że mijam się z celem.
No ale pozwoliłam im trochę sobie pogawędzić, więc nie jest źle.
***
tydzień później
Był wyczerpany. Czuł, jak po jego skroni spłynęła kropelka potu, przejechała delikatnie po mocno zaznaczonej kości policzkowej, przecięła szczękę i spadła na spodnie, kończąc swoje krótkie burzliwe życie.
Mężczyzna odetchnął i oparł się wygodnie, siedząc przy brudnym blacie w kuchni. Obok niego stała pani Hudson, również zmęczona, trzymając w szczupłej drobnej dłoni kawałek ciasta, które dzisiaj upiekła.
Sherlockowi od razu przypomniał się incydent z doktorem, przez co na jego twarz wstąpił delikatny uśmieszek, który szybko skrył przed staruszką, odwracając głowę.
Parę pomieszczeń dalej słychać było gromkie śmiechy, żywe rozmowy i przekrzykiwanie się młodych kobiet. Wielka uczta wydana z okazji urodzin kolejnego dziecka państwa Watson trwała w najlepsze.
Dni poprzedzające biesiadę były dla Sherlocka i reszty służących katorgą. Musieli sprzątać każdy fragment podłóg, nakupić wiele jedzenia, z którego pani Hudson tworzyła istne cuda, wysłać mnóstwo telegramów oraz listów, zadbać o ogród, zająć się dziećmi i ustawić wszystko tak, aby wywrzeć jak najlepsze wrażenie na gościach.
Najbardziej zaangażowała się w to pani Watson, która dyrygowała nimi niczym wierną orkiestrą, wyznaczając każdemu jego zadania. Holmes musiał przyznać, że Mary naprawdę dobrze radziła sobie z organizacją takich wydarzeń; zajęła się każdym niezbędnym detalem, napisała całą korespondencję, którą wysłali i spisała listy produktów do kupienia.
Mimo wszystko ostatnich dni nie zaliczyłby do tych najlepszych. Jedynym jasnym światełkiem były rozmowy, jakie odbywał z Watsonem, który tak naprawdę nie chciał mieć z ucztą nic wspólnego.
Brunet wiele się dowiedział podczas tych krótkich acz treściwych wymian zdań w biegu między nim a Johnem. Doktor nie przepadał za większością zaproszonych gości, szczególnie za profesorem Moriarty, który zajmował honorowe miejsce przy stole; blondyn lubił zgiełk oraz przygodę jednak harmider, jaki zagościł w domu przez całą tą uroczystość, niezwykle go irytował.
Sherlock spostrzegł, że pan Watson zwierzył mu się z wielu trosk tymi szybkimi półsłówkami czy samymi spojrzeniami, jakie wymieniali w salonie czy kuchni. Czuł się tym zaszczycony.
- Mamy coś do ogłoszenia! - krzyknął nagle Mycroft - Niech wszyscy zbiorą się przy stole!
Brunet wymienił spojrzenia z panią Hudson, która wzruszyła ramionami i zaciągnęła go do wielkiej jadalni, która pękała w szwach.
Nie znał niemal wszystkich ludzi, którzy właśnie przestali się opychać ciastami i spojrzeli wyczekująco na pana Morstana, stojącego obok Moriartiego. Jim zerkał co chwilę na niego, uśmiechając krzywo.
Tuż obok siedział zobojętniały John Watson, szturchany łokciem przez rozentuzjazmowaną żonę. Doktor patrzył pustym wzrokiem na szklankę z wodą, którą otulał swoimi palcami. Wyglądał na niezwykle znudzonego.
- W ciągu tych paru dni od urodzenia kolejnego potomka naszego ulubionego doktora, zostało wybrane imię dla dziecka! - kontynuował Mycroft, zwracając się również do służby, która zebrała się tłoczno w wejściu do jadalni. Holmes poczuł, jak Anderson opierał się o niego i stawał na palcach, żeby coś dojrzeć. Oczywiście brunet ani drgnął - Tym razem to sam ojciec wybrał imię dla syna. Panie i panowie, mam zaszczyt przedstawić dziś nowego członka rodziny! Nosi on imię William Scott Watson!
Tłum zaczął klaskać, co w głowie Sherlocka zabrzmiało jak rój pszczół, atakujący go z każdej strony. Błyskawicznie wycofał się w tył, dając wreszcie Andersonowi szansę na ujrzenie całej uczty.
Ruszył szybkim krokiem na górę, niepomny na nawoływania zaskoczonej pani Hudson. Pokonywał stopnie automatycznie, patrząc wciąż uparcie przed siebie. Przemknął niespostrzeżenie pustym korytarzem i wszedł do niezamkniętej pracowni doktora, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi. Usiadł ciężko na fotelu przy biurku i przestał oddychać.
Nie potrafił funkcjonować tak jak wcześniej. Jakaś niewidzialna siła trzymała w swym objęciu jego narządy, wykręcała jelita, ściskała serce i trącała wielkim palcem płuca, zamykając oskrzeliki. Powoli zaczynało brakować mu powietrza lecz wciąż nie mógł oddychać. Nadal coś go powstrzymywało, na coś czekał.
