Rozdział 3

Nareszcie na scenie pojawia się stary dobry profesor James Moriarty, co oczywiście będzie się ciągnęło za Sherlockiem przez caaaałe opowiadanie. Niestety, taki zgotowałam mu los. John też lepiej na tym nie wyjdzie. Chociaż... Dobra, koniec spoilerów. Doktor i Sherly znów się nie nagadają ale za to wyjdzie na jaw brudny sekrecik, który również będzie się ciągnął jak smród po gaciach przez cały FF. Ma on jednak kluczowe znaczenie (znowu spoiler, przepraszam ;-;) dlatego nie pozwolę Holmesowi tak szybko go rozwiązać, oj nie.

PS. Oczy Johna są brązowe. Oryginalnie są szaro-niebieskie (Martin Freeman takie ma) ale ja zrobiłam mu brązowe. Żeby było ciekawiej (Prawda jest taka, że jak zaczęłam pisać "brązowe", to już nie chciało mi się nic zmieniać. Wybaczcie.)

***


- Chyba mógłbym tutaj umrzeć - stwierdził szczerze Sherlock, siedząc na ławce na dworze. Osunął się wygodnie, oparł głowę o kamienną ławkę i przymknął oczy.
Dom Johna Watsona był piękny i przytulny jednak to jego ogród skradł serce Holmesa. Każdy kwiat był zadbany i świeży, zawsze podlany i zdrowy. Rozłożyste kasztanowce szeleściły cicho, usypiając słuchaczy swą muzyką. Dostojne brzozy wyciągały swe ręce w górę, jakby wyłapując każdy promień słońca, który padał na cały ten rajski ogród. Wiekowe buki górowały nad całą okolicą, zerkając na wszystkich z góry z pewną rezerwą; wywoływały respekt postronnego obserwatora. Różnorodne kwiaty ze sobą współgrały, tworząc tęcze, mieszając różne kolory i ożywiając monotonnie zielony krajobraz. Na linii końca ogrodu prowadziła ścieżka do pobliskiego ciemnego lasu, z którego biło chłodem i tajemniczością. Idąc w bok, natrafiłoby się na jedyną nieuczęszczaną część ogrodu, gdzie podobno nie znajdowało się nic ciekawego. Ptasie trele witały wstające na wschodzie słońce.
Mężczyzna ulokował się na najbardziej oddalonej od domostwa ławce, która stała tuż pod jednym z największych drzew w okolicy a byłby nawet skłonny uznać, że w całej wsi. Miał cudowny widok na niemal cały ogród i kawałek lasu a za jego plecami stały rozłożyste krzaki, broniące wejścia w wiekowy gąszcz roślin. Wiatr grał nieznaną mu do tej pory melodię, raz go ożywiając a raz usypiając. Przywodził na myśl te bezkresne pola, drzewa i spokój.
Widział swoją siostrę, która ręką głaskała dojrzałe kłosy, patrząc na niego spod słomianego kapelusza, który krzywo zwisał z jej głowy. Wyglądała ślicznie; była szeroko uśmiechnięta i radosna. Dawno jej takiej nie widział. Chciałby jej dać takie życie.
Wołała go.

- Sherlock, na litość boską!

Brunet ocknął się ze stanu półsnu i ujrzał nad sobą zmartwione oblicze pani Hudson. Ziewnął i przeciągnął się ostentacyjnie, pokazując, że tylko drzemał.

- Jak wygląda sytuacja?

- Nadal wrzeszczy. Poza tym żadnych powikłań. Chociaż moje uszy nie będą wspominać tego dnia wyjątkowo miło. Na razie czekamy na wiadomości.

Holmes uśmiechnął się pod nosem i zerknął na jasne okna, gdzie Mary Watson właśnie rodziła siódme dziecko doktora. Niemal od razu po spotkaniu z panem Watsonem, jego żona podniosła alarm w całym domu. Okazało się, że odeszły jej wody i Sherlock musiał naprędce biec po położną. Mary rodziła całą noc aż do teraz.
Starsza kobieta usiadła obok niego i spojrzała w górę, na rozciągającą się wysoko nad nimi koronę drzewa.
Niebo przechodziło z granatowego w różowe, przeplatając się z nieśmiałym błękitem. Ten poranny rytuał był jedną z piękniejszych rzeczy, które dane było podziwiać człowiekowi podczas swojego krótkiego burzliwego życia.
Poważna Noc w swej eleganckiej granatowej sukni ustępowała miejsca swojej nieodłącznej towarzyszce, Porankowi. Ta druga rozdawała promienne uśmiechy, rzucała kwiatami ze swojego wianka i kręciła się wokół własnej osi w tym dziwnym tańcu radości, który zwykł być wykonywany jedynie przez dzieci. Nosiła welon z różowych chmurek, który co chwila poprawiała wiatrem, aby przypadkiem nie spadł jej z głowy. Wydawałoby się, że Noc powinna być zniesmaczona a nawet wściekła faktem, że musi usunąć się w cień przed tym blaskiem. Ale ona także lubiła te ciepłe promienie na swej lodowatej skórze, potrzebowała ich, aby później się odrodzić. Obie były od siebie zależne i obie współpracowały, zawsze razem, zawsze tak samo.