Nagle usłyszał na korytarzu szybkie acz ciężkie kroki, wyraźnie męskie. Czyżby któryś chłopak ze służby zainteresował się jego nagłą ucieczką?
Drzwi otworzyły się a w progu stanął nie kto inny jak sam doktor Watson, strzelając oczami po całym pomieszczeniu. Kiedy zauważył skulonego na fotelu Holmesa, skinął głową i zamknął za sobą delikatnie drzwi, przyglądając mu się uważnie. Sherlock odnotował wyraźne zatroskanie blondyna jego osobą.
Postawił parę niepewnych kroków, jakby bał się, że mężczyzna mógł się na niego rzucić jak zwierze. Obserwator nie rozumiał tych dziwnych podchodów gospodarza; znajdował się w swoim domu, w swoim gabinecie, a tymczasem skradał się niczym złodziej.
Brunet zreflektował się, wypuścił wreszcie powietrze z bolącej klatki piersiowej i wstał chwiejnie od biurka, nie patrząc na tego drugiego.
- Przepraszam, że tu wpadłem. Źle się poczułem a przebywanie wśród książek mnie uspokaja - wytłumaczył się krótko Sherlock, patrząc z góry na Watsona - Prawdę powiedziawszy nigdy tego panu nie powiedziałem, więc zrobię to teraz.
Holmes wyciągnął rękę w kierunku blondyna, który z niemałą konsternacją potrząsnął jego dłonią.
- Gratuluję z powodu narodzin kolejnego dziecka, doktorze Watson.
- Dziękuję, Holmesie.
Stali w tym pustym cichym pomieszczeniu, ściskając sobie ręce i patrząc w oczy, w milczeniu i skupieniu czekając na ruch rozmówcy.
Brunet pierwszy zabrał dłoń a następnie schował ją do kieszeni kamizelki. John wciąż wyraźnie na coś czekał; skrzyżował ręce na piersi i mierzył go wzrokiem.
Wąsy zdołały zawsze zakryć jego uśmieszek, co strasznie denerwowało Sherlocka. To prawie tak, jakby doktor zmuszony był udawać poważnego człowieka.
Okropną rzeczą jest ukrywać szczery uśmiech. Szczególnie wśród ludzi, których uważa się za rodzinę lub przyjaciół.
- Powinien pan zgolić wąsy - uznał nagle Sherlock, wprawiając Watsona w osłupienie.
- Mam nadzieję, że nie uciekłeś z jadalni tylko dlatego, że irytują cię moje wąsy - wytknął rozbawiony doktor, zakładając ręce za plecy - Nie podobają ci się?
- Nie widać przez nie całej twojej twarzy. Znaczy pana twarzy - poprawił się błyskawicznie Holmes, na co jego rozmówca przekręcił oczami ze zniecierpliwieniem.
- Nie uważam, aby moja twarz była czymś wartym pokazywania. I chyba możemy sobie darować te nic nieznaczące uprzejmości. A teraz powiedz, dlaczego tak nagle zniknąłeś?
- Zwróciłeś na to uwagę?
- Na wszystko zwracam uwagę.
- Polemizowałbym.
- Holmes!
Mężczyzna przełknął z trudem ślinę, myśląc jak żałośnie i dziecinnie się zachował, tam na dole. Uciekł niczym mała dziewczynka i schował się w najbezpieczniejszym pokoju w całym domu, chcąc przeczekać burzę. Gdyby mógł, pewnie schowałby się pod łóżko ze wstydu i strachu.
Sherlock wziął głęboki wdech i wyprostował się na tyle, na ile pozwoliła mu jego duma, której gładki silny filar został delikatnie zachwiany. W fundamenty pewności siebie zaczęły wwiercać się małe myszki, jakimś cudem przegryzając lity cement.
- Chodzi o imię twojego syna. Poprosiłeś mnie, abym pomógł ci z wyborem imienia. Nie spodziewałem się jednak, że zignorujesz moje wszelkie rady i nazwiesz potomka moim drugim imieniem. To było...miłe.
- Pasowało. Poza tym nie potrafiłem się zdecydować. W dodatku to nie ma aż tak wielkiego znaczenia, Holmes - uznał John a w jego oczach zdołał ujrzeć blask rozżalenia i rozczarowania - Mój syn nie jest moim synem.
Jeśli istniały jakiekolwiek słowa, które potrafiły opisać stan, w jakim znalazł się Sherlock, powinny one zostać wyryte w litej skale nieskończenie wiele razy.
Ściągnęła mu się twarz, oczy pociemniały z gniewu a szczupłe ciało zaczęło drżeć, kiedy umysł wysnuł prostą konkluzję, wyjaśniającą jedną a jednocześnie wiele małych spraw tego domu. Przypomniał sobie tą małą istotkę o ciemnych włosach i mocno zaznaczonej szczęce i uderzył pięścią w biurko, czym trochę wystraszył Johna.
- Moriarty - wyszeptał zjadliwie, próbując opanować gniew - To dużo tłumaczy.