- Przyjemnie, prawda? - szepnęła pani Hudson, wskazując palcem na pędzące małe chmury nad nimi - Ptaszki śpiewają, szumi wiatr. Nic i nikt nie przeszkadza i nie rujnuje chwili.

- Aktualnie to pani ją rujnuje.

- Siedź cicho, kochanieńki.

Sherlock usłyszał czyjeś kroki, zmierzające w ich stronę, i wyprostował się gwałtownie, szukając wzrokiem przechodnia.
Wąską ścieżką, wijącą się pod brzozami i między białymi różami pani Watson, szedł powoli sam doktor, również rozkoszując się urokami natury i wystawiając twarz w stronę słońca.
Wtedy w kuchni Sherlock nie miał okazji dokładnie zanalizować postawy i szczegółów dotyczących charakteru swojego gospodarza. Teraz, w świetle jutrzenki, brunet dowiedział się jakiego koloru były jego oczy, skóra i usta. Miał na sobie brązowy surdut, białą koszulę i ciemne spodnie. Tym razem nosił buty, dobrze współgrające z resztą stroju. Oblizał blado różowe wargi i obrócił głowę w jego stronę, obserwując go brązowymi oczami.
Skóra doktora była umiarkowanie opalona, jednak tutejsze słońce nie byłoby w stanie aż tak jej ozłocić. Wyraz twarzy miał łagodny, jednak z łatwością mógł on zmienić się w niezwykle zacięty. Wcześniej potargane włosy były idealnie ułożone i zaczesane w tył, tworząc wizerunek tego szanowanego doktora, którego wszyscy uwielbiali.
Watson podszedł do niego i już chciał coś powiedzieć, kiedy Holmes wtrącił się przed niego ze swoim pytaniem.

- Był pan na wojnie?

Johna wyraźnie zatkało.

- Skąd pan wie?

- Po prostu obserwuję. Pana opalenizna. Pewna postawa oraz twarz również dały mi trochę wskazówek. Słońce na wsi nie jest na tyle mocne, aby tak pana spalić, że nawet po takim czasie będzie pan lekko brązowy. Był pan również niezwykle opanowany wczoraj, kiedy wyskoczyłem z potencjalną bronią w ręku. Nawet się pan nie zająknął. Powiem więcej. Jest pan niezwykle pedantyczny jeśli chodzi o wiedzę. Docierają do niego jedynie te fakty, które są logicznie potwierdzone. Mimo to nie przeszkadza to mu w pisaniu tych niezliczonych historyjek na wyrwanych kartkach z notesów. Jest pan lekarzem, w którym drzemie artystyczna dusza, wrażliwa na piękno otaczającego go świata. To widać, bez względu na to jak bardzo będzie pan próbował to ukryć. Z jakiegoś powodu porzucił pan malowanie - można by stwierdzić, że postanowił po wojnie całkiem wyzbyć się romantyzmu. Jednak wciąż zachwyca go zwykły poranek, w którym można odnaleźć wiele piękna jeśli tylko dobrze się szuka. Skłonny jestem rzec, że brakuje mu przygody, mimo że odpowiada aktualny styl życia. Niemal na każdej kartce z opowiadaniami czy wierszami zawarł pan element przygody. Stara się pan urozmaicić sobie życie sztuką, czym niezwykle irytuje pana Mycrofta. Prawie na pewno robi mu pan choć odrobinę na złość.

- Niesamowite - szepnął blondyn, patrząc niepewnie na staruszkę, którą dosłownie zamurowało - Masz wyjątkowy talent, Holmes.

Teraz to Sherlock nie wiedział co powiedzieć.
Otworzył i zamknął usta, odwracając wzrok. Wpatrywał się w czerwoną różę, która dumnie rozkwitała i pięła się w górę, zostawiając za sobą swoje towarzyszki.
Pierwszy raz usłyszał, że jego umiejętności są czymś dobrym, czymś co można pochwalić. Ludzie zawsze byli zdenerwowani faktem, że już na pierwszym spotkaniu brunet wiedział, że ktoś palił fajkę, miał problemy finansowe albo zdradzał żonę. Czuli się przy nim nadzy i odkryci, bezbronni w obliczu genialnego umysłu.
A teraz ten zwykły doktorek został przez niego niemalże rozebrany, a tamten jeszcze go pochwalił.

- Jestem lekarzem wojskowym - wyjaśnił po chwili John Watson, stając tuż przed nim, a Holmes odnotował w głowie, że gospodarz prezentował jedną z profesji, której nienawidził, i drugą której względnie ufał - Trafił pan w dziesiątkę z każdą sprawą.