- Zapewne. Nie wiem, jak wiele zdążyłeś się dowiedzieć, dlatego mógłbyś mnie oświecić do jakich wniosków doszedłeś.
- Widać jak na dłoni, że nie przepadasz za tym gadem w ludzkiej skórze, czego nie można powiedzieć o Mycroftcie i pani Mary. To samo wywnioskowałem z postawy i wypowiedzi profesora, kiedy zaniosłem mu twój list. Aczkolwiek teraz poważnie zastanawiam się, czy on naprawdę był od ciebie. Możliwe, że to Mycroft go napisał a ty jedynie podpisałeś, dla świętego spokoju. Nie wyglądasz jednak na mężczyznę, który bez mrugnięcia okiem wychowywałby oraz utrzymywał nieswoje dzieci. Moriarty musi coś na ciebie mieć, trzyma cię w klatce i nie pozwala jej opuścić.
Doktor Watson wziął głęboki wdech i zbliżył się do niego na parę kroków, przez co stali niemal twarzą w twarz. Blondyn uniósł głowę w górę, aby spojrzeć rozmówcy w oczy i wypuścił powietrze z płuc, jednocześnie mówiąc.
- Na początku wszystko było dobrze. Miałem żonę Mary i córeczkę Rosie. Wtedy pojawił się ten diabeł, mamiąc Mycrofta. Następnie dobrał się do Mary i tak zostało do teraz. Utrzymujemy pozory. Śmiesznym jest fakt, iż Mary nie wie, że ja wiem. Pan Morstan również jest przekonany, że ma zięcia idiotę. Masz rację, Holmes. Moriarty posiada pewne informacje, które mogłyby mi niebywale zaszkodzić. Dlatego Sholto zniknął. Nie mogę ci więcej powiedzieć. Inaczej ty też mógłbyś być w niebezpieczeństwie - na chwilę przerwał, aby odwrócić się w kierunku drzwi, jakby obawiał się bycia podsłuchanym - Słuchaj, Holmesie. To musi zostać między nami. Nikt nie może się dowiedzieć. Mam niepisaną umowę z profesorem, że jeśli ktokolwiek oprócz jego i mnie dowie się całej prawdy, gad mnie zniszczy. Dlatego będę wielce zobowiązany, jeśli dochowasz tajemnicy.
- Przecież nie...! - zaczął wzburzony Sherlock, chcąc już wybiec z pomieszczenia aby rzucić się na siedzącego spokojnie piętro niżej Jima, kiedy potknął się o własne nogi i runął z łoskotem na ziemię.
Chcąc nie chcąc, pociągnął za sobą zaskoczonego doktora, który znalazł się tuż pod nim. Brunet jęknął, czując wbijające się obce żebra w jego własne. Podniósł się z trudem i zamarł.
Znajdował się jakieś 5 centymetrów od zbolałej twarzy gospodarza. Mógł z łatwością policzyć wykręcone włosy wąsów, pory w skórze czy bruzdy na czole. Brązowe oczy otworzyły się szeroko, wpatrując w te szare należące do Holmesa.
Mężczyzna bał się oddychać. Chciał jak najszybciej zejść z blondyna, przeprosić go i solenie przyrzec, iż nigdy więcej jego stopa nie postanie w tym domu, zabrać walizkę i uciec do Londynu; nie potrafił jednak nawet mrugnąć.
Nienawidził dotyku, a teraz cała jego klatka piersiowa oraz nogi zostały zbombardowane milionem odczuć, które w spowolnieniu docierały do jego umysłu. Prąd, woda, ból, przyjemność, chłód, ogień... Czuł zapach książek, tak uwielbiony pod wieloma względami. Leżący pod nim bez ruchu człowiek był niewiarygodnie ciepły i miękki, taki swojski i bezpieczny.
- John - mówi po dłuższej chwili niezręcznego milczenia.
- Sherlock.
Nagle drzwi gwałtownie się otworzyły a w progu stanęła pani Hudson, patrząc nierozumiejącym wzrokiem na rozgrywającą się w gabinecie scenę.
Brunet błyskawicznie wstał, szybko otrzepał się z niewidzialnego kurzu i podniósł zdębiałego Watsona, otrzepując mu delikatnie plecy.
- A mówiłem panie Watson, żeby nie pić tyle wina - zawołał mocnym głosem Sherlock, trzymając mężczyznę za ramiona - Pani Hudson, niech pani pomoże doktorowi zejść na dół. Zatoczył się i na mnie wpadł, nieboga.
- Ale nie podałam dzisiaj wina - stwierdziła cicho kobieta, uśmiechając lekko, tym samym zdemaskowała oczywiste i nędzne kłamstwo Holmesa, który przeklął inteligencję pani Hudson, będącą mu w tym momencie kulą u nogi.
Zacisnął zęby w bezsilnej złości i odsunął od Johna, unikając czujnego wzroku staruszki.
- W takim wypadku niech pani je poda, ponieważ nie przeżyję tego dnia bez choć odrobiny alkoholu.
- Ja również - odezwał się gospodarz, w końcu odzyskując głos i dawny błysk w oku. Przetarł oczy dłonią i natrafił na swoje wąsy, ze zdziwieniem przeciągając po nich palcami - Pani Hudson, proszę przekazać gościom na dole, że trochę się spóźnię.
- Co takiego będzie pan robić? - spytała kobieta, zerkając wciąż to na gospodarza, to na Sherlocka, którego owy fakt wyraźnie irytował.
- Muszę się ogolić -oznajmił Watson i spojrzał szybko na Holmesa, który wyrzucił ręce w górę w geście kapitulacji.
Już niemal całkiem zdążył zapomnieć o tym cieple, jakie go ogarnęło, kiedy dosłownie leżał na swoim pracodawcy. Teraz jedynie się denerwował, właściwie sam nie wiedząc czemu. Drżały mu ręce, a konkretnie całe ciało, nie potrafił ustać w jednej pozycji przez dłużej niż parę sekund i co chwila patrzył na blondyna z głębokim zażenowaniem.
- Profesor Moriarty prosił, aby zanieść mu materiały na kolejną książkę - oznajmiła pani Hudson - Mam je wziąć?
Sherlock automatycznie ruszył do biurka i sięgnął dłonią do zamkniętej szafki, kiedy natrafił na coś miękkiego i ciepłego. Z przerażeniem odkrył, że ściskał rękę Watsona, który również miał zamiar wyciągnąć plik kartek z zapiskami.
W stanie wyraźnego wzburzenia odskoczył od biurka i zaczął chodzić po pokoju, na zmianę zaciskając i rozluźniając szczękę. Co chwilę przełykał ślinę i patrzył usilnie w podłogę.
Zdawał sobie sprawę, że zachowywał się co najmniej dziwnie i nieadekwatnie na swój wiek, jednak nie potrafił inaczej. Pierwszy raz w życiu tak zareagował na czyjąś obecność i dotyk, przede wszystkim dotyk.
Usłyszał, że John wyciągnął kartki z biurka i podał je staruszce. Następnie wyszedł szybko z pomieszczenia, wybijając na korytarzu równy rytm.
Holmes podniósł wreszcie głowę i napotkał ciekawskie spojrzenie pani Hudson.
- Stała pani pod drzwiami, prawda?
- Znasz mnie, Sherlock.
***
Okazało się, że pani Hudson również skłamała w pewnej kwestii.
Kiedy Sherlock zszedł na dół, wszyscy goście byli rozochoceni a w rękach trzymali kieliszki pełne wina. Także Anderson wykorzystał nadarzającą się okazję i popijał trunek w kącie pomieszczenia, zerkając nerwowo na Mycrofta, który jako jeden z nielicznych nie miał w ustach ani grama alkoholu dzisiejszego wieczoru. Do tej grupy wybrańców zaliczał się również Moriarty, szepczący coś na ucho zarumienionej i lekko podchmielonej Mary.
Pani Hudson wręczyła materiały do książki profesorowi i szybko wróciła do kuchni, nie chcąc uczestniczyć w powoli rozkręcającej się popijawie. Nawet damy sobie nie żałowały i wznosiły kolejne toasty za gospodarza, jego żonę i dzieci.
Najwięcej pracy przypadło Sally Donovan, która zmuszona była rozlewać kolejne porcje wina, odlewając je z wielkiej beczki z "sypialni" Sherlocka.
Holmes postanowił zabrać brudne sztućce i talerze gości, którzy nie zwracali już uwagi na pieczołowicie wykonywane ciasta pani Hudson. Manewrował między ludźmi, którzy obdarzali go zainteresowanymi spojrzeniami czy delikatnymi uśmieszkami (szczególnie kobiety).
Brunet zerkał co chwilę na Jamesa, który wydawał się zatapiać w lekturze notatek Watsona. Wreszcie przyszło mu zabrać talerz Jima.
Podszedł z największą nonszalancją, na jaką było go stać do mężczyzny i wyciągnął rękę po odłożone na bok sztućce. Specjalnie przesunął palce bardziej w prawo, aby widelec spadł na ziemię.
- Och, przepraszam pana - zawołał z udawaną skruchą Sherlock, schylając się pod stół - Już podnoszę!
Holmes złapał za widelec, zlokalizował buta, który należał do profesora (pamiętał je z ich pierwszego spotkania) i wbił mu zastawę w stopę z nieukrywaną satysfakcją. W jadalni rozległ się krzyk bólu, co wywołało zbiorową konsternację.
"To za Johna" uśmiechnął się w myślach a następnie przybrał najbardziej przerażony wyraz twarzy, jaki potrafił i podniósł się gwałtownie, patrząc na zwijającego się z bólu... Mycrofta?
- Dobry boże, Holmes! - warknął Morstan, mierząc go wzrokiem - Co cię napadło?!
- Ja nie... Przypadek.
- Przypadek?!
Sherlock mógł przysiąc, że słyszał chichot Moriartiego, kiedy przekładał kolejną stronę. Spojrzał na niego znad kartek z wyrazem triumfu w oczach.
Ludzie zaczęli niezbyt dyskretnie szeptać, komentując całą sytuację.