- Proszę nie mówić "pan" - przerwał mu mężczyzna, łącząc dłonie opuszkami palców - Wystarczy Holmes.

- Dobrze, Holmesie. Mam dla ciebie list do przekazania.

Doktor wydawał się być rozbawiony sprzeciwem Sherlocka przed nazywaniem go tak oficjalnie. Z kieszeni surduta wyjął zapieczętowaną kopertę i wręczył ją służącemu. Napisano tam adres oraz godność jegomościa, do którego miał się udać.
John skinął głową do pani Hudson, obrócił się i ruszył tą samą ścieżką, którą tu przybył.
Brunet westchnął ciężko i wstał powoli, wciąż patrząc za odchodzącym blondynem.

- O czym myślisz, kochanieńki? - spytała kobieta z chytrym uśmiechem, kiwając się na boki w rytm melodii, którą słyszała tylko ona.

- Zapewne poród dobiegł już końca. Inaczej by się tu nie fatygował. Nic szczególnego.

- Ach tak?

Holmes zmarszczył brwi i spojrzał z niemą skargą na starszą panią, która wzruszyła ramionami, udając niewinną.

- Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że nie mogę sobie na kogoś patrzeć, prawda?

- Zależy, Sherlock. Zależy.

***

- Pan Sherlock Holmes, sir!

Mężczyzna w przydługim płaszczu wpuścił go do gabinetu dżentelmena, starannie zamykając za nim drzwi tuż po tym, jak go zaanonsował.
Sherlock wyprostował się i wkroczył pewnym krokiem do pokoju, delikatnie mnąc otrzymany od Watsona list w kieszeni za dużej kamizelki. W pomieszczeniu panował nastrojowy półmrok i mimo wczesnej godziny odwiedzin, brunet miał wrażenie, że już zastał ich wieczór.

- Widzę, że niezwykle cieszysz się na mój widok - mówi nagle męski głos z oddali - Czy może po prostu trzymasz dłoń w kieszeni?

Z cienia na środek gabinetu wyszedł i stanął tuż przy biurku średniego wzrostu jegomość w garniturze.
Jego czarne włosy gładko przylegały do głowy a duże oczy świdrowały go spojrzeniem. Przystępował z nogi na nogę, bujając się w miejscu niczym znudzony pięciolatek. Był idealnie ogolony i elegancki, jednak w jego uśmieszku czaiło się coś dziwnego, jakieś obłąkanie.
Holmes wziął głęboki wdech, ignorując poprzednią obelżywą uwagę, i wyciągnął list doktora.

- John Watson przysłał mnie z wiadomością dla pana.

- John Watson? - powtórzył kpiąco rozmówca, zbliżając się powoli lecz konsekwentnie w jego stronę - Nie wiedziałem, że już mówicie do siebie po imieniu. Stary Johnny ma tak dobre stosunki ze służbą? Czy może tylko z tobą?

Mężczyzna stanął tuż przed Sherlockiem, patrząc na niego pewnie i wyzywająco. Sięgał czołem do jego linii warg więc wzrok ten był dla Holmesa co najmniej nieadekwatny do sytuacji.

- Nie wiem co pan sugeruje - zaczął cicho brunet, zaciskając palce na liście coraz mocniej - Ja jedynie przedstawiłem osobę, która jest adresatem listu. Pan natomiast jest odbiorcą, więc niech się porządnie przedstawi abym wiedział, że to na pewno pan.

- Ależ oczywiście! Profesor James Moriarty, do usług - skłonił się w pół, uśmiechając krzywo pod nosem - Wystarczy jedynie słowo, Holmesie, a przybędę ci na pomoc.

- Zapewne - zakpił Sherlock i wcisnął list do dłoni Moriartiego. Następnie wycofał się parę kroków w tył, spokojnie obserwując ekspresję twarzy jegomościa.
Profesor omiótł wzrokiem złożoną równo na cztery kartkę pożółkłego papieru, przeczytał parę linijek a następnie zgniótł ją i rzucił w ogień kominka, ku zdziwieniu mężczyzny. Tamten wzruszył ramionami, jakby naturalnym dla niego było natychmiastowe pozbywanie się korespondencji.

- Dziwię mu się.

- Słucham?

- Dziwię mu się - powtórzył Moriarty, wkładając dłonie do kieszeni eleganckich prostych spodni. W dodatku lekko się zgarbił, co zmieniło szanowanego profesora matematyki i nauk ścisłych w robotnika podczas przerwy w pracy.
Sherlock zmarszczył brwi.
Wyczuwał niecodzienną aurę bijącą od swojego rozmówcy. Coś nie do końca ludzkiego, nieznanego. Niemal pociągającego.

- Co takiego wprawia pana w zdumienie?

- Pana? Mów mi Jim, proszę. A dziwi mnie to, mój drogi Sherlocku, że nadal możesz stać, a nawet chodzić! Czyżby Watson niczego jeszcze nie przedsięwziął?

Tym razem wspaniały geniusz się zagubił.
Holmes przymknął na chwilę oczy, próbując zebrać domagające się jego uwagi myśli, które skutecznie odwodziły go od dojścia do sedna sprawy. Chciał stąd wyjść i wrócić do domu doktora; w końcu miał pracę do wykonania. Ale podobały mu się intelektualne zagwozdki, szczególnie jeśli druga osoba również czerpała z nich niemałą przyjemność.
Tymczasem James Moriarty wyglądał na takiego, który bawił się logiką, podważał teorie, stawiał tezy i kwestionował wszystko wokół. Właśnie takiego treningu umysłu mu potrzeba.


- Chyba nie sugerujesz, że poczciwy doktor Watson mógłby mnie zepchnąć ze schodów tak, abym się połamał - rzucił niedbale i nie bez wyższości wyczuwalnej w tonie Sherlock. Założył ręce za plecy i zaczął krążyć powoli po pokoju, wciąż obserwując Moriartiego.

- Oczywiście, że nie. To byłoby głupie. Na pewno istnieje wiele wyrafinowanych sposobów na łamanie ludzkich kości. Poza tym John jest doktorkiem; złożył przysięgę, iż będzie chronić zdrowie i życie, a nie je niszczyć.

- Więc do czego odnosi się twoja wcześniejsza wypowiedź?

- Ach, drogi Sherlocku! Nie chcę ci psuć niespodzianki! W dodatku sam Johnny mógłby mieć do mnie o to żal, mimo, że jest mi coś winien. Wygląda na to, że patrzysz a nie widzisz. To nic złego. Każdy z nas ma czasem bielmo na oczach, taka jest ludzka natura, nieprawdaż? Widzimy to, co chcemy widzieć. Słyszymy to, co chcielibyśmy usłyszeć. I tak żeglujemy przez życie, niepomni na prawdziwy obraz świata, który okazuje się często o wiele brutalniejszy i bardziej przygnębiający, niż ktokolwiek o tym wspomina. Ale wydaje mi się, że zszedłem z tematu.

- Też tak uważam.

Moriarty zatrzymał go tuż przy kominku, łapiąc mocno za ramiona i dociskając do chłodnej ściany. Brunet patrzył na profesora z góry, nie reagując na takowy atak w żaden sposób.
Grał w niebezpieczną grę? Możliwe. Był jednak zbyt ciekaw i niemal na upartego szukał zajęcia ciekawszego od przeglądania notatek Johna. Nie zmarnuje takiej okazji.
Jim wciągnął głęboko powietrze, wodząc nosem wzdłuż jego szyi i ust. Przypominał Sherlockowi psa myśliwskiego, który właśnie znalazł zapach, którego tak długi czas szukał.
Zapach świeżej zwierzyny.

- Wiesz co? Mógłbym ci coś teraz zrobić. Mój umysł mąci nieoparta pokusa, aby zrobić to, czego najwyraźniej nie zrobił Watson a powinien - szeptał ze stoickim opanowaniem, jednak jego klatka piersiowa unosiła się gwałtownie a jedna z rąk zjechała z ramienia mężczyzny na bladą szyję. Holmes czuł na niej łaskoczący oddech profesora.
Po usłyszanych słowach uniósł dumnie podbródek i zacisnął zęby, karcąc się w myślach za opieszałość.
James Moriarty był niezwykle inteligentną personą, szanowaną pośród wysokich kręgów. Bogaty i przystojny aczkolwiek nadal samotny. Mimo wszystko nikt nawet nie śmiałby podejrzewać go o skłonności homoseksualne[1]. Nawet Sherlock dał się nabrać.

- Doktor nie jest taki - prychnął brunet - Ma gromadę dzieci oraz żonę.

- Ja również miałem żonę, Sherlock. Irene Adler. Może nie zdołałem stworzyć paru dziatek ale ona była niczym klejnot w mojej koronie zalet. Wszyscy ją podziwiali, wychwalali i kochali. Wszyscy oprócz mnie. W końcu zmieniła nazwisko i wyjechała z kochankiem do Ameryki. Nie żebym płakał.

- Na Boga, odsuń się - zawołał Holmes, czując na skórze nachalne ręce mężczyzny - Co jeśli ktoś wejdzie i nas tak zobaczy? Chyba nie chcesz zniszczyć sobie tak skrupulatnie budowanej reputacji.

- Och Sherlock...