- Mówiłem ci, że kupowanie takich samych butów jak moje, może źle się skończyć - oznajmił z wyższością Jim, zaciągając melodyjnie ostatnie słowo.
- Dopiero teraz czuję jak bardzo - jęknął mężczyzna i schylił się, aby przeprowadzić szybkie oględziny zranionej widelcem stopy - Precz stąd, Holmes. Na razie nie pokazuj mi się na oczy.
- Coś się stało, Mycroft?
Nagle uwaga wszystkich (prócz pana Morstana, który ubolewał nad swoją prawą kończyną) zwróciła się ku wejściu do jadalni.
W progu stał John w swoim zwyczajnym stroju, czyli tweedowym fraku koloru brązowego, takich samych spodniach i eleganckich wypastowanych, zapewne przez Andersona, butach. Ciemne blond włosy miał elegancko ułożone, oczy mu błyszczały a krzywy uśmieszek rozciągał wąskie usta. Dzięki braku zarostu wreszcie widział jego pełny uśmiech.
W literaturze powszechnej spotkał się z wieloma określeniami na to, co aktualnie czuł. Młode panie nazywały to motylkami w brzuchu, inni rażeniem pioruna a jeszcze kolejni gromem z jasnego nieba. Sherlock nie miał zamiaru używać żadnego z tych wyrażeń, ponieważ nie czuł, aby kompletnie oddawały one moc jego odczuć.
Poza tym był doskonale świadom, że tuż po nazwaniu swoich "objawów" musiałby dojść do jakiś wniosków i przyjąć do wiadomości pewne niezbyt dla niego wygodne fakty. Dlatego wolał poczekać z nazywaniem uczuć, które się w nim rozbudziły. Póki czegoś nie nazwiemy, tego nie znamy.
Watson zmierzył wzrokiem wszystkich gości, którzy nawet nie zdążyli się spostrzec, że główny gospodarz wymknął się wcześniej z sali. Po chwili ludzie powitali go oklaskami i kolejnymi toastami, co rozeźliło Sally Donovan, która znów musiała biec po wino.
Tymczasem doktor niósł w dłoniach dwie filiżanki herbaty a Holmes wywnioskował, że mężczyzna nie miał najmniejszej ochoty na alkohol.
Mary zawołała go donośnie, aby wracał na miejsce a Moriarty tylko zerknął znów na Sherlocka, który stał niczym antyczny posąg w jednej pozie. Jedyna dynamika, którą można było u niego dostrzec, kryła się w oczach. Zmieniały one kolory przez otaczający je blask świec, raz lśniąc na zielono, raz na niebiesko.
John przeszedł przez cały stół na sam początek, pilnując aby nie uronić ani kropli bursztynowego napoju. Minął Holmesa bez słowa czy spojrzenia i usiadł na swoim miejscu, odstawiając jedną z filiżanek na stół.
- Nasz służący próbował być zabawny i dźgnął mnie widelcem w nogę - warknął Mycroft w odpowiedzi na poprzednie pytanie, wychylając głowę spod stołu - Mam nadzieję, że druga herbata jest dla mnie.
- Płonne twe nadzieje, mój drogi - odezwał się Moriarty i w końcu odłożył kartki na bok - Prawda, John?
Watson zacisnął zęby i spiorunował wzrokiem profesora, który odpowiedział krzywym grymasem przypominającym uśmiech.
Sherlock chciał się już wycofać, mając cichą nadzieję,że nie wyrzucą go z pracy za ten wybryk (przecież widelec miał się wbić w stopę tego diabła), kiedy blondyn podniósł drugą filiżankę i podłożył mu niemal pod nos.
Holmes zmarszczył brwi i złapał za uszko porcelanowego naczynia, zauważając, że wykonany był z największą precyzją a nawet sercem; droga i ciężko dostępna zastawa.
- Masz i idź - szepnął John, odwracając się plecami - Porozmawiamy o tym po uczcie.
***
- "Porozmawiamy o tym po uczcie" - przedrzeźniał Watsona Sherlock, chodząc z jednego kąta w drugi. Za swoją kryjówkę obrał pralnię, gdzie zwykł przesiadywać, kiedy Anderson lub Donovan odkryli, że wykonali jego pracę. Do tej pory go nie znaleźli.
To nie tak, że był zdenerwowany na Johna. A może był. Może trochę.
W końcu ryzykował swoją, bądź co bądź, posadą, aby zrobić na złość znienawidzonemu przez doktora Moriartiemu a on...! W dodatku nie dane mu było obejrzeć dalszej części spotkania.
- Następnym razem wbiję ten widelec w jego wielce szanowaną stopę - prychnął Holmes, kręcąc głową. Upił kolejnego łyka herbaty (naprawdę boskiej w smaku, dawno takiej nie pił) i pociągnął nosem.
Był zły na siebie za to, że najwidoczniej zrobił coś złego. Oczywiście chciał dobrze, ale niestety wyszło jak zwykle. Złość na siebie nie przeszkodziła mu jednak w nabijaniu się z doktora Watsona, na którym się, kolokwialnie mówiąc, wyżywał.