Moriarty pokręcił głową z rozbawieniem a następnie stanął na palcach, aby spojrzeć mu głęboko w oczy. Brunet przełknął z trudem ślinę, wyczuwając niewielką acz niepożądaną gulę w gardle.
Nie bał się profesora, choć pewnie miał solidne powody. Bał się tego, co ze sobą reprezentował. Ogłada połączona z dziczą, kultura z ordynarnością, norma z szaleństwem. Ten człowiek stał na pograniczu dwóch światów, balansując na jednej nodze i zanosząc się śmiechem jak dziecko przeskakujące nad kałużą.
Usta Jima niepokojąco zbliżyły się do jego ściągniętych warg, jednak zatrzymały w ostatniej sekundzie, kiedy to prawie się pocałowali.

- Nie wzywaj tu Boga, mój drogi - szepnął Moriarty poważnie, nadal wpatrując się w jego jasne oczy - Jestem w stanie zrobić ci rzeczy, z których nawet twój Bóg nie mógłby cię rozgrzeszyć.

- Wątpię.

- Nie wystawiaj mnie na próbę, panie Holmes, ponieważ jak zapewne wiesz, próby są jedynie drogą, którą trzeba przebyć nim dojdzie się do perfekcji. Z radością bym z tobą poćwiczył dążenie do ideału, jednak czuję, że za drzwiami czeka na mnie stary znajomy. Dlatego bądź tak miły i zanieść moje wyrazy uznania dla Johna i Mary. Potwierdź też moją obecność na uczcie.

Sherlock skinął głową i wyrwał się z uścisku jegomościa, który patrzył za nim dziwnym zamglonym wzrokiem, kiedy wychodził z gabinetu. Minął się z jakimś rudym dżentelmenem w eleganckim, niemal odświętnym stroju, wyszedł przez otwarte drzwi wejściowe i stanął na ulicy pod domem profesora Jamesa.
Zapewne jego siostra Eurus krzyknęłaby "Ki diabeł!" i odeszła w stanie wzburzenia z powrotem do domu.
On jednak taki nie był. Nie potrafił machnąć na coś ręką i udać, że go to nie interesuje; wręcz przeciwnie, jego ciekawość przyduszała zdrowy rozsądek, który ostatkami sił próbował uratować swojego właściciela przed klęską i zaczął analizować każde słowo i każdy ruch nowego przeciwnika.
Idąc ulicą, wyzywał się w myślach za ociąganie i lenistwo. Mógł wyciągnąć z tego wielce osobliwego typa coś jeszcze, kolejną wzmiankę o jego gospodarzu czy żonie. Zamiast tego stał pod naporem Moriartiego i przyglądał jego poczynaniom.
Prawie biegł do domu doktora Watsona, chcąc podzielić się nową przygodą z panią Hudson oraz siostrą, której napisze długi treściwy list. Przy okazji wstąpi do Molly.

***

- Trzymaj się od niego z daleka, kochanieńki.

Pani Hudson zaczęła sprzątać ze stołu po kolacji, kiedy Sherlock skończył swoją opowieść o spotkaniu z profesorem Moriarty.
Szybko spostrzegł, że starsza kobieta nie była przychylnie nastawiona do samego pomysłu gospodarza domu, aby zaprosić go na uroczystość z okazji narodzin kolejnego dziecka państwa Watson.

- To diabeł wcielony, Sherlock - kontynuowała, z nieoczekiwaną siłą szorując brudne naczynia.
Tymczasem Holmes wpatrywał się w swoją filiżankę herbaty, która już dawno zdążyła ostygnąć. Miała ciekawy mleczno brązowy odcień, przypominała słabą kawę z mlekiem.
Palcami zaczął obracać delikatną białą porcelaną, którą użyczył swojej służbie doktor.


- Wydaje mi się intrygującym człowiekiem. Niebezpiecznym ale intrygującym. Nie sądziłem, że spotkam kogoś takiego na wsi.

- Och, on nie jest od nas. Przyjeżdża tu raz na jakiś czas ale tak naprawdę mieszka w samym sercu Londynu. I nawet nie mów, że James Moriarty jest intrygujący czy fascynujący. To istna kanalia, imitacja inteligentnej persony z wyższych sfer a tak naprawdę pierwszy lepszy pijak z rynsztoka jest o niebo lepszym człowiekiem od niego!

Brunet aż się wyprostował, słysząc tak mocne słowa z ust tej drobnej kobieciny.
Spojrzał na nią ze zdumieniem bijącym z oczu a ta pokręciła głową, jakby z rozczarowaniem. Nie był jedynie pewny na kim się zawiodła - na nim czy na samej sobie.

- Skoro to taki zły człowiek, dlaczego John zaprasza go do domu? Poza tym prawie na pewno są w dość zażyłych stosunkach, widziałem to po sposobie, w jaki Moriarty wyrażał się na temat naszego gospodarza - mówi Sherlock, znów obracając filiżankę z zimnym płynem.
Pani Hudson prychnęła z fałszywym rozbawieniem i usiadła przy stole obok niego, wpatrując się w lśniący płomień świeczki stojącej przed nią.

- To nie pan Watson go tu sprowadza tylko Mycroft. Zależy mu, aby jego córka miała sławnego i bogatego męża, dlatego zmusza go do pisania ksiąg na tematy medyczne, często związane z jego praktykami. Można by rzecz, że pisze kroniki chorób, z jakimi do tej pory musiał się zmagać. W dodatku zawsze drwi z Johna, kiedy ten pisze opowiadania zamiast "tego, co powinien był pisać". Profesor Moriarty czyta te książki przed wysłaniem do wydawcy a następnie pilnuje, aby jak najszybciej ukazały się drukiem w księgarniach. W dodatku Morstan i jego córka wiecznie mu się podlizują, jakby byli tylko jego marionetkami. Nikt i nic w tym domu nie jest w stanie mu się sprzeciwić.

- John nic z tym nie robi? Nie wygląda na mężczyznę, który daje sobą rządzić - zdziwił się Holmes i mocno zacisnął palce na uchwycie filiżanki. Następnie uniósł ją w górę i dotknął ustami chłodnej gładkiej powierzchni, aby upić parę łyków zimnej aczkolwiek wciąż dobrej herbaty.
Kobieta przekrzywiła lekko głowę w prawo i uśmiechnęła ciepło do niego.

- John Watson nie daje sobą pomiatać, masz rację. Ale doktor Watson jest zmuszony przystać na propozycje Mycrofta i Moriartiego, będąc skazanym na znoszenie jego gadziego towarzystwa. Niestety wszyscy na tym cierpią, nawet jego służący. Wiesz może kogo zastępujesz? - spytała znienacka.

- Anderson coś wspominał.

- To jego wykorzystujesz do wszystkich prac domowych, których tobie nie chce się wykonywać?

- Nie odpowiadam na takie pytania.

Pani Hudson zaśmiała się i poklepała go poufale po ramieniu, przez co upita zawartość filiżanki zadrżała, ochlapując brzegi naczynia.

- Przed tobą był ktoś inny. Mówiliśmy na niego Sholto, podobno wyrzucono go z wojska. Nigdy nie mówił dlaczego został odesłany do Londynu, bez perspektyw na przyszłość i grosza przy duszy. Przyszedł do nas i zaczął pracę jako służący. I wtedy nad jego losem zawisła ciemna burzowa chmura, której na imię James Moriarty. Do tej pory nie wiemy co się z nim stało. Któregoś dnia ten gad zażyczył sobie jego obecności w swoim domostwie, na co Mycroft ochoczo się zgodził. To był ostatni dzień, kiedy go widzieliśmy. Dlatego nie waż się z nim igrać, Sherlock. To dla twojego własnego dobra!

Mężczyzna odstawił końcówkę herbaty, wstał bez słowa od stołu i wyszedł z ich jadalni, zostawiając staruszkę samą.
Przeszedł szybko korytarz, wymijając nadal bawiące się dzieci, skręcił ostro w jeden z mniejszych korytarzy i stanął przed zamkniętymi drzwiami gabinetu doktora. Wyraźnie słyszał dochodzące stamtąd mamrotanie Watsona i skrobanie czegoś o drewno.
Sherlock uniósł dłoń i delikatnie zapukał. Nie usłyszał zachęcających go do wejścia słów, ale i tak uchylił powoli stare drzwi, zerkając ostrożnie do środka.
W pokoju panowała ciemność, nie należała jednak do tych niebezpiecznych mroków, w których czaiły się mistyczne demony czy zwykłe rzezimieszki. Na ścianach lśnił drżący blask świecy, która stała na biurku siedzącego przy nim dżentelmena. Blondyn w skupieniu pochylał się nad pokaźnym stosem kartek, gdzie coś skwapliwie podkreślał, zaznaczał i skreślał.
Holmes wszedł do środka, wciąż niezauważony przez doktora. Dopiero trzaśnięcie zamykanych drzwi go ocuciło i podniósł głowę, rozglądając uważnie wokół.
Światło świec igrało na rozluźnionej twarzy Johna, pogłębiając niektóre zmarszczki lub wygładzając skórę. Brązowe duże oczy wpatrywały się wyczekująco w niespodziewanego gościa, który odchrząknął i wszedł do środka głębiej.
Wreszcie brunet stanął przed Watsonem, trzymając ręce splecione za plecami. Nie wiedzieć czemu widok doktora dziwnie go uspokoił, a nawet rozczulił. Wielki pracuś.

- Coś się stało, Holmesie? - spytał swobodnie a jego usta rozciągnęły się w lekkim uśmiechu.

- Czy mógłbym dowiedzieć się coś więcej na temat dżentelmena nazwiskiem Sholto?