Zaskakiwało go, jak bardzo zmieniał się John w obecności rodziny i gości. Podczas rozmów w cztery oczy blondyn sprawiał wrażenie odprężonego i zadowolonego z życia oraz z tego, co posiadał. Tymczasem w jadalni, po feralnym wybryku mężczyzny, stał się znudzoną wszystkim wokół skałą, nieustępliwą i gburowatą.
Oprócz pochwały gry aktorskiej, Sherlock musiał przyznać, iż smucił go fakt, że Watson został tak pokrzywdzony przez los.
Nie.
Holmes zacisnął wolną pięść i wziął kolejne łyki bursztynowego płynu, napawając się jego smakiem.
To nie los skrzywdził tego człowieka. Zrobiło to jakieś nieoczekiwane wydarzenie i Moriarty. Wcześniej nie przepadał za żoną doktora i jej ojcem, teraz żywił do nich głęboką urazę. Możliwe, że nawet głębszą niż sam pokrzywdzony, który miał do tego przecież o wiele więcej powodów.
W całej swej inteligencji nie potrafił pojąć, dlaczego ktoś chciałby z własnej woli krzywdzić w jakikolwiek sposób tego poczciwego byłego lekarza wojskowego. Wydawało się to kompletnie nieludzkie.
Usłyszał, jak goście powoli wychodzą korytarzem głównym do wyjścia, potykając się o własne nogi i śmiejąc do rozpuku. Odprowadzani byli przez Donovan, która na pewno dziękowała Bogu w myślach za zakończenie uczty. Trzeba jej oddać sprawiedliwość - nikt nie nanosił się tyle co ona.
Brunet odłożył końcówkę herbaty na mały stoliczek i stanął blisko lekko uchylonych drzwi, wypatrując swojej ulubionej ofiary. Kiedy mężczyzna zbliżył się do pralni, całkiem nieświadomie stając tuż w zasięgu rąk Sherlocka, został brutalnie wciągnięty do środka.
Holmes zakrył mu usta jedną ręką, a drugą trzymał mu na szyi, aby tamten nie próbował się wyrywać.
- Co słychać, Philipie? - spytał z kpiącym uśmiechem Sherlock, wpatrując się w wystraszone duże oczy ofiary.
Puścił go a tamten wziął parę głębszych wdechów, zapewne powstrzymując się od dotkliwego pobicia Holmesa. Widać było, że pozwolił sobie na kilka kieliszków wina więcej niż powinien.
- Nigdy więcej tak nie rób - warknął Anderson, przetarłszy dłonią lekko lśniącą od potu twarz - Nic za ciebie nie zrobię, zapomnij.
- Nie po to porwałem cię z korytarza. Co działo się po moim wyjściu?
- Masz na myśli ucztę?
- Z całym szacunkiem dla twojej znikomej aczkolwiek istniejącej inteligencji - cóż innego mógłbym mieć na myśli?
- Obrażaj mnie dalej, to nic ci nie powiem - oznajmił gburowato mężczyzna, krzyżując ręce na piersi - Często się tu chowasz jak jakiś zbój i wciągasz do środka niewinnych ludzi?
- Oczywiście, że nie, jesteś wyjątkowy. A teraz mów, co tam się odbywało - pospieszył go sarkastycznie Holmes, siadając na jedynym krześle w pokoju, które zaskrzypiało żałośnie, co dało groteskowy efekt w ciemnym małym pokoju, oświetlonym jedynie przez dwie stojące w oddaleniu świece.
- Nic ciekawego tak naprawdę. Profesor pochwalił doktora Watsona za kolejną skończoną pracę i zabawiał gości, Mycroft nadal jęczał i narzekał na swoją nogę, Mary całkiem odpadła po piątym kieliszku wina i prawie spała, a reszta się zwyczajnie upiła i rozmawiała na różnorakie tematy.
- Do konkluzji, które mi łaskawie podałeś, zdołałem dojść sam. Powiedz mi o czymś, czego nie wiem.
Mężczyzna zastanowił się chwilę, ignorując fakt, że znów został obrażony (możliwe, że zaczął się przyzwyczajać) a Holmes stwierdził w myślach, że podczas wyostrzania swoich procesów myślowych, Anderson wyglądał, jakby coś go bolało.
- Watson dziwnie się zachowywał - mówi w końcu rozmówca lekceważąco - Nie wiem czy w czymkolwiek ci to pomoże, bo on często taki jest.
- Taki czyli jaki?
- Apatyczny.
Brunet pokręcił przecząco głową na znak, że istotnie mu się to na nic nie przyda. Machnął na Andersona ręką, przez co tamten wyszedł z pralni, lekko zataczając.
Nieboga nie zamknął za sobą drzwi, przez co zostały one uchylone na jakieś cztery centymetry - wystarczająco aby ktoś zauważył jego obecność w środku pomieszczenia. Postanowił jednak zaryzykować i przesiedzieć pozostały czas (czyli dopóki wszyscy nie udadzą się na spoczynek) na miejscu.