John zamarł na chwilę a jego dłoń z piórem zatrzymała się w połowie drogi do kartki. Wielka czarna kropla atramentu spadła na biurko, brudząc też białą koszulę doktora, co nie uszło uwadze Sherlocka.
Po reakcji na swoje pytanie zdołał się domyśleć, że sprawa Sholto wywoływała określone negatywne emocje w jego pracodawcy. Ból, rozdrażnienie, bezsilna złość - to wszystko biło od doktora, z którego można było teraz czytać niczym z otwartej księgi.

- Nie jestem pewny co chciałbyś wiedzieć.

- Może niech mi pan powie to, co wie - zaproponował cierpliwie Holmes, na co John skinął zgodnie głową.

- Sholto został wyrzucony ze swojego pułku, tylko tyle mi powiedział. Przyjąłem go od ręki, ponieważ brakowało pary rąk do pracy. Nie narzekał na warunki a ja nie narzekałem na niego. Był dobrym uczciwym człowiekiem, którego pokrzywdził los. Aż pewnego dnia Moriarty zażyczył go sobie jako służbę na parę dni. I tyle.

Sherlock wzdrygnął się, słysząc uciętą historię pana domu.
Nie napawała go ona strachem, chociaż zapewne było coś strasznego i groteskowego w fakcie, że mężczyzna wszedł do czyjegoś domu i zniknął bez śladu.
Przez krótką opowieść doktora skupiał się na ekspresji twarzy rozmówcy. Widać było jak na dłoni, że Sholto był lubiany przez blondyna; możliwe nawet że byli przyjaciółmi.
Watson nie potrafił opowiedzieć historii dokładnie, ponieważ wspominanie tego zdarzenia nie przywodziło mu na myśl żadnych miłych rzeczy. Jego twarz rozświetliła się jedynie wtedy, kiedy opisał go jako dobrego i uczciwego.

- Czy policja zbadała sprawę?

- Śledztwo nic nie wykazało. Podobno Moriartiego nawet nie było w tym czasie w domu. Jest wielu świadków potwierdzających jego obecność w Londynie. Ale dlaczego się tym zainteresowałeś? - spytał nagle, marszcząc brwi - Zapewniam, że nic ci tu nie grozi, jeśli to spędza ci sen z powiek.

Brunet uśmiechnął się i pokręcił głową. Oparł się bokiem o biurko, patrząc na rozmówcę z góry, który nawet nie zwrócił mu uwagi.

- Nie o to chodzi, doktorze. Po prostu po dzisiejszej wizycie u profesora mam mieszane uczucia co do jego osoby - przyznał a następnie błyskawicznie zmienił temat, wskazując na stos papierów - Pisze pan kolejną książkę?

John w akcie zażenowania złapał plik kartek, nie dbając o ustaloną wcześniej kolejność stron, i wrzucił go do jednej z szafek, rumieniąc się nieco.
Holmes zacisnął usta, próbując się nie zaśmiać, i niemal usiadł na biurku dżentelmena, krzyżując ręce na piersi.
Pozwalał sobie na zbyt dużo, jednak to właśnie jego eksperyment. Chciał sprawdzić jak wiele był w stanie znieść jego pracodawca. W końcu Sherlock był tylko służbą, określone zachowania nie przysługiwały mu ani trochę. Do jednych z takich zachowań należało siadanie na biurku pana domu.
Blondyn odchrząknął i wyprostował się na swoim miejscu, patrząc na niego.

- Interesujesz się literaturą medyczną?

- Ani trochę. Interesuje się panem - przyznał Sherlock a następnie zacisnął zęby, kiedy doszedł do niego sens jego słów.
Rozbrajająca szczerość mężczyzny rozbawiła Johna, wywołując gromki śmiech, dudniący echem w ciemnym pomieszczeniu. Holmes patrzył tępo na Watsona, wsłuchując się w prawie histeryczne chichotanie.
Pierwszy raz widział i słyszał taki wybuch wesołości u doktora. Przez większość czasu był poważny lub tylko uśmiechnięty. Teraz niemal płakał ze śmiechu, gnąc się w pół i trzymając krawędzi biurka. Chcąc nie chcąc, Holmes również zaczął się cicho śmiać, aż wreszcie obaj ocierali łzy z policzków, jakby usłyszeli najlepszy kawał świata.
John złapał go za ramię, nadal szeroko się uśmiechając.

- Przepraszam za ten wybuch ale nie mogłem się powstrzymać - wysapał z trudem, trzymając się Sherlocka jak podpory - Chyba pójdę już spać, o ile zdołam zasnąć. A ty, Holmesie?

- Sprawdzę jeszcze dom i udam się na spoczynek...

Starał się mówić pewnie i spokojnie, ale nie potrafił opanować drżenia głosu.
Gorąco rozlewało się po jego ramieniu, parzyło skórę i tkanki, niszczyło receptory czuciowe.
Nienawidził być dotykany. Jedyną osobą, która mogła bezkarnie go przytulać i głaskać była Eurus, choć i tak rzadko to robiła.
Na początku kiedy dłoń Watsona zacisnęła się na jego szczupłym ramieniu, poczuł ten sam nieprzyjemny prąd co zawsze. Przemógł się jednak, wbrew samemu sobie, aby wytrzymać ten nacisk, chociaż jeden jedyny raz. Wtedy prąd zmienił się w przyjemne ciepło, które przeobraziło się w gorąco. Wciąż go parzyło ale w inny sposób. Dość przyjemny.
Wreszcie blondyn puścił Sherlocka, odsunął się od biurka i ziewnął, poprawiając guziki ubrudzonej atramentem koszuli. Te małe plamki niesamowicie irytowały Holmesa.
John ruszył do wyjścia a brunet został jeszcze w środku, nadal siedząc na biurku jegomościa. Pan domu zatrzymał się nagle w drzwiach, jakby się z czymś wahał i w końcu odwrócił się z powrotem, patrząc na niego smutno. W ciemnych ufnych oczach odbijał się blask świec, mamiąc obserwatora.

- Uważaj na Moriartiego. Nie chcę, abyś zniknął tak jak Sholto. Jesteś dobry.

Nagła niezrozumiała dla Sherlocka troska zbiła go z tropu. Kiwnął z trudem głową i odwrócił na chwilę wzrok od lekko zażenowanego mężczyzny, który oblizał usta ze zdenerwowania.

- Nie zrozum mnie źle - kontynuował, choć brunet wolał, aby zamilkł, jednocześnie domagając się więcej tej troski - Na pewno byś sobie poradził z Jimem. Chciałem cię tylko ostrzec. Naturalnie na uczcie nic ci nie grozi. Nie specjalnie cieszy mnie obecność profesora ale to inwencja Mycrofta. Zapewne pani Hudson już cię o wszystkim poinformowała.

- Oczywiście.

Blondyn chciał już wyjść, kiedy Sherlock spytał o rzecz tak dla niego nieistotną i błahą, że wywoływało to aż jego zdziwienie.
Najwidoczniej chciał porozmawiać z doktorem jeszcze chwilę.

- Chłopiec czy dziewczynka?

Watson uniósł brwi w geście rozbawienia.

- Interesuje cię to?

- Bynajmniej.

- Więc dlaczego pytasz?

- Uznałem, że chciałby pan mi o tym powiedzieć. Może byłbym w stanie pomóc wybrać imię dla dziecka.

John zachichotał pod nosem i przygładził wąsy, patrząc uważnie na swojego rozmówcę, który niemal czuł ciężar tego wzroku.

- Chłopiec. O imieniu podyskutujemy jutro. Dobranoc, Holmes.

- ...dobranoc, Watson.

Mężczyzna błyskawicznie zacisnął usta, kiedy dotarła do jego uszu kwestia, którą powiedział nie tylko w głowie ale i na głos.
Tym razem to John był skonfundowany. Nie zareagował jednak tak, jak Sherlock myślał - uśmiechnął się, skinął głową i wyszedł, zostawiając go w swoim gabinecie.
Drzwi zamknęły się z lekkim trzaśnięciem a Sherlock wziął głęboki urywany oddech, patrząc dziwnie na ścianę.
Jego zachowanie dzisiaj z pewnością należało do tych karygodnych. Był zbyt swobodny i zbyt spoufalał się ze swoim pracodawcą. Nawet powiedział do niego po nazwisku, jak do... kolegi?
Holmes zmarszczył brwi i zdmuchnął świeczkę, której blask zaczął go irytować.
Może i nie znał się na związkach międzyludzkich ale wiedział, że aby się z kimś zaprzyjaźnić potrzeba czasu. Tymczasem on pracował tu naprawdę krótko a pierwszą rozmowę z doktorem sam na sam odbył dopiero dziś, od razu kiedy wrócił z ustną odpowiedzią na list od Moriartiego i tuż przed chwilą.

- Diabelskie sztuczki - szepnął, trąc mocno ramię, które niedawno ściskane było przez silną rękę Watsona - Ni mniej, ni więcej.

[1] homoseksualizm w epoce wiktoriańskiej w Londynie był surowo zakazany; ludzie oskarżani o kontakty z osobami tej samej płci były skompromitowane, poniżane oraz często karane

***

Blog Johna zastąpiłam księgami o osiągnięciach medycznych doktorka. Chyba nikt się nie obrazi. Mam nadzieję. Moriarty jest tu jawnym-ukrytym gejem, wspomniano Irene Adler i kochanego Andersona, który później będzie występował osobiście, razem z Donovan.
W kolejnym rozdziale czeka wielka uczta z okazji narodzin siódmego (boże...) dziecka doktora Watsona. Wreszcie coś się bujnie z Johnlockiem, Mycroft trochę ucierpi a cała reszta się ochleje. Szampańska zabawa!

Do następnego!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top