Dom wrócił do poprzedniego stanu, czyli znów opustoszał. Służący zaczęli gruntowne porządki w jadalni, podczas gdy pani Morstan została odprowadzona na górę przez Mycrofta, który siarczyście przeklinał za każdym razem, kiedy musiał pokonać stopień schodów prawą stopą. Dzieci już dawno spały, dlatego po pewnym czasie w całym domostwie nastała błoga cisza.
Sherlock w końcu wstał i zdmuchnął świece z pokoju, pozwalając mrokowi bezksiężycowej nocy na otoczenie z każdej strony.
Wyjrzał przez okno na ciemny zarys ogrodu. W koronach drzew szumiał cicho wiatr a kwiaty delikatnie kołysały się pod jego wpływem, przypominając obserwatorowi fale na wodzie.
Wtedy usłyszał ciche ostrożne kroki na korytarzu za drzwiami. Ktoś wyraźnie się skradał ze świecą w dłoni.
Holmes zrobił jeden długi krok i wyjrzał przez szparę w drzwiach, rozglądając się za włóczęgą.
- Watson? - zawołał szeptem, rozpoznając tweedowy frak i posturę mężczyzny - Co ty robisz?
- Szukam cię - odpowiedział blondyn, zawracając w jego stronę - A co ty robisz w pralni?
- Piorę?
- Myślałby kto.
John wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Postawił świeczkę na krześle, na którym wcześniej siedział brunet i potrząsnął znacząco niewielkim pakunkiem, który trzymał w drugiej ręce. Sherlock odebrał od niego zawiniątko i odwinął papier ochronny, starając się nie zerkać na bezpodstawnie zadowolonego z siebie doktora.
Dziwne uczucia które dopadły go wtedy w jadalni, zdołały już minąć, jednak pozostawiły po sobie wydźwięk w postaci niepewności. Nie chciał patrzeć na twarz Watsona a jednocześnie nie potrafił się powstrzymać. Bez swoich wąsów wyglądał o niebo lepiej.
Otworzył pakunek do końca, gdzie znalazł dwa kawałki ciasta i dwa jabłka.
Sherlock zmarszczył brwi w akcie niezrozumienia i spojrzał na towarzysza, który uśmiechnął się szeroko (wreszcie mógł podziwiać ten widok) i zabrał jeden kawałek słodkości, patrząc na niego wyczekująco.
- Będziemy tu jeść w samotności? - spytał szczerze zdziwiony brunet, mrugając parę razy.
- Jakiś problem?
- Z jakiej okazji zakradłeś się do mnie w tajemnicy, nocą, z paczką prowiantu?
- To w ramach gratulacji.
Gratulacji?
Teraz Holmes został całkiem zbity z tropu. Przestał nawet mrugać, aby nie marnować potrzebnej na myślenie energii.
John zauważył zdezorientowanie na twarzy rozmówcy i zachichotał cicho, zakrywając usta wolną dłonią.
- Wbiłeś widelec w Mycrofta. Jesteś pierwszym, któremu udała się podobna sztuka - wyjaśnił rozbawiony Watson - Byłem pewien, że podobny zabieg mógłbyś chcieć wykonać na naszym drogim profesorze przy tych wszystkich ludziach. Dlatego cię wtedy wygoniłem. Miałeś żądzę mordu w oczach.
- Właściwie to pierwotnym zamysłem było zranienie Moriartiego. Nie zdołałem przewidzieć, że Morstan kupi dokładnie takie same buty jak James.
- Przezorny Jimmy założył inne buty na spotkanie z tobą i inne dzisiaj. No cóż, może następnym razem się uda.
Kawałek ciasta zniknął w ustach blondyna a odgłos tłumionego mlaskania rozszedł się po pokoju.
Ciepły blask świecy świetnie współgrał z karnacją oraz twarzą Johna Watsona, kiedy siedział zwrócony do niego wpół profilem. Światło padało na niego od tyłu, rozjaśniając nieco kolor włosów i tworząc coś na kształt aureoli wokół głowy i ciała. Ciemne oczy spokojnie błądziły po pokoju, przyglądając się neutralnie rysom na ścianach czy podłodze.
Sherlock stał tam z kawałkiem ciasta w połowie drogi do buzi, będąc całkowicie skupionym na swoim towarzyszu. Jego ręka zastygła w powietrzu bez ruchu, kiedy studiował mimikę blondyna, emocja po emocji.
Tamten zdawał się niczego nie widzieć i dalej dzielnie szukał czegoś, na czym mógłby dłużej zawiesić oko. Holmesowi nie przeszkadzało to w żadnej mierze.
Wtedy jednak los zdawał się płatać mu figle a sama Fortuna śmiała mu się w twarz, przyglądając jego małym porażkom i wewnętrznym mękom.
Śliskie ciasto wysunęło się z palców mężczyzny i z plaskiem upadło na podłogę, wyrywając Sherlocka ze stanu transu. John spojrzał na zniszczony deser towarzysza i przekręcił oczami, śmiejąc cicho.
- Masz dziś wyjątkowe szczęście, Holmes. Najpierw nieudany zamach na profesora, teraz ciasto. Co jeszcze zgotuje ci los?
- Przynajmniej herbata była dobra. I zgoliłeś wąsy - mówi zadowolony Sherlock - Rzeczy złe zostały zrównoważone przez te dobre.
- Smakowała ci? Herbata - dodał dla pewności doktor, łapiąc jedno z jabłek.
- Była cudowna. Nigdy nie piłem lepszej - przyznał błyskawicznie Holmes. Zawsze odpowiadał szybko i bezceremonialnie, kiedy mówił szczerze.
Był niezwykle ciekawy kto ze służących wykonał tak boski napar. Anderson na pewno nie, Donovan również odpadała a herbatę pani Hudson znał już na pamięć.
Blondyn wydawał się być mile połechtany ową wiadomością. Uśmiechnął się półgębkiem i po krótkim namyśle odłożył owoc z powrotem.
- Dostaniesz dwa jabłka, w ramach zadośćuczynienia za podłe działanie grawitacji - oznajmił zaskoczonemu Sherlockowi - A tak swoją drogą, domyślasz się może, kto robi u nas taką dobrą herbatę? Bo mam wrażenie, że cię to męczy.
Brunet usłyszał z jakim sarkazmem Watson wypowiedział ostatnie zdanie, jakby się z niego naśmiewał a jednocześnie wyzywał na mały pojedynek.
Sherlock nie dał się jednak złapać, mając silne przeświadczenie, iż wiedział o kogo chodziło.
- Mam paru kandydatów - ociągał się specjalnie z odpowiedzią, chcąc trochę pokpić z gospodarza - Może to sam Moriarty ma tak niesamowite umiejętności wykonywania naparów. Ale on nie brudziłby sobie swoich arystokratycznych rąk. Hmm, może Mycroft? Nie jestem jednak pewien, czy wiedziałby, do czego służą liście herbaty.
- Mam nadzieję, że żartujesz, wymieniając te postacie - śmiał się głośno John i był to najpiękniejszy i najczystszy śmiech, jaki dane było Holmesowi kiedykolwiek słuchać.
Mężczyzna odwrócił powoli wzrok, uśmiechając szeroko. Pozwolił sobie cieszyć się chwilą samotności z Watsonem, jaka została mu dana przez ten niedorzeczny los.
- Oczywiście, że żartuję. A przynajmniej się staram.
- Więc? Kto zrobił tą "cudowną herbatę"?
- Doktor John Watson.
- Prawidłowa odpowiedź.
John przeciągnął się, nie bez dumy wypisanej na, bądź co bądź, zmęczonej twarzy, ziewnął i spojrzał na Sherlocka miękko spod wpół przymkniętych powiek.
- Idziesz do siebie?
- Nie jestem pewien - odparł niepewnie Holmes, patrząc w ciemne oczy blondyna - Muszę jeszcze sprawdzić dom.
- No tak, zapomniałem. W końcu jesteś moim służącym - uśmiechnął się krzywo, kpiąc lekko z pozycji Sherlocka w domu - Wydaje mi się jednak, że nie jesteś już tylko służącym.
Brunet zastygł w oczekiwaniu na tytuł, którym go mianował John.
Gospodarz zmierzył go wzrokiem, patrząc na niego z nieodgadnionym smutkiem i zamyśleniem.
- Teraz jesteś przyjacielem... Dobranoc, Holmes.
I zanim Sherlock zdołał cokolwiek odpowiedzieć na taką wiadomość, doktor wyszedł z pokoju, zostawiając mu źródło światła, a sam w ciemności udał się do swojego gabinetu, w którym od dłuższego czasu sypiał.
Brunet zamarł w bezruchu, przetwarzając w głowie słowa Watsona, wciąż od nowa i od nowa. W dłoni ściskał paczuszkę z dwoma jabłkami, z czego jedno zostało mu ofiarowane przez Johna.
Tak po prostu oddał mu swoją specjalnie przyniesioną część tylko dlatego, że był niezdarą i upuścił swój kawałek ciasta.
Przyjaciel. Był jego przyjacielem. Został czyimś przyjacielem.
Został JEGO przyjacielem.
Musiał natychmiast napisać do Eurus.
***
Dzieci Watsona nie są jego dziećmi, trochę śmierdzi Trudnymi sprawami. Ale uznałam, że tak będzie ciekawie. No dobra, nie uznałam. Zrobiłam to na potrzeby zgnojenia Mary jako żony, żeby nie psuła Johnlocka w opowiadaniu. Osobiście nic do niej nie mam, ryczałam okropnie jak umarła (w serialu).
Wreszcie coś się buja z romansem! Później będzie tylko lepiej (albo gorzej).
Trochę zjechaliśmy Andersona, ale hej! To przecież Anderson.
Następny rozdział zawiera w sobie kluczową informację dla Sherlocka, która "odmieni całe jego życie". Domysły pozostawiam Wam, czytelnicy (i tak wszyscy wiemy, co się stanie).
Do następnego!
PS. MOCNO dziękuję każdemu, kto czyta ten fanfik. Motywacja rośnie o 100 lvl w górę
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